Do kultury Związku Radzieckiego mieliśmy my, Polacy, stosunek polityczny – ceniliśmy i nadal cenimy głównie tych twórców i artystów, którzy w jakiś sposób „podpadli systemowi” – ofiary stalinizmu Annę Achmatową i Osipa Mandelsztama, wyśmiewającego realia życia w Kraju Rad Michaiła Bułhakowa, przeczołgiwanego po powrocie z emigracji Aleksandra Wertyńskiego, zmuszonego do rezygnacji z Nagrody Nobla Borysa Pasternaka, więzionego w obozie pracy Aleksandra Sołżenicyna, zadającego niewygodne pytania Bułata Okudżawę, najprawdopodobniej zamordowanego przez KGB Włodzimierza Wysockiego czy zmuszonego do emigracji Josifa Brodskiego. Pamiętamy zresztą chyba wszyscy antologię poezji rosyjskiej „Moi Moskale” w przekładzie Wiktora Woroszylskiego, do której wyboru tekstów dokonano według klucza politycznego czy może wręcz dysydenckiego, a nie literackiego z wyraźną szkodą dla całości – oprócz świetnych wierszy Puszkina, Błoka, Majakowskiego czy Pasternaka pojawiły się w najlepszym razie przeciętne przekłady utworów Jewtuszenki, Gorbaniewskiej, Ratuszyńskiej czy Doliny2. Na tych, którzy jakoś ułożyli sobie życie w Ojczyźnie Światowego Proletariatu, patrzyliśmy podejrzliwie lub ironicznie – jak choćby na abchaskiego pisarza Georgija Gulię, którego w swojej wspomnieniowej książce „Z głowy” obśmiał Janusz Głowacki. W ten sposób dzieliliśmy jednak radzieckich twórców i artystów według kryterium, które dla szerokich rzesz mieszkańców Związku Radzieckiego nie miało większego znaczenia, nie zauważając lub nie chcąc zauważyć wielu ciekawych postaci. Jedną z nich był pieśniarz Raszyd Bejbutow.