Człowiek stworzony do występowania przed publicznością. Barwna osobowość. Wulkan energii. Na scenie śpiewa, gra na harmonijce, tańczy, skacze. W przerwach pomiędzy utworami raczy widownię anegdotami, które wywołują salwy śmiechu. O kim mowa? O swoistej legendzie, wokaliście Nocnej Zmiany Bluesa – Sławku Wierzcholskim. Pomimo upływu lat wciąż tryska humorem. I wcale nie zadziera nosa. Wręcz przeciwnie – to idealny partner do rozmów mniej lub bardziej refleksyjnych, obowiązkowo w ciasnej, zadymionej kawiarni, w której z gramofonu płyną szybkie(!), bluesowe dźwięki. Podczas Blues Chatka Festiwal rozmawiała z nim Aleksandra Cieślik.
Aleksandra Cieślik: Jak to jest być chorym na bluesa od tak wielu lat?
Sławomir Wierzcholski: Przenośnia ta oznacza nieustanną fascynację tym szczególnym, specyficznym gatunkiem muzycznym. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Są ludzie, którzy przez całe życie pasjonują się żużlem albo zbieraniem nalepek od piwa, a ja mam pasję, którą jest piękna, dynamiczna, ekspresyjna muzyka, jaką jest blues. Szczęśliwie składa się, że są chętni, aby go słuchać. Mam po prostu szczęście, że to, co jest moją pasją, zwraca uwagę innych.
Zaczął Pan grać bluesa w wieku 21 lat...
Dosyć późno.
Późno?!
Jasne. Jeśli ludzie interesują się muzyką, to zaczynają naukę bardzo wcześnie, mając 5-6 lat. Muzyka zawsze była czymś bardzo wymagającym. Już nie mówię o klasycznej czy jazzowej, gdzie żeby czegokolwiek dokonać, trzeba zaczynać bardzo wcześnie. Blues na szczęście nie jest aż tak wymagający i mimo tego, że zacząłem późno, to udało mi się opanować instrument i na nim grać. Pochodzę ze środowiska, w którym nie było tradycji muzycznych. Nie miałem się na kim wzorować i od kogo uczyć gry na instrumencie.
Granie bluesa miało wpływ na najważniejsze decyzje w Pana życiu? Mam na myśli rodzinę oraz prywatne sprawy.
Z pewnością. Poświęciłem się graniu zawodowo muzyki, co wiąże się ze specyficznym trybem życia. Rodzina musiała to zaakceptować. Długotrwałe wyjazdy i spędzanie nocy poza domem, na koncertach. To wynika naturalnie z mojego zawodu. Niestety, nie gram w operze w Melbourne czy w Wiedniu, gdzie bilety na kilka lat do przodu są wyprzedane i słuchacze jadą w te miejsca, aby posłuchać muzyki. To ja jadę z muzyką do słuchaczy, więc siedzącego trybu życia nie prowadzę. Ale to dobrze się składa. Cały zespół, w tym ja, lubi podróżować i poznawać nowe osoby.
Nie da się ukryć – jest Pan dość znaczącą postacią na polskiej scenie bluesowej. Koncertował Pan w wielu miejscach na świecie, wydał dwa podręczniki do gry na harmonijce ustnej. Czuje Pan piętno gwiazdy czy raczej jest skromnym muzykiem, który cieszy się, że jego pasja jest jednocześnie pracą?
Cieszę się z tego, że mogę robić to, co sprawia mi tyle satysfakcji, ale nie mam żadnych podstaw, aby uważać się za gwiazdę. Gwiazdy mamy w telewizji. To ich życiem interesują się media, to o nich piszą gazety. Jeśli chodzi o artystów bluesowych i wykonujących niszową muzykę, to nie nadajemy się do tej roli (śmiech). Chociaż chętnie pojawiałbym się częściej w telewizji, aby promować bluesa.
W telewizji bluesa jest zdecydowanie za mało. Informacji o koncertach trzeba szukać w innych miejscach, choć wydaje mi się, że do tej muzyki akurat pasuje lekka niedostępność i niszowe puby oraz kluby.
Może i tak... Chociaż pamiętajmy, że mamy XXI wiek, jest potrzeba szybkiego przepływu informacji.
Facebook?
Też, ale Facebook wszystkiego nie załatwia, zwłaszcza dla ludzi z mojego pokolenia, którzy nie zaczynają dnia od przeglądania tego portalu. Trzymamy się raczej tradycyjnych mediów. Radio i telewizja na pewno by nam pomogły.
Ciężko jest zaśpiewać bluesa po polsku, ale Nocnej Zmianie Bluesa się to udaje. Mam jednak wrażenie, że większość polskich wykonawców sięga po język angielski.
Są dwie przyczyny tej sytuacji. Po pierwsze, brzmienie języka angielskiego wielu osobom po prostu bardziej do bluesa pasuje. Po drugie, nie jest łatwo napisać sensowny tekst po polsku. Nawet jeśli ktoś całkiem nieźle daje sobie radę w wyrażaniu myśli, to i tak zadaje sobie pytanie, o czym ma śpiewać? I tu pojawia się dylemat – jak wybrać temat, aby przekaz był spójny? Miłośnicy bluesa to najczęściej instrumentaliści, którzy grają dla samego grania, a o czym śpiewają – to już jest sprawa drugorzędna. Wydaje mi się jednak, że śpiewanie w języku ojczystym jest czymś naturalnym.
I dlatego to z Nocną Zmianą robicie.
Tak. Nie dlatego, że nie znam angielskiego, bo już od dawna ten język jest mi bliski. Przez rok mieszkałem w Stanach i tam też starałem się go doskonalić.
Czy w bluesie można doszukiwać się inspiracji folkiem i muzyką tradycyjną?
Jasne! Te nurty często się przenikają. Wielu muzyków amerykańskich uważało się za śpiewaków folkowych, a grali bluesa. Ten gatunek jest jakąś formą muzyki ludowej, czyli folkowej. To są przenikające się określenia, formy. Każdy śpiewak bluesowy jest śpiewakiem folkowym, ale nie każdego folkowego artystę można nazwać bluesmanem, bo folk może być różny.
Jak Pana zdaniem młodzi ludzie postrzegają teraz bluesa?
Niewłaściwie. Sądzą, że jest to muzyka anachroniczna, smutna i nudna. Spotkałem się z takimi opiniami po własnych koncertach. Zdziwieni mówili – „Bo ja myślałem, że to jest takie nudziarstwo”. Zdarza się, że ktoś słyszy bluesa, ale w złym wykonaniu. Jeśli ktoś gra wolny utwór z długą improwizacją i nie potrafi wykrzesać z niego emocji, to budzi negatywne skojarzenia z tą muzyką. Ogromne piętno na pojmowaniu polskiego bluesa odcisnęli Tadeusz Nalepa i Bogdan Loebl. Uważam ich za wielkich mistrzów, wiele się od nich nauczyłem, szanuję ich. Jednak ten przeraźliwie smutny sposób, w jaki śpiewał Tadeusz, i te przygnębiające, dekadenckie teksty Loebla pasowały do smutnych lat komuny, natomiast teraz stały się nieco anachroniczne. Oby tego Bogdan nie czytał, bo chyba przestałby mnie lubić (śmiech). Utwory Blues Brothers czy B.B. Kinga są porywające, pełne ekspresji i radości. Mi jest bliższy taki sposób pojmowania bluesa.
Dlatego byliście świetnym supportem dla tych wykonawców!
Tak się zdarzyło, że z Nocną Zmianą graliśmy przed nimi, co jest nawet pewnym osiągnięciem. Długo by o tym mówić. W każdym razie, dużo bliższe jest nam pojmowanie bluesa jako ekspresyjnej, dynamicznej muzyki.
No właśnie. Z Nocną Zmianą Bluesa gracie od 33 lat. W Polsce, za granicą. Wydaje mi się, że nie przetrwalibyście tyle, gdyby nie dobra atmosfera.
Wcześniej była rotacja, ale od ponad 20 lat skład zespołu jest niezmienny. Jesteśmy dobrymi kolegami. Długotrwałe wyjazdy co prawda generują jakieś konflikty, ciężko byłoby nie kłócić się z osobami, z którymi spędzamy kilkanaście godzin dziennie, a nawet po koncertach czasem śpimy w jednym pokoju (śmiech). Ale trzeba być wyrozumiałym, przymykać oko na pewne sprawy.
Oby przez kolejne 33 lata towarzyszył Wam tak samo dobry humor, jak teraz. W końcu bluesa można porównać do wina – im starszy, tym lepszy.
Nie każde wino jest im starsze, tym lepsze, większość z nich psuje się, gdy jest zbyt stara (śmiech). Generalnie, historia pokazuje, że największe sukcesy bluesmani osiągają w zaawansowanym wieku – aż tacy starzy nie jesteśmy, więc chyba jeszcze trochę pogramy.
Opracowanie: Aleksandra Cieślik
dziennikarka lubelskiego studenckiego Radia Centrum, redaktor naczelna „Magazynu #kulturalnie”. Zakochana w trzech rzeczach: muzyce, pomaganiu i psach.
Człowiek stworzony do występowania przed publicznością. Barwna osobowość. Wulkan energii. Na scenie śpiewa, gra na harmonijce, tańczy, skacze. W przerwach pomiędzy utworami raczy widownię anegdotami, które wywołują salwy śmiechu. O kim mowa? O swoistej legendzie, wokaliście Nocnej Zmiany Bluesa – Sławku Wierzcholskim. Pomimo upływu lat wciąż tryska humorem. I wcale nie zadziera nosa. Wręcz przeciwnie – to idealny partner do rozmów mniej lub bardziej refleksyjnych, obowiązkowo w ciasnej, zadymionej kawiarni, w której z gramofonu płyną szybkie(!), bluesowe dźwięki. Podczas Blues Chatka Festiwal rozmawiała z nim Aleksandra Cieślik.
fot. tyt. archiwum artysty