Magia zaczyna się jeszcze przed przełęczą - kiedy miniemy Mniek. Plastikowe budy z tanim alkoholem i innymi artykułami, po które przyjeżdżają Polacy z Piwnicznej, Krynicy, Nowego Sącza ustępują przestrzeni. I tak na Słowacji jest niemal wszędzie - przestrzeń i energia, którą na Wschodzie nazwano praną. Kiedy stoimy na przełęczy Vabec, namacalnie czujemy, o co chodzi - tutaj słońce jest jaśniejsze, woda ma smak, jakoś lżej się oddycha i zupełnie inaczej płynie czas. Vabec jest jak otwarte drzwi i powitanie - ani zbyt wylewne (maskujące fałsz) ani też zdawkowe (bo tak wypada). Dokładnie takie, jak trzeba. Wszystko jest na swoim miejscu. W dole i na sąsiednim wzgórzu nowe osiedla Starej Lubovňi, po lewej stronie wyczuwamy obecność hradu, którego losy są najlepszą ściągą z dziejów przynależności etnicznych, narodowych, państwowych w Karpatach. Jeszcze zamku nie widać, ale koła roweru kręcą się coraz szybciej i za moment wynurzy się ten sympatyczny strażnik naszej drogi, przypominający o tym, jakimi meandrami płynie czas. Bo w Karpatach ponad instytucjami zawsze były i są góry. Przełęcz zawsze oznacza jakąś granicę, a jednocześnie otwarcie na kolejną dolinę - za nią będzie następna przełęcz, znowu pot będzie zalewał oczy, bo droga przez Karpaty nie jest łatwa. W tej dolinie jeszcze mówią po "naszemu", a w następnej słyszysz już inny akcent i wymowa głoski d przesuwa się ku zwarciu tylko czubka języka z przednimi zębami: budze fukat' albo bedzie fukat' staje się bardziej południowym bude fukat z długim, gardłowym nieco a, które zawsze podziwiam u naszych słowackich przyjaciół, podobnie jak twarde, melodyjne l.