Magia zaczyna się jeszcze przed przełęczą - kiedy miniemy Mniek. Plastikowe budy z tanim alkoholem i innymi artykułami, po które przyjeżdżają Polacy z Piwnicznej, Krynicy, Nowego Sącza ustępują przestrzeni. I tak na Słowacji jest niemal wszędzie - przestrzeń i energia, którą na Wschodzie nazwano praną. Kiedy stoimy na przełęczy Vabec, namacalnie czujemy, o co chodzi - tutaj słońce jest jaśniejsze, woda ma smak, jakoś lżej się oddycha i zupełnie inaczej płynie czas. Vabec jest jak otwarte drzwi i powitanie - ani zbyt wylewne (maskujące fałsz) ani też zdawkowe (bo tak wypada). Dokładnie takie, jak trzeba. Wszystko jest na swoim miejscu. W dole i na sąsiednim wzgórzu nowe osiedla Starej Lubovňi, po lewej stronie wyczuwamy obecność hradu, którego losy są najlepszą ściągą z dziejów przynależności etnicznych, narodowych, państwowych w Karpatach. Jeszcze zamku nie widać, ale koła roweru kręcą się coraz szybciej i za moment wynurzy się ten sympatyczny strażnik naszej drogi, przypominający o tym, jakimi meandrami płynie czas. Bo w Karpatach ponad instytucjami zawsze były i są góry. Przełęcz zawsze oznacza jakąś granicę, a jednocześnie otwarcie na kolejną dolinę - za nią będzie następna przełęcz, znowu pot będzie zalewał oczy, bo droga przez Karpaty nie jest łatwa. W tej dolinie jeszcze mówią po "naszemu", a w następnej słyszysz już inny akcent i wymowa głoski d przesuwa się ku zwarciu tylko czubka języka z przednimi zębami: budze fukat' albo bedzie fukat' staje się bardziej południowym bude fukat z długim, gardłowym nieco a, które zawsze podziwiam u naszych słowackich przyjaciół, podobnie jak twarde, melodyjne l.
Inne granice są umowne. Były tu Węgry, byli polscy panowie, było habsburskie cesarstwo, a góry były, są i będą te same. I ta piękna melodia, jaką obdarowują nas mijani po drodze ludzie: Date si caj alebo vodu? Kto nie słyszał, temu nie brzmi - akcenty zapisywane jako małe kreseczki (poziome lub pionowe) są martwe, podobnie jak martwy byłby zapis nutowy piosenki, którą wygrywa na skrzypcach romskie dziecko w Cervenym Klatore. Ten to caj je cierny ako ste ziadali - ta melodia przechowuje bardzo stare skale i jest pomostem przerzuconym ponad Euroazją. Polacy lubią wyśmiewać się z czeskiego i słowackiego, i nie wierzą też do końca, że są to dwa różne języki. Jeden z krytyków muzycznych "Gazety Wyborczej" uznał kiedyś, że parodia czeskiego na płycie jakiegoś popowego zespołu to znakomity pomysł i wyraźnie był tym ubawiony. Polacy zanoszą się od śmiechu czytając karty dań w restauracjach i wykrzykują do siebie i do świata: "patrz, oni tu jedzą owadzie mięso i hydzinę!" Słychać ich już z daleka, zazwyczaj są najgłośniejsi w restauracji, lękowo-agresywni. Kiedy coś jest niezwykłe, zaskakujące albo po prostu inne - atakują. Na wszelki wypadek. Kiedy jedziemy szosą ciężkimi bicyklami z wyładowanymi sakwami - jedynymi samochodami, które na nas trąbią, są te z polską rejestracją. Kiedy mijamy grupkę na postoju, słyszymy niespodziewanie: "Patrz, te cholery Pepiki zajmują całą drogę tymi swoimi rowerami". Czujemy się zadowoleni z tego, że wzięto nas za Czechów (albo Słowaków? Polakom nie chce się też trudzić takimi niuansami, więc nie wiadomo) - pewnie dlatego, że Marek ma czeskiego szosowego Authora, który już nieraz zaskarbiał nam przychylność u Słowaków.
Jeśli śmieszy nas język słowacki i czeski, jeśli lekceważymy naszych południowych sąsiadów z akcentami inicjalnymi i liczbą podwójną ich języka, jeśli wydaje nam się brzmieć dziecinnie - to może tym samym śmiejemy się z własnego języka i jego historii? Czeski i słowacki zachowały dużo więcej z prahistorii naszych języków niż polski. Czasem myślę sobie, że gdybym miała prowadzić zajęcia z gramatyki historycznej, to kazałabym jeździć studentom trolejbusem w Preovie tak długo, aż wreszcie dotrze do nich: dvere sa zatvaraju. I że ja bych priszla pozdnij to nie "wiocha", tylko wspólna historia melodii naszych języków.
Piękne, długie a brzmi dla mnie zawsze, kiedy otwiera się przestrzeń, kiedy następna przełęcz okazuje się być złudzeniem granicy, miejscem, w którym górskie doliny się łączą, a nie dzielą. Dzieli je nasz umysł, ten prawdziwy Stworzyciel Wszystkich Rzeczy.
A poza filozoficznymi dywagacjami, wąskimi kategoriami, dogamtyzmem i ograniczeniami umysłu jest życie. Dlatego pewnego słonecznego popołudnia siedzimy na balkonie betonowego bloku w Lubovňi: my, Slavo, Mirka, Katka, Henio i John. Między nami syryjska fajka wodna z tureckim owocowym tytoniem, Henio opowiada o technowej imprezie w Smokovcu. Przeglądamy etnograficzny atlas Słowacji, w telewizji śpiewa Shakira. Bawimy się CNN - wyłączamy fonię i udajemy spikerów albo zgadujemy, o czym są obrazki. Ci smutni panowie w garniturach. Mirka czyta buddyjskie teksty w sanskrycie i pali, bo niedługo w Brnie sesja. Slavo otwiera butelkę domowego wina z jarzębiny, wiatr wreszcie rozgonił ciężkie chmury na horyzoncie i odsłaniają się Tatry. Jak to dobrze, że takie wysokie te bloki zbudowali. John przerzuca kanał i słuchamy "weather forecast" dla północno-wschodnich Stanów. - Patrz, mają tylko 64 stopnie! A 30 stopni to ile by było? - Nigdy nie nauczę się szybko przeliczać, liczę na pamięć ciała, które koduje różne miejsca świata za pomocą smaków, zapachów, ulotnych wrażeń, które zostają z nami, nawet jeśli wydają się zapomniane.
Słowacja smakuje jak długie a, którego jeszcze nie umiem, jak wszystko to, co przede mną na szlaku. Jak pustynia Nowego Meksyku o zachodzie słońca, jak wiatraki w Arizonie za szybą samochodu wypełnionego azjatycką chmurą dźwięku State of Bengal. Może czuję się trochę rodaczką Johna (bo obchodzi mnie ten weather forecast), a trochę Slava i Mirki (och, jak smakuje to długie a niemożliwe do wypowiedzenia), a trochę tych ludzi, których język rozumiem tak dobrze, a z którymi nic innego mnie nie łączy. I wiesz - mówię do siebie - kalem na to. I to jest ta magia. Że po prostu I-don't-care i nie chce mi się rozróżniać. Siedzę na balkonie i jest mi dobrze. Za plecami mam Karpaty.
Magia zaczyna się jeszcze przed przełęczą - kiedy miniemy Mniek. Plastikowe budy z tanim alkoholem i innymi artykułami, po które przyjeżdżają Polacy z Piwnicznej, Krynicy, Nowego Sącza ustępują przestrzeni. I tak na Słowacji jest niemal wszędzie - przestrzeń i energia, którą na Wschodzie nazwano praną. Kiedy stoimy na przełęczy Vabec, namacalnie czujemy, o co chodzi - tutaj słońce jest jaśniejsze, woda ma smak, jakoś lżej się oddycha i zupełnie inaczej płynie czas. Vabec jest jak otwarte drzwi i powitanie - ani zbyt wylewne (maskujące fałsz) ani też zdawkowe (bo tak wypada). Dokładnie takie, jak trzeba. Wszystko jest na swoim miejscu. W dole i na sąsiednim wzgórzu nowe osiedla Starej Lubovňi, po lewej stronie wyczuwamy obecność hradu, którego losy są najlepszą ściągą z dziejów przynależności etnicznych, narodowych, państwowych w Karpatach. Jeszcze zamku nie widać, ale koła roweru kręcą się coraz szybciej i za moment wynurzy się ten sympatyczny strażnik naszej drogi, przypominający o tym, jakimi meandrami płynie czas. Bo w Karpatach ponad instytucjami zawsze były i są góry. Przełęcz zawsze oznacza jakąś granicę, a jednocześnie otwarcie na kolejną dolinę - za nią będzie następna przełęcz, znowu pot będzie zalewał oczy, bo droga przez Karpaty nie jest łatwa. W tej dolinie jeszcze mówią po "naszemu", a w następnej słyszysz już inny akcent i wymowa głoski d przesuwa się ku zwarciu tylko czubka języka z przednimi zębami: budze fukat' albo bedzie fukat' staje się bardziej południowym bude fukat z długim, gardłowym nieco a, które zawsze podziwiam u naszych słowackich przyjaciół, podobnie jak twarde, melodyjne l.