Wspomnień czar

Felieton. Maria Baliszewska

Ostatnie kilka miesięcy upłynęło mi pod znakiem międzyastralnych spotkań z muzykantami i śpiewakami, którzy „się minęli”. Dla portalu Kanon Stu Małgorzaty i Andrzeja Bieńkowskich pisałam notki o niektórych ludowych muzykach z lat 70. XX wieku, a żeby to zrobić musiałam pobudzić swoją pamięć, przesłuchać liczne wywiady nagrane w tamtym czasie i po prostu zagłębić się w przeszłość. To niełatwe zadanie, bo przecież trzeba było odświeżyć emocje odczuwane podczas tamtych spotkań. A były one wtedy niemałe! Tadeusz Zygadło na przykład – Goniwilk, taka miejscowość na Mazowszu Południowym, nieopodal Żelechowa. Wtedy skromniutkie domy, raczej chaty, drewniane, często jeszcze pod strzechą, liczne gniazda bocianie. Malowniczo, ale i biednie. I pan Tadeusz, wstydliwy leworęczny skrzypek, brawurowo grający, ale najlepiej bez publiczności, dla siebie. Dopiero w latach 90. zyskał odwagę i pewność swojej muzyki, więc zaczął udzielać się na spotkaniach Domu Tańca czy w „Swojskich Klimatach” – był taki program telewizyjny. Kiedy jednak latem 1975 roku przyjechałam do Goniwilka z ekipą filmową Piotra Szulkina, umówiona z panem Tadeuszem na nagranie do filmu „Dziwce z ciortem” (na podstawie ballady śpiewanej przez jego sąsiadkę z nieodległej wsi Mierzączka, Helenę Staroszową), schował się w życie – ze strachu, wstydu, jak mi potem powiedział. Ostatecznie zaplanowaną dla niego rolę odegrał Stanisław Klejnas, który nie bał się niczego, a swoją muzyką się szczycił.
Skoro już wspomniałam Helenę Staroszową (ur. 1910), to ona też była wtedy niespodzianką, bo na nagranie zgodziła się w zastępstwie Wandy Trzpilowej (1917–1993), żony Bolesława Trzpila, harmonisty. Pochodziła z tej samej wsi, czyli Mierzączki i już wcześniej nagrywała w Warszawie piękne pieśni. Dość wspomnieć cudną, ale i gorzką kołysankę: „Uśnijże mi, uśnij albo mi urośnij, możesz mi się przydać, w pole wołki wygnać. Jeszczem nie urosła, jużem się przydała, jużem se wołeńki w poleńko wygnała. Jeszczem nie urosła mamuni do kostek, u mojej mamuni chłopców pełen mostek. Jeszczem nie urosła mamuni do
Wspomnień czar
Maria Baliszewska
Felieton
Dzień przed wyborami, 3 czerwca, była cisza wyborcza, ale zrobiliśmy takie wydarzenie niepolityczne. Zorganizowaliśmy happening z małą grupą. Dzisiaj to by się nazywało performance czy flash mob. Happeningi były planowane i rozpowszechnianie. Natomiast ta akcja była zupełnie niezaplanowana i obliczona na zaskoczenie ludzi. Na placu Litewskim rozłożyliśmy kocyki. Panowie przyszli w garniturach, dziewczyny w odświętnych sukienkach. Przynieśliśmy białe obrusy, kosze z jedzeniem, termosiki i jedliśmy po prostu śniadanie na płycie placu Litewskiego. Ludzie byli zaskoczeni, zebrali się, nie wiedzieli, o co chodzi. Wszyscy w amoku politycznym, a tu nagle jakaś grupa w garniturach siada sobie na kocyku, biały obrus, rzodkieweczki, śniadanko, chlebek, termosiki, filiżanki. Różnie ludzie reagowali, ktoś nawet nam proponował kupno narkotyków.
Jeszcze przed wyborami w 1989 roku zmontowaliśmy strajk na UMCS-owskiej polonistyce. Słyszało się z jakichś szeptanek albo z reżimowych mediów, że są rozruchy studenckie. Trwała wtedy walka o rejestrację NZS-u, więc zorganizowaliśmy strajk na Humaniku [potoczna nazwa budynku Wydziału Humanistycznego UMCS – przyp. red.]. W organizacji pomógł nam człowiek, który był współzałożycielem pierwszego NZS-u na UMCS, pan Jacek Janas. Miałem z nim wcześniej zajęcia z logiki. Zaprosiliśmy go i był jedynym pracownikiem naukowym UMCS-u, który był z nami na strajku. Miał swój pokoik i spał tam sobie przez trzy noce. Na strajku była sekcja rozrywkowa, która organizowała wydarzenia, koncerty, zapraszała gości. Ja byłem odpowiedzialny za sekcję porządkową. Po odebraniu budynku pan dziekan Jan Gurba powiedział, że nigdy nie widział tak porządnie zorganizowanego strajku. Dzięki radom pana Janasa tylko pokoje dydaktyczne były do naszego użytku. Odsunęliśmy ławki i tam spaliśmy. Natomiast pokoje pracowników naukowych zostały zapieczętowane. Mieliśmy sekcję aprowizacyjną, czyli najładniejsze dziewczyny szły do akademików, przynosiły puszki, konserwy, dżemy. Kiedy ludzie dowiedzieli się o strajku, to ciągle podjeżdżały syrenki czy nyski. Piekarnia przywiozła chleb, jakiś wędliniarz dał nam wędliny. Mieliśmy naprawdę silne wsparcie z Lublina. Zakończyliśmy ten strajk parę dni przed wyborami.
Na przełomie 1988 i 1989 roku uruchomiliśmy na holu Humanika punkt kolportażowy drugoobiegowej literatury. Mój kolega był jedną z odnóg kolporterskich bibuły. Jeździliśmy co tydzień do Warszawy z dwoma plecakami na stelażu i przywoziliśmy książki, które sprzedawaliśmy na Humaniku. Tam były jakieś dzieła Odojewskiego, „Zeszyty Literackie”, „Kultura” paryska. Działo się to półlegalnie przy akceptacji władz uczelnianych. Nikt nas o to nie pytał, nie rozliczał. Przynosiliśmy plecaczek, rozstawialiśmy się na ławce i sprzedawaliśmy po kosztach, byle nam się na pociąg zebrało. To też kawałek takiej wolnościowej działalności, której doświadczyliśmy.
Opracowanie na podstawie materiałów projektu „W rytmie wolności…”, organizowanego przez Akademickie Centrum Kultury UMCS „Chatka Żaka”: Damian Gocółkolan, u mojej mamuni zalotniki stoją”. Trzpilowa nie mogła wziąć udziału w nagraniu, a sąsiadka Helena mogła i nagle pieśni posypały się jak z rękawa. Nie tylko sławna ballada o dziewczynie porwanej do piekła („A w niedzielę z porania”), która stanowiła kanwę filmu „Dziwce z ciortem”, ale może przede wszystkim liczne i oryginalne pieśni – jak chociażby ta sama, a jakże inna kołysanka! „Uśnijże mi, uśnij albo mi urośnij, przydas mi się przydas, w pole wołki wygnas. Wyganiajże wołki, bo ja już wygnała, wołki się najadły, ja się wyśpiewała. Wołki się najadły na zielonych łączkach, ja się wyśpiewała u Jasia na rączkach…”. Cóż, mogłabym tu snuć te wspomnienia długo – czy z tej części Mazowsza, czy z innej, bo moje długie już życie tych spotkań i wspomnień jest pełne. Wspaniałe lata. Ale na koniec pytanie, czy dzisiaj jeszcze możliwe są takie spotkania i nagłe odkrycia pieśni, śpiewaczek, muzykantów? Czy ta wariantowość, tak właściwa naszej polskiej muzyce, przetrwa czy może nawet teraz już jej nie ma? Czy pozostaje cieszyć się jedynie, że takie spotkania i takie osobistości ludowej muzyki były? Na pewno ja się cieszę, że były mi dane…

Maria Baliszewska

Skrót artykułu: 

Ostatnie kilka miesięcy upłynęło mi pod znakiem międzyastralnych spotkań z muzykantami i śpiewakami, którzy „się minęli”. Dla portalu Kanon Stu Małgorzaty i Andrzeja Bieńkowskich pisałam notki o niektórych ludowych muzykach z lat 70. XX wieku, a żeby to zrobić musiałam pobudzić swoją pamięć, przesłuchać liczne wywiady nagrane w tamtym czasie i po prostu zagłębić się w przeszłość. To niełatwe zadanie, bo przecież trzeba było odświeżyć emocje odczuwane podczas tamtych spotkań. A były one wtedy niemałe!

Dział: 

Dodaj komentarz!