Patrząc na Lubelszczyznę

Felieton. Maria Baliszewska

Fot. tyt. J. Magierski. Ze zbiorów pracowni „Archiwum Etnolingwistyczne” UMCS: Helena Goliszkowa z Karczmisk. Festiwal w Kazimierzu Dolnym w 1976 roku

Patrzyłam na Lubelszczyznę zwykle z daleka, ale czasem z bliska. Urodziłam się niedaleko, w Sandomierzu. Kiedy wędrowałam na górę (tak, wtedy to była dla mnie góra!) Salve Regina, a taki był zwyczaj, to było stamtąd widać, jak San wpada do Wisły. Szeroki krajobraz, jaki rozpościera już po drugiej stronie rzeki, powodował, że jednym okiem patrzyłam także na jakąś część Lubelszczyzny. Z Sandomierza wyruszałam na pierwsze, dziecięce jeszcze wycieczki rodzinne na lubelską stronę – w kierunku Kraśnika, Modliborzyc, w Lasy Janowskie. Zawsze latem, bo do Sandomierza jeździłam na wakacje do mojej Babci, Marii Horodyskiej, i u niej w domu mogłam słuchać przyśpiewek z tamtego regionu od zawsze wesołych sióstr Kluszczyńskich: Anieli, Lucyny i Stefci. Uruchomiłam pamięć i oto, co w niej znalazłam: śpiewa Stefcia „Z tamtej strony rzyczki pasie Jaś koniczki, pójdę ja do niego, da mi na trzewiczki”. Odpowiada Lucia: „Po słupeckim polu biegają zające, słupeckie chłopaki patrzą na tysiące”. Dodaje Stefcia: „Fartuszek z jabłuszek, a sukienka z gruszek, ożenił się Jasień na dziewięć poduszek”. Miałam taki fartuszek w jabłuszka, więc piosenka mnie bawiła. To strzępy wspomnień, ale pamiętam, jak prześpiewywały się jedna przez drugą te siostrzyczki, wszystkie nieduże, okrągłe, serdeczne, uśmiechnięte, a ja słuchałam wpatrzona w nie i zachwycona. Był śpiew przy żniwach, pod figurą razem śpiewałyśmy pieśni majowe, nawet jeśli był to już lipiec. To wszystko mam do dziś w oczach i uszach, a zapewne tamte wspomnienia, piękne, przyczyniły się do tego, czym zajmuję się całe życie.
Spotkania z muzyką i postaciami Lubelszczyzny z wiekiem stały się częścią mojego zawodu redaktorskiego, etnomuzykologicznego. Wiedza o tym, że tam zawsze można znaleźć ciekawych ludzi, pieśni, relacje, poszerzała się. Kraina to ogromna, wiele podregionów, wieloetniczność, wiele pytań, czasem bez odpowiedzi. Przybywało pieśni, opowieści, a cel był ważny – rejestrowanie. Już nie dla mnie, a dla kogo? Przyszłych pokoleń? Mam nadzieję, że tak będzie, bo postacie, które spotykałam, były niezwykłe. Były, bo wiele z nich już odeszło śpiewać i grać po drugiej stronie. Rok 1977 , Helena Goliszek, festiwal w Kazimierzu: „Nauczyłam się tych pieśni od swojej babki, ja byłam tako mało, pasłam z babka krowy, śpiwała, a jo się naucyłam. Nie miałam ojca, matki i tak się ucyłam, na wesela też z nia chodziłam. Downiej to inacej śpiwali niż teraz. Downo było ludziom niedobrze, ale wesoło”. Ileż pieśni zaśpiewała podczas tego dość krótkiego spotkania w remizie strażackiej i jakie to teraz skarby.
Anna Malec z Jędrzejówki – to już Biłgorajskie, przeciekawy region, z pieśniami o bardzo dawnym rodowodzie, czy to weselnymi, czy pasterskimi. Pierwsze spotkanie, rok 1973, festiwal w Mielcu, ona z kapelą Bździuchów, ale szybko dogadałyśmy się, że najlepiej śpiewa sama. „Moja matka, babka, to śpiwaczki. Na weselach chodzili gotować, mieli taką kopyść, mieszali kaszę jaglaną, hryczaną. Matka nazywała się Skowronka, to druhny mówiły: »Chodźmy uczyć się od Skowronki na wesele«. Jo byłam malutko, chodziłam z niemi, stałam na ławie i jużem umiała: »Oj przyleciała siwa zezula na kalinejce padła, / przyszła Marysia z nowej komory i za stolikiem siadła«”.
Nagrań jest bez liku – dokonanych w domu Anny w Jędrzejówce, na festiwalach, w studiu na Myśliwieckiej (dziś Studio im. A. Osieckiej). Z Zamojszczyzny pochodziła Joanna Rachańska, mistrzyni pieśni wąskiego zakresu, weselnych, przyśpiewek – i to w jej pieśniach zachowało się odwołanie do bogini Łado.
Wydobywam teraz z pamięci, nie po kolei, wielkie postacie: Wojciech Sołtys z Zyń, Andrzej Pacyna z Biskupia , Karolina Łagowska z Paar, Zofia Sulikowska z dalekich Wojsławic, skrzypkowie jakże liczni, którzy zachowywali tradycję bardzo długo, nawet jeszcze i dziś. Pamiętam, jak nieporadnie Stanisław Głaz wracał do gry w Janowie Lubelskim, palce sztywne po latach pracy na roli, ornamenty nie bardzo jeszcze chciały się pojawiać, ale już po roku ćwiczeń cała pamięć melodii i sprawność techniczna powróciła. Józef Góra z Krzemienia, energiczny i wierny dawnym oberkom skrzypek, Józef Sulowski z Biskupia, Bronisław Dudka ze Zdziłowic, gdzie była cała grupa świetnych skrzypków i muzyków grających na instrumentach dętych. Zdziłowicka kapela dęta przyjechała pożegnać naszego zmarłego w 1991 roku kolegę, MariaPatrząc
na Lubelszczyznęna Domańskiego, rodem z Lubelszczyzny. I tu region odcisnął się w mojej pamięci bardzo mocno. Bo to Marian Domański (1927–1991) nagrał na Lubelszczyźnie najwięcej muzyki, jeżdżąc z małym magnetofonem UHEREM. W ten sposób docierał do wiosek i mieszkańców o wiele łatwiej niż duży wóz transmisyjny Polskiego Radia, który budził aż zbyt wielki respekt. Urodzony w Targowisku znał Lubelszczyznę jak własną kieszeń, wspominał lata okupacji, kiedy jako młody chłopak pomagał oddziałom partyzanckim Armii Krajowej, nosząc broń, granaty w worku na plecach. Potem przez wiele lat podążał tymi ścieżkami tropem pieśni, muzyków, kapel, opowieści. Są w archiwum jego imienia, przetrwały w Polskim Radiu.
Wspominam lata 70. i 80. XX wieku, bo wtedy wieś jeszcze pamiętała. Już nie żyła dawną tradycją, ale żywa była pamięć i szacunek dla niej. Dziś patrzę z radością, że ten szacunek wraca, że zainteresowanie choć może nie jest powszechne, ale istnieje. Nawet jeśli to tylko rzeczywistość festiwalowa i uroczystości tę pamięć ożywiają, to jednak ten znak tożsamości – własna pieśń i taniec – znowu są obecne. Nawet jeśli dzieje się to dzięki już nie wsi, a miastu, lubelskiemu środowisku akademickiemu, kazimierskiemu festiwalowi i licznym imprezom świadomie organizowanym, by pamięć tamtej sztuki przetrwała. A nawet trwała dalej.

Maria Baliszewska

Skrót artykułu: 

Patrzyłam na Lubelszczyznę zwykle z daleka, ale czasem z bliska. Urodziłam się niedaleko, w Sandomierzu. Kiedy wędrowałam na górę (tak, wtedy to była dla mnie góra!) Salve Regina, a taki był zwyczaj, to było stamtąd widać, jak San wpada do Wisły. Szeroki krajobraz, jaki rozpościera już po drugiej stronie rzeki, powodował, że jednym okiem patrzyłam także na jakąś część Lubelszczyzny. Z Sandomierza wyruszałam na pierwsze, dziecięce jeszcze wycieczki rodzinne na lubelską stronę – w kierunku Kraśnika, Modliborzyc, w Lasy Janowskie. Zawsze latem, bo do Sandomierza jeździłam na wakacje do mojej Babci, Marii Horodyskiej, i u niej w domu mogłam słuchać przyśpiewek z tamtego regionu od zawsze wesołych sióstr Kluszczyńskich: Anieli, Lucyny i Stefci.

Dział: 

Dodaj komentarz!