Kulinarnie po Polsce 2019

Podróże kulinarne

Fot. M. Froński: Goczałkowice

Ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z moją córką w marcu prawie w tym samym miejscu co w roku poprzednim, bo na ulicy Jasnej w Warszawie, tym razem jednak w greckiej restauracji Paros. Już sama nazwa podziałała na moją wyobraźnię, Paros bowiem to wyspa ładna, z tradycyjną architekturą, choć nie aż tak skomercjalizowana jak niektóre inne. Nie byłem na niej, ale byłem nieopodal, płynąc z Mykonos na Santorini. Z Paros pochodzi mój ulubiony, obok Anakreonta, poeta grecki, a mianowicie Archiloch. Pokusiłem się kiedyś o próbę przekładu jednego z jego krótkich wierszy:

 

Raduje się jakiś Sajczyk

Moją tarczą, com zostawił

Ją w ucieczce. Co tam tarcza?

Inną, lepszą sobie sprawię.

 

Paros to chyba moja pierwsza grecka knajpa od dziesięciu lat, kiedy to odwiedziłem Irini za Zawierciem przy szosie na Kielce[1], skądinąd też przybytek jak najbardziej godny polecenia. Są to jednak z reguły miejsca bardzo drogie, jak się domyślam – przez konieczność sprowadzania znacznej części składników z Grecji. Prawdziwy Grek nie położy przecież przed gościem „sera sałatkowego typu greckiego” zamiast prawdziwej fety. Do rzeczy jednak – zaczęliśmy od zakąski, którą była pita z pastą z mielonych oliwek, zielonych i czarnych, obok których zaraz później stanęła mikroskopijna miseczka z fetą i całymi oliwkami. Kilka lat temu Bożena Dykiel poruszyła opinię publiczną, zarzucając TVN-owi, że „pożydził na kalendarz”. Zważywszy, że rok wcześniej w pobliskiej restauracji Shipudei Berek stanęło przed nami około dziesięciu talerzyków z zakąskami, słowa te należy uznać za bardzo krzywdzące dla Narodu Wybranego. Później przyszła kolej na fakes (12 zł) – tradycyjną zupę z soczewicy z dodatkiem marchewki, gorącą i smaczną. Na drugie córka wzięła soutzoukakia (38 zł), czyli grillowane kotleciki mielone z jagnięciny i wołowiny, podawane z domowymi frytkami, pomidorami, cebulą, pitą, oraz tzatziki – bardzo dobre, jak każde grillowane kotleciki mielone, które przecież nie tylko Grecy podają. Ja miałem ten kłopot, że chciałem spróbować czegoś nowego, tymczasem w karcie, a przynajmniej w jej przystępniejszej cenowo części, królowała znana mi już moussaka i souvlaki w różnych odmianach. W końcu, nie bez wahania, zdecydowałem się na kouneli me skordo ke meli (42 zł), czyli królika duszonego w białym winie z czosnkiem, miodem i skórką pomarańczy, podanego z bulgurem i warzywami. Wbrew moim obawom królik wcale nie był słodki, bardziej od miodu wyczuwalna była nuta pomarańczy, mięso było bardzo delikatne, składniki komponowały się idealnie, całość smakowała wyśmienicie. Niestety, porcja, zwłaszcza jak na swoją cenę, nie była zbyt obfita. Rozumiem, że królik to nie krowa i swoje ograniczenia fizyczne ma, ale już bulguru mogłoby być więcej, a warzywa – ćwiartka pomidora i listek bodajże modnego ostatnio w stolicy jarmużu – w zasadzie robiły tylko za dekorację. Jak się okazuje, sałatkę z prawdziwego zdarzenia trzeba sobie było zamówić osobno, ale że ta przyjemność kosztowała dodatkowe 25 zł, groziła koniecznością sprzedaży biletu kolejowego i powrotu do domu trzysta kilometrów piechotą.

W kwietniu byłem w mikołowskiej restauracji Mocca d’Oro. Trudno to nazwać podróżą kulinarną, bo w Mikołowie po prostu pracuję, ale na obrzeżach, więc w ścisłym centrum miasta bywam nieczęsto. Wziąłem rigatoni z płatkami polędwiczki i boczku (24 zł). Były dobre, nadzwyczaj chrupiące – a może to na tym polega to słynne gotowanie pasty al  dente? W maju z kolei byłem w krakowskiej Zbrojowni przy Rakowickiej. Jak na restaurację o proweniencji garnizonowej, widocznej zresztą choćby w wystroju, lokal ten ma zaskakująco dobrą opinię i jest to opinia zasłużona. Wziąłem krem borowikowy z groszkiem ptysiowym (10 zł) – dobry i polędwiczki nadziewane fetą i suszonymi pomidorami w sosie pieprzowym z ziemniakami i czerwoną kapustą (w sumie jakieś 35 zł) – pyszne. Na deser – szarlotkę z lodami (8 zł) i kawę z mlekiem.

Wprawdzie w moich wędrówkach staram się ograniczać do terytorium Polski, ale osiem kilometrów za granicą to tyle co nic. W czerwcu byliśmy z żoną i córką w zoo w Ostrawie[2] i przy tej okazji zjedliśmy obiad w restauracji U Dvořáčku przy Hladnovskiej. Jest to restauracja myśliwska, a więc wyłożona boazerią i ozdobiona łbami mieszkańców śląskich i morawskich lasów. A skoro tak, to zamówiłem sobie rosół z drobiu z mięsem i makaronem (45 koron), z nutką selera (dobry i pożywny), a następnie medaliony z sarniny z grzybami, tymiankiem i staroczeskimi ziemniakami (czyli mielonymi, uformowanymi w kształt roladki i podsmażanymi w panierce, 199 koron), do tego orzeszki ziemne i jakaś borówka, jeśli miałbym obstawiać – brusznica. Pycha! Moje dziewczyny zamówiły smażone piersi z kurczaka (110 koron), smażony ser (80 koron) i gulasz wołowy z knedlikami bułczanymi (czy też, jak to mówią Czesi – z knedlikiem bułczanym, bo dla nich jest to rzeczownik w liczbie pojedynczej, 148 koron) – i też nie narzekały. Zgoda, wzięły też mizerię (49 koron) i sałatkę szopską (65 koron), ale nie mam serca do takich rzeczy, ledwo zauważyłem, co to dokładnie było.

Kilka dni później, wysławszy córkę na kolonię, postanowiliśmy z żoną nacieszyć się chwilowo odzyskaną wolnością na ciastku i kawie w Gliwicach, mieście, w którym przypadkowo zupełnie niezależnie od siebie oboje przyszliśmy na świat – i to tak, że urodziny obchodzimy dzień po dniu. Jako że nasz spacer urokliwymi uliczkami starego miasta nieco się przeciągnął, postanowiliśmy zostać tam na obiad. Zjedliśmy go w Szynku na Winklu przy Średniej, lokalu stylizowanym na stare, dobre Gliwice, ze ścianami wyklejonymi przedwojennymi zdjęciami i widokówkami, z których można było wyczytać, że za Niemca czy nie za Niemca, ale pokaźne interesy przy rynku prowadzili Herr Gmyrek i Herr Sosnowski. Oboje z żoną zdecydowaliśmy się na danie dnia (23,50 zł), na które składał się rosół i roladki z polędwicy wieprzowej faszerowane fetą i szpinakiem w sosie z serka topionego, a do tego kopytka i biała kapusta z koperkiem. Pyszne było wszystko, ale szczególnie kopytka w sosie.

W lipcu odwiedziłem bielską Chinkalnię przy Cechowej[3], restaurację stylizowaną na tradycyjny gruziński dom, z reprodukcjami obrazów Nika Pirosmaniego na ścianach. W tle leciała ciekawa muzyka gruzińska, aczkolwiek kelnerka nie wiedziała, kto ją wykonuje. Zamówiłem kveliani (15 zł) – zupę z serowo-warzywnymi kulkami i świeżymi ziołami, a do tego odżachuri (24 zł) – smażone mięso wieprzowe z ziemniakami i papryką w sosie czosnkowym. Zupa okazała się jakąś mętną cieczą bez smaku i barwy, choć same kulki, dość słodkie, dałyby się jeszcze obronić. Drugie danie było zdecydowanie lepsze, ale była w nim czerwona i żółta cebula oraz papryka też w dwóch kolorach. Wieprzowina była może delikatnie za twarda, no i potrawa była jednak dość skromna objętościowo – gdyby nie zupa, którą jednak jakoś tam zjadłem, z restauracji wyszedłbym głodny.

W sierpniu za to wyszedłem syty z Folwarku Starej Winiarni w Mszanie Dolnej, lokalu nawiązującego w pewnym stopniu do tradycji szlacheckiej, choć architektura obiektu kojarzyła mi się raczej z jakąś warownią Kazimierza Wielkiego. Wziąłem krem pomidorowo-paprykowy z lanym ciastem i łezką kwaśnej śmietany (12 zł), a do tego schab wieprzowy (jakby mógł być inny) w sosie z suszonych śliwek i czerwonego wina (21 zł). Krem był pyszny, ale tylko ciepły, a nie gorący, jak lubię – może z uwagi na panujący upał uznano, że tak będzie lepiej? Schab z kolei, jak to często ze schabem bywa, był suchy, a sosu było za mało, by starczyło i na niego, i na ryż, który zamówiłem zamiast proponowanych przez kelnerkę ziemniaków albo frytek. Tak czy inaczej obiad zjeść się dało i głodny z restauracji nie wyszedłem. Co więcej – myślałem nawet o szarlotce na ciepło (15 zł), ale odpuściłem z braku miejsca w brzuchu.

We wrześniu wybraliśmy się z żoną i córką do Siewierza, gdzie żona spędziła część dzieciństwa. Widzieliśmy jej szkołę i kościół, w którym przystąpiła do pierwszej komunii, zjedliśmy miejscowe lody, odwiedziliśmy ruiny zamku, w którym jako dziecko buszowała z koleżanką, która mieszkała w Rynku i miała około dziesięciu chomików. Kościół – co warto podkreślić, bo to rzadkie, a więc cenne – był pod wezwaniem świętego Macieja, patrona wchodzących kuchennymi drzwiami i tak też, od tyłu, żona z koleżanką wchodziły wtedy do ruin zamku. Dzisiaj ruiny są jakoś tam ogarnięte, wiedzie do nich od przodu solidny most, a wewnątrz udało się nam załapać na pokaz dawnych strojów i walki na miecze i szable. Miejscowy pijaczek wyjaśnił nam, w którym domu przy ulicy Piłsudskiego miało w czasie wojny siedzibę Gestapo i że to dlatego dom ten – całkiem ładny skądinąd – jest opuszczony, nikt nie chce w nim mieszkać. Odwiedziliśmy też stojącą daleko za miastem tak zwaną Sekretarzówkę, w której mieszkała żona, a której obecni mieszkańcy bardzo ciepło nas przyjęli. W międzyczasie poszliśmy do jedynej w Rynku restauracji, Jędrusiowej Izby – lokalu dawniej stylizowanego na „chłopską chatę”, ale obecnie częściowo już przerobionego na „salon z dwudziestolecia”. Nie wiem, czy w ślad za tym pójdzie zmiana nazwy, zobaczymy. W każdym razie moje dziewczyny zamówiły sobie kotlet schabowy (18 zł) wraz z kluskami śląskimi (7 zł), sosem grzybowym (8 zł) i marchewką (5 zł) oraz „zestaw mini” (17 zł), czyli filet z kurczaka w panierce, również z kluskami śląskimi i marchewką, dodatkowo z sosem pieczeniowym (5 zł). Był to wybór dobry, bo bezpieczny. Ja zaufałem szefowi kuchni, który polecał między innymi gęsie żołądki w sosie pieprzowym z kluskami śląskimi i kapustą zasmażaną (27 zł). Były one zjadliwe, może nawet dobre, jeśli ktoś lubi podroby, ale „niebem w gębie” bym ich nie nazwał, nawet mimo tego, że siedzieliśmy w „części chłopskiej”.

Trzy tygodnie później znowu byłem w Warszawie, gdzie postanowiliśmy się z córką wybrać do restauracji indonezyjskiej, bo jeszcze w takiej nie byliśmy. Nasz wybór (o ile w ogóle jakiś wybór był, jeśli chodzi o restauracje indonezyjskie w stolicy) padł na Sambal przy ulicy Krzywe Koło. Byliśmy trochę zaskoczeni wystrojem przypominającym przydworcowe bary z chińszczyzną (których skądinąd jestem miłośnikiem, aczkolwiek nie ze względu na wystrój), gdzie cena kurczaka w sosie słodko-kwaśnym oscyluje w granicach 13–15 złotych, podczas gdy tutaj ceny były znacznie wyższe. Jedną ze ścian zdobiła nieodzowna w takich miejscach fototapeta z jakimś egzotycznym widokiem, ale nic to, zamówiłem soto ayam (18 zł), czyli aromatyczną zupę z kurczaka z makaronem sojowym oraz gotowanym jajkiem i  nie był to wybór zły, choć makaron chrzęścił w zębach i w ogóle było za dużo zupy w zupie. Lubię jednak, gdy w misce coś pływa, a tu pływało bardzo mało. Na drugie wziąłem opiewany przez Wieteke van Dort nasi goreng (27 zł), czyli klasyczny smażony ryż z kurczakiem, krewetkami i jajkiem. W ogóle przedziwne było podanie mi drugiego dania jednocześnie z zupą, wskutek czego zupę musiałem jeść w pośpiechu, żeby mi drugie nie wystygło. Niemniej drugie danie, choć nieprzesadnie gorące, było dobre. Córka uraczyła się podawanymi z ryżem krewetkami sauté z warzywami, czosnkiem, liśćmi limonki i indonezyjską pastą chili o zachęcająco brzmiącej nazwie sambal goreng udang (36 zł) i choć samych krewetek odebrać sobie nie dała, to spróbowałem ryżu w sosie i był przepyszny.

Karczma Żywiecka w mieście o odpowiadającej jej nazwie zbudowała się na moich oczach, gdy w 2004 roku przez dziesięć miesięcy pracowałem w miejscowym Famedzie i raz albo dwa (raczej raz) spotkałem się w niej z kolegami z pracy na umownym piwie, ale dopiero teraz w listopadzie, w drodze powrotnej z ostatniej jesiennej wędrówki po Beskidach, zjadłem w niej obiad. Nawiasem mówiąc – zjadłem go przy dźwiękach góralskiej muzyki, podziwiając regionalne stroje kelnerek i takiż wystrój wnętrza, jak to na góralską karczmę przystało. I jak na góralską karczmę przystało, podawano (między innymi, oczywiście) zupę cebulową z grzankami i tartym serem (7 zł) i „jadło drwala” (22 zł), czyli placek po węgiersku na gulaszu wieprzowym z pokaźnym kleksem gęstej śmietany – wszystko to było smaczne i pożywne. Co dla mnie ważne, bo śpieszyłem się na pociąg, obsłużono mnie bardzo szybko i sprawnie. Pociąg mi nie uciekł, odjechałem do Goczałkowic, a gdy po raz kolejny pojawiłem się w jakiejś restauracji, był już rok 2020.

Maciek Froński

Sugerowane cytowanie: M. Froński, Kulinarnie po Polsce 2019, "Pismo Folkowe" 2020, nr 146-147 (1-2), s. 22-24.

 

[1] Formalnie to leżącą jeszcze na terenie miasta, Zawiercie jest bowiem co najmniej tak samo ekspansywne jak Opole czy Rzeszów, a może nawet Wilno.

[2] Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że prawobrzeżna część miasta, na terenie której leży ogród zoologiczny, nosiła kiedyś nazwę Ostrawy Polskiej.

[3] Restauracja działa też ponoć we Wrocławiu i gdzieś tam jeszcze.

Skrót artykułu: 

Ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z moją córką w marcu prawie w tym samym miejscu co w roku poprzednim, bo przy ulicy Jasnej w Warszawie, tym razem jednak w greckiej restauracji Paros. Już sama nazwa podziałała na moją wyobraźnię, Paros bowiem to wyspa ładna, z tradycyjną architekturą, choć nie aż tak skomercjalizowana jak niektóre inne. Nie byłem na niej, ale byłem nieopodal, płynąc z Mykonos na Santorini. Z Paros pochodzi mój ulubiony, obok Anakreonta, poeta grecki, a mianowicie Archiloch.

Fot. M. Froński: Goczałkowice

Dodaj komentarz!