Koleje wyszehradzkie, czyli po torach przez Śląsk, Morawy, Czechy i… nad Balaton

​Fot. E. Jasińska: Brama Prawczicka

Dlaczego podróżujemy pociągami?

Warszawski Dworzec Centralny. Godzina 5:00 rano, ostatnia niedziela wakacji 2019 r. Większość ludzi myślami albo fizycznie wraca już do domu, do pracy i szkół. Ale my właśnie wyruszamy w naszą kolejową podróż po środkowej Europie.

Dlaczego pociągiem? Samoloty docierają tylko w wybrane miejsca. Samochód? Szkoda urlopu na wykonywanie pracy własnego kierowcy – w Polsce to często konieczność, ale tam, dokąd wyjeżdżamy, spodziewamy się funkcjonującej kolei. Pociągami jeździliśmy w dzieciństwie. Mieliśmy dziadków kolejarzy i to chyba jest naszym najważniejszym argumentem.

Pociągiem przez Czechy

Na pierwszy tydzień zakupiliśmy wygodne czeskie sieciówki (jízdenky na léto) pozwalające na podróżowanie wszystkimi pociągami Kolei Czeskich (Českych dráh, a więc trzeba uważać, by nie wsiąść w pociąg np. Arrivy, LeoExpressu czy RegioJet) po całym kraju. Taki bilet obowiązuje od granicy, zatem przy podróży z Polski do Czech nie wymaga zakupu biletu międzynarodowego ani tzw. przejściówki. Wystarczy bilet krajowy do punktu granicznego (w naszym przypadku jest to punkt Chałupki Granica).

Pierwsze, wspaniałe siedem dni było niczym siedem życzeń – każdego dnia jedno.

Dożynki gminne na Śląsku Cieszyńskim

Już w pociągu z Warszawy do Bogumina dowiedzieliśmy się, że właśnie tego dnia w Stonawie odbywają się gminne dożynki. Zmieniamy więc plany i, zamiast na Morawy, jedziemy zobaczyć, jak też wygląda żywa, polska tradycja na Kresach Południowych.

Na dworcu kolejowym w Karwinie zostawiamy w przechowalni nasze plecaki. Usługa przechowywania bagażu jest na czeskich dworcach znacznie bardziej rozpowszechniona niż u nas. Czesi zauważyli, że taka oferta nie wymaga drogiej infrastruktury. Wystarczy fragment niewielkiego pomieszczenia.

Do Stonawy dojeżdżamy… taksówką. To jedyny taki przypadek w czasie całej podróży. Możemy sobie na to pozwolić dzięki temu, że mamy swobodę podróżowania transportem zbiorowym.

Atmosfera jest swojska. Naszą uwagę przyciągają pięknie ustrojone konie i bryczki. Przed urzędem gminnym stoją mieszkańcy w cieszyńskich strojach ludowych z dożynkowym chlebem. Przemówienia są po czesku i „po naszymu” – w cieszyńskiej gwarze języka polskiego. Po nich rozpoczyna się parada bryczek i zabytkowych aut z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Naprawdę jest na co popatrzeć. Po tej uczcie wizualnej postanawiamy coś zjeść, bowiem już popołudnie, a my od świtu w podróży. Mamy nadzieję na regionalną przekąskę i nie zawodzimy się. Znajdujemy stragany ze swojskimi kiełbaskami i tutejszym piwem.

„Z Těšína vyjíždí vlaky až na kraj světa”

A my ruszamy w dalszą drogę. Ponieważ, jak słusznie śpiewa Jaromír Nohavica, „z Těšína vyjíždí vlaky až na kraj světa”[1] (i do tego jeszcze „co čtvrthodinu", czyli co kwadrans), właśnie stolicę dawnego księstwa obieramy sobie za pierwszą bazę. Główny cieszyński dworzec, dziś Český Těšín (Czeski Cieszyn)[3], w latach 1938–1939 po prostu Cieszyn Zachodni, zbudowano na przedmieściu o swojskiej nazwie Saska Kępa, które po dwukrotnym, w 1920 i 1945 roku, podzieleniu jednolitego dotąd miasta sztuczną granicą stało się centrum jego czeskiej części. Teraz granica staje się mniej zauważalna – do czasu pandemii, kiedy to niespodziewanie przypomni o sobie... Ale na razie, niczym ten Nohavicowy cieszyniak z 1910 roku, co to ma „před sebou celé krásné dvacáté století”[4], jeszcze o tym nie wiemy…

I oczywiście zaraz przechodzimy na prawy, atrakcyjniejszy z punktu widzenia turysty, brzeg Olzy. Znajduje się tu zamek (w zasadzie pałac zbudowany w miejscu dawnego zamku piastowskiego), gdzie urzędowała pierwsza polska władza odradzającej się pod koniec pierwszej wojny światowej Rzeczypospolitej – Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego. Warto zobaczyć także Wieżę Piastowską z romańską rotundą z XI lub XII wieku, Muzeum Strzelców Podhalańskich i Studnię Trzech Braci – na pewno średniowieczną, a według legendy pochodzącą z 810 roku.

Z Cieszyna można pojechać do Trzyńca (Muzeum Huty Trzynieckiej), Jabłonkowa (kościół, rynek, miejsca historyczne, takie jak funkcjonująca blisko sto lat polska szkoła czy dom, w którym mieszkał Józef Piłsudski) czy Mostów (miejsce słynnego „incydentu jabłonkowskiego” z 26 sierpnia 1939 roku). W Nawsiu oglądamy ewangelicki kościół „tolerancyjny” – wybudowany po wydaniu patentu tolerancyjnego pod koniec XVIII wieku. Pastorem był tu m.in. pochodzący z pobliskich Olbrachcic zasłużony działacz narodowodemokratyczny Franciszek Michejda[5], którego zasługi w walce o polskość Śląska Cieszyńskiego porównywane są czasem do zasług Wojciecha Korfantego na Górnym Śląsku. Obok kościoła stoi „Emaus” – budynek dawnej szkoły ewangelickiej, a kilkaset metrów dalej można odnaleźć wzgórze, na którym niegdyś wznosił się piastowski zamek.

Kolejnego ranka, śladem wspomnianego już ostrawskiego barda, kupujemy sobie housky ve stánku („bułki w kiosku”) i wsiadamy do City Elefanta – „okud se jede, ještě se neumřelo[6]”. W Ostrawie przesiadka na pociąg PKP IC Warszawa–Wiedeń, w Przerowie następna, do wagonu podobnego do tych, które w Polsce nazywamy bonanzami, niemodernizowanego chyba od czasów Czechosłowacji. Przypomina się „Ballada wagonowa”, którą nucimy sobie pod nosem.

Cała podróż do Ołomuńca przebiega sprawnie, bez dłuższych przerw, bez rozkomunikowań. Historyczna morawska stolica po raz pierwszy została prawdopodobnie wymieniona w Dagome Iudex, opisującym zasięg państwa Mieszka I. Najwcześniejsza pewna wzmianka to czasy Bolesława Chrobrego i rok 1017, kilkanaście lat później Morawy dostają się pod panowanie czeskie.

Ołomuniec zachwyca nas swoją przepiękną, gotycką katedrą ze stumetrową wieżą. Zwiedzamy – i nawiedzamy – świątynię, a w niej grobowiec św. Jana Sarkandra, księdza ze Skoczowa. O jego ojcu, Grzegorzu Sarkandrze, niewiele wiadomo, zaś matka była szlachcianką z rodu Góreckich herbu Kornicz. To ona głównie dbała o wychowanie i wykształcenie syna. Na początku wojny trzydziestoletniej ks. Sarkander był proboszczem w Holeszowie. Gdy pod miasto podeszły oddziały lisowczyków, kapłan wyszedł naprzeciw nich z Najświętszym Sakramentem. Najemnicy odstąpili od złupienia katolickiej miejscowości, ale protestanci wykorzystali to zdarzenie jako pretekst, by oskarżyć duchownego o sprowadzenie wrogiego wojska. Pobożnego kapłana ponad miesiąc okrutnie torturowano, między innymi rozciągając, przypiekając do gołych żeber i ściskając czaszkę, by zmusić go do przyznania się do rzekomej winy, a z czasem także do złamania tajemnicy spowiedzi. Ks. Jan Sarkander zmarł śmiercią męczeńską 17 marca 1620 roku. Do jego grobu pielgrzymował m.in. Jan III Sobieski. Dość wcześnie rozpoczęto też starania o kanonizację kapłana. W stulecie męczeństwa otwarto grób, stwierdzając doskonały stan zwłok. Beatyfikacja Jana miała miejsce w Rzymie w 1860 roku, zaś 135 lat później w Ołomuńcu św. Jan Paweł II kanonizował księdza ze Skoczowa.

Po wyjściu z katedry oglądamy rzeźbę św. Jana Nepomucena na pl. Św. Wacława, obok kapliczkę Matki Boskiej Opiekunki z piękną, ale tylko kopią gotyckiej płaskorzeźby (oryginał znajduje się w zakrystii katedry). Pałac arcybiskupi nie robi na nas większego wrażenia, ciekawsze są zabudowania Uniwersytetu Palackiego. Warto zwiedzić też barokowe kościoły Matki Boskiej Śnieżnej i św. Michała, kaplicę św. Jana Sarkandra zbudowaną w miejscu więzienia, w którym zamęczono kapłana i gotycki kościół św. Maurycego. Od tego ostatniego blisko już na rynek z imponującą kolumną Trójcy Przenajświętszej, posągami świętych (również wspomnianego już Jana Sarkandra) i ratuszem – niestety zasłoniętym z powodu prowadzonych prac remontowych.

Czeski Raj

Nasyceni zabytkami i historią Śląska i Moraw zapragnęliśmy bliższego kontaktu z naturą. Z Ołomuńca jedziemy do sympatycznego, górskiego miasteczka Semily nad Izerą. Znajdujemy nocleg w przeuroczym hotelu, mieszczącym się w ponadstuletnim budynku w stylu secesyjnym. Możemy poczuć się jak turyści zwiedzający Czeski Raj na początku ubiegłego wieku.

Jeszcze tego samego dnia idziemy na spacer malowniczą ścieżką przez przełom Izery, zaś przez kolejne dwa zwiedzamy skalne miasta: Hruboskalsko i Prachowskie Skały. Oglądamy wspaniałe kominy ponadpięćdziesięciometrowej wysokości, wąskie przejścia, przepiękne widoki i zamki: Hrubá Skála, Valdštejn i charakterystyczne, malownicze Trosky.

Ponieważ nasza kolejowa trasa prowadzi przez Liberec, przerywamy podróż, by wjechać kolejką linową na Jeszczed. Tramwaj jedzie bezpośrednio z dworca do dolnej stacji kolejki. Na szczycie góry znajduje się nadawcza stacja telewizyjna. Podziwiamy widoki, szukamy znanych nam szczytów – rozpoznajemy Śnieżkę. Na dół schodzimy na piechotę do pętli tramwajowej i jedziemy na nocleg w Czeskiej Kamienicy.

Szwajcaria Czeska

Docieramy już po zmroku. Hostel, w którym zarezerwowaliśmy nocleg, był reklamowany jako de luxe, a dość tani. Sprawa szybko się wyjaśnia. Okna naszego – faktycznie sporego – pokoju wychodzą na dość ruchliwą trasę i jedynym sposobem na izolację od hałasu jest spanie przy zamkniętych.

Na Szwajcarię Czeską pozostał nam tylko jeden dzień. Zaczynamy go wcześnie rano, jadąc autobusem do wyjścia na szlak prowadzący do Prawczyckiej Bramy. Wchodzenie na górę wydaje się długie, monotonne i nieciekawe, ale nagroda w postaci widoków rekompensuje drogę. To naprawdę jest cud natury! Krajobraz jest niesamowity, do tego restauracja z przepięknym tarasem widokowym. Nigdy wcześniej nie jedliśmy kiełbasy z musztardą w tak „pięknych okolicznościach przyrody”. Wysyłamy kartki do Polski, robimy pamiątkowe fotki i idziemy do drugiego cudu natury w Szwajcarii Czeskiej: pięknego przełomu Kamienicy, ostatniego czeskiego dopływu Łaby, uchodzącego do niej w Hrzeńsku, najniżej położonej miejscowości w Republice Czeskiej. Pieszo i na łodziach przechodzimy przez Dziki Wąwóz i Wąwóz Edmunda. Na obu łódkach, oprócz naszej trójki i czeskiego flisaka, sami Niemcy. Mimo takiego składu narodowościowego flisak, który podobnie jak nasi na Dunajcu opowiada ciekawostki i anegdoty o mijanych miejscach, najpierw mówi po czesku, dopiero potem po niemiecku. Za to nasi współpasażerowie…: hałas, ilość wypijanego po drodze piwa, ignorowanie całej reszty świata (brunatne koszule i opaski z hakenkreuzem wymienili na kolczyki w uszach, ale kompleks Herrenvolku pozostał). Właśnie tu, na tym pograniczu, które wydało henleinowców wyjątkowo słabo to wygląda.

„Dokud se jede, ještě se neumřelo”

Nazajutrz o świcie przychodzimy na stację w Czeskiej Kamienicy. Niczym w muzeum fotografujemy zabytkowe motoraczki, by za chwilę udać się w kolejną podróż. Tym razem znów dalej. W Kolinie wsiadamy w pociąg Praga–Budapeszt, by przez Słowację, podziwiając w podróży panoramy Ostrzyhomia i Wyszehradu, dojechać do stacji końcowej, gdzie przesiadamy się w kolejny – do Balatonlelle. Do Brzecławia wykorzystujemy jízdenku na léto, na pozostały odcinek kupujemy bilet międzynarodowy, nie jest on jednak tak drogi jak kupowany w Polsce

Do celu docieramy z niejakim opóźnieniem: w Czechach awaria lokomotywy, na Węgrzech – prawdopodobnie sieci trakcyjnej. Nasza gospodyni wyjeżdża po nas samochodem. Okazuje się bardzo gościnna. Z chęcią i bezpłatnie pożycza nam rower na zakupy, wieczorami często rozmawiamy na tarasie. I tak pierwsze dni września spędzamy nad największym węgierskim jeziorem, kąpiąc się i wędrując po okolicy: wybrzeżem do sąsiedniego Balatonboglár, a któregoś popołudnia na Górkę (dosłownie tak – Kishegy, czyli Mała Góra – nazywa się wzniesienie kilka kilometrów od Balatonlelle). Stoi tu mała barokowa kapliczka św. Donata, jest też restauracja i winiarnia. Nawet niejedna. Można pooglądać piękną panoramę Balatonu i okolicy. Degustujemy halászlé, zupę rybną, która bardzo przypadła nam do gustu, oraz lokalne wina i palinkę.

Podróże u sąsiadów

Jeśli chodzi o kolej, po Węgrzech podróżowaliśmy znacznie mniej niż po Czechach, ale różnicę jakości – na niekorzyść Bratanków – dało się odczuć. W Czechach, oprócz możliwości dojazdu wszędzie i często, bez zarzutu działa informacja pasażerska, a w przypadku skomunikowań, perturbacji związanych np. z ZKA itd. załogi pociągów rzeczywiście starają się dbać o to, żeby podróżny się nie zgubił. Na Węgrzech: niespodziewany godzinny postój na granicy. Na budapeszteńskim dworcu, w związku ze straconym skomunikowaniem do Balatonlelle: brak możliwości zasięgnięcia jakiejkolwiek informacji. Podczas drogi powrotnej do Warszawy nasz pociąg na godzinę przed odjazdem stoi w peronach, ale dopiero w porze odjazdu okazuje się, że trzeba wyłączyć ze składu jeden z wagonów do Krakowa – zresztą na polskim odcinku załoga PKP IC będzie, nie wiadomo dlaczego, oskarżała o wynikłe stąd opóźnienie Czechów. Jednak mówiąc o wiele mniej na Węgrzech po węgiersku niż w Czechach po czesku, spotykaliśmy się z nieporównanie większą serdecznością. Czasem wystarczy kilka słów w języku Petőfiego, by zjednać sobie życzliwość rdzennych mieszkańców. Kolejarzy również.

Powrót z Balatonlelle do Warszawy to najdłuższy odcinek w tej podróży przejechany jednego dnia pociągami: 960 km, w tym 814 km jednym pociągiem z Budapesztu do Warszawy (Budapest Nyugati, czyli Zachodni–Warszawa Zachodnia). Najkrótsza odległość to niespełna trzykilometrowy przejazd z Libunia do Inolic w Czeskim Raju. Podczas całej wyprawy przejechaliśmy pociągami, nie licząc metra i zastępczej komunikacji autobusowej, 3 121 km.

 

Ewa Jasińska

urodzona w 1977 roku w Warszawie, dziennikarka i terapeuta zajęciowy; prywatnie żona i matka; miłośniczka kultury, uwielbia malarstwo, kino, teatr i filharmonię. Jednak jej największą pasją są podróże. Wraz z mężem i synem podróżuje po całej Polsce i Europie – najchętniej, o ile to możliwe, pociągami. W podróży nie boi się wyzwań. Uzbrojona w nieodłączny kubek termiczny, przewodniki i mapy wsiada wraz z rodziną do pociągu, by odkryć to, czego oczy jeszcze nie widziały.

 

Sugerowane cytowanie: E. Jasińska, Koleje wyszehradzkie, czyli po torach przez Śląsk, Morawy, Czechy i… nad Balaton, "Pismo Folkowe" 2020, nr 152-153 (1-2), s. 31-33.

 

[1] Tłumaczenie: „Z Cieszyna jadą pociągi aż na świata kres”, fragment piosenki „Dokud se zpívá”, Jaromír Nohavica.

[3] Od 2015 roku dworce kolejowe w gminach ze znacznym odsetkiem Polaków mają dwujęzyczne nazwy.

[4] Tłumaczenie: „przed sobą cały piękny, dwudziesty wiek”, fragment piosenki „Těšínská”, Jaromír Nohavica.

[5] Franciszek Michejda działał również wśród ewangelickiej ludności pruskich Mazur, był współzałożycielem ełckiej „Gazety Ludowej”. Liczył na wzmocnienie polskiej ewangelickiej inteligencji dzięki zjednoczeniu w odrodzonej Rzeczpospolitej wszystkich ziem zamieszkałych przez Polaków-ewangelików. Po niesprawiedliwym podziale Śląska Cieszyńskiego i zagarnięciu przez Czechosłowację jego rodzinnych Olbrachcic oraz Nawsia, w którym posługiwał od blisko pół wieku, rozchorował się i zmarł – ze zmartwienia – 12 lutego 1921 roku.

[6] Tłumaczenie: „Póki jedziemy, jeszcze nie umarliśmy”, Jaromír Nohavica, dz. cyt.

Skrót artykułu: 

Warszawski Dworzec Centralny. Godzina 5:00 rano, ostatnia niedziela wakacji 2019 roku. Większość ludzi myślami albo fizycznie wraca już do domu, do pracy i szkół. Ale my właśnie wyruszamy w naszą kolejową podróż po środkowej Europie.

Fot. E. Jasińska: Brama Prawczicka

Dział: 

Dodaj komentarz!