Rok 2018 kulinarnie

Polska

Ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z moją córką w marcu w restauracji Shipudei Berek przy Jasnej w Warszawie. Miejsce urządzone jest w stylu, który jakieś pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat temu uchodziłby za bardzo nowoczesny, niemalże jak z animowanego serialu „Jetsonowie”, a który dzisiaj nieodparcie kojarzy się z modernistycznym Tel Awiwem. Podkreślają to zresztą tablice z nazwami ulic po hebrajsku czy stare izraelskie plakaty. Ale do rzeczy – wziąłem zupę dnia (9 zł)1, którą okazał się smaczny krem z marchwi z pietruszką i oliwą, a następnie szipud z kurzych wątróbek (24 zł), a panna wzięła szipud z młodego kurczaka (26 zł). Oba szipudim, czyli po prostu szaszłyki, zrobione były z pysznego, bardzo delikatnego mięsa. Do tego dostaliśmy dwie świeże, jeszcze ciepłe pity i cały zestaw meze, czyli zakąsek. Czego tam nie było – czerwona kapusta, marchewka po marokańsku, cebula marynowana w sumaku, tzatziki, tahini z pietruszką, biała kapusta marynowana z kolendrą, ciecierzyca z marchewką i jeszcze kilka innych smakołyków, których nie zapamiętałem, w sumie koło dziesięciu. Na koniec nalewka wiśniowa dla mnie i lizak dla młodej damy, którą wzięto za niepełnoletnią. Ta obfitość dodatków, mieszczących się w ogólnej cenie, sprawiła, że Shipudei Berek jak na swój standard – i jak na Warszawę – okazał się restauracją nie aż tak znów drogą. Koresponduje to jakoś z Izraelem, który przynajmniej w zamyśle był państwem socjalistycznym.
W maju byliśmy z żoną i córką w restauracji Śląska Prohibicja przy Krawczyka w Katowicach. Wcześniej unikałem tego lokalu, zakładając, że jest to snobistyczne miejsce dla ludzi mających się za lepszych od innych – i rzeczywiście, trafiliśmy nawet do Sali VIP, co w praktyce sprowadzało się do tego, że na jednej ze ścian wisiał olbrzymi monitor. Poza tym jednak restauracja jak restauracja, goście jak goście, w stylu smart casual, obsługa bardzo miła. Zacząłem od rosołu (12 zł), który był dobry, ale bez szału, by następnie spróbować rolady wołowej z kiełbasą śląską, kluskami śląskimi i modrą kapustą (36 zł), która już była bardzo dobra. W ogóle pomysłem na lokal było połączenie postindustrialnego klimatu tradycyjnego śląskiego Nikiszowca ze stylem lat 20. ubiegłego wieku – na minifortepianie pianista przygrywał jazzowe kawałki, a kiedy nie przygrywał, jazz sączył się z głośników.
W ogóle maj był bardzo obfity, jeśli chodzi o eksplorację nieznanych mi wcześniej miejsc. Przy placu Konstytucji w Warszawie odkryłem restaurację Sexy Duck, utrzymaną również w klimacie postindustrialu – surowa cegła, stal, neony, na suficie wyraźnie sfatygowane kasetony, takie tam; o dziwo była to restauracja włoska (dziesięć dni później odkryłem też Sexy Duck w Lublinie, może to jakaś sieć?). Jako że był czwartek2, wziąłem zestaw lunchowy (18,80 zł) – bulion z kaczki z makaronem, a na drugie penne ze szparagami, podsmażanym bekonem i suszonymi pomidorami. Bulion jak bulion, za to penne były świetne, jedynie szparagi albo były za twarde, albo po prostu szparagi są twarde i tyle.
Następnego dnia odwiedziliśmy restaurację U Tato przy Mokotowskiej, gdzie za 23 zł wziąłem zestaw – zupa charczo z mięsem wieprzowym, ryżem oraz sosem pomidorowym, a do tego z jakąś gruzińską bułką, pierogi chinkali kalakuri też z mięsem wieprzowym i bulionem w środku i lemoniadę z granatów. Zupa była smaczna, przypominała trochę nasz krupnik doprawiony pomidorami, natomiast pierogi były za twarde i to zarówno jeśli chodzi o farsz, jak i samo ciasto3. Moja córka miała więcej szczęścia, zamówiła zupę lobio z czerwonej fasoli i świeżych ziół oraz lula kebabi, czyli szaszłyk z mięsa wołowo-baraniego z puree ziemniaczanym i surówką, i mówiła, że jej smakowało.
No właśnie, dziesięć dni później byliśmy w Lublinie. Tradycyjnie za sztandarową placówkę gastronomiczną Koziego Grodu uchodziła żydowska Mandragora w Rynku, ale otrzymawszy cynk, że jej okres największej świetności należy już do przeszłości, zdecydowaliśmy się na Hades Szeroką przy Grodzkiej. Tam też nie poszło nam łatwo, ale wydobywszy od kelnerki informację, że żur lubelski z chrzanem, jajem i kiełbasą (8 zł) to w zasadzie po prostu zwykły żurek, zdecydowałem się na zupę cebulową z grzankami i serem (7 zł) i się nie zawiodłem – była akurat taka, jaka powinna być, dosyć gęsta. Na drugie wziąłem kotlet schabowy po lubelsku (21 zł) i tutaj lubelskość kotleta wyrażała się tym, że był on panierowany w samym jajku, a nie w bułce tartej. Moja córka z kolei zamówiła tartę brokułową z trzema serami (24 zł) i znalazła ją smaczną, choć może zbyt delikatną w smaku.
W Kazimierzu Dolnym polecono nam z kolei restaurację U Fryzjera przy Witkiewicza, niby żydowską, choć dość powierzchownie wystrojoną – na brązowej drewnianej boazerii wisieli „Żydzi na szczęście”. Tym niemniej holiszki (33 zł), czyli mielone mięso jagnięce i wołowe z ryżem i rodzynkami, zawinięte w liście kapusty na kształt popularnych gołąbków, zapiekane i podane z sosem pomidorowym, były przepyszne. Moja córka zamówiła zasmażane pierogi ruskie (19 zł) i też ponoć były cudowne.
Z Kazimierzem pożegnaliśmy się następnego dnia we Francuskich Naleśnikach przy urokliwej ulicy Krakowskiej, gdzie moja panna objadła się ze smakiem naleśnikiem gryczanym ze szpinakiem i serem fetą (18,50 zł), podczas gdy ja zmierzyłem się z naleśnikiem deserowym z konfiturą pomarańczową i likierem pomarańczowym (17,50 zł), ale że był on deserowy również w rozmiarze, zamówiłem dodatkowo naleśnik z prażonym jabłkiem (13 zł). Co ciekawe, zarówno U Fryzjera, jak i w naleśnikarni z głośników „leciał” Julio Iglesias – taki dobry gust widocznie mają kazimierzanie.
W Warszawie córka pokazała mi wietnamską knajpkę To To Pho przy Widoku, gdzie zamówiłem sobie miks mięs z ryżem, marchewką, groszkiem, kukurydzą, prażoną cebulą i kiełkami (19 zł) i była to właśnie taka kuchnia azjatycka, jaką najbardziej lubię. Młoda dama zadowoliła się kurczakiem w panierce.
W czerwcu wybraliśmy się z żoną i znajomymi do restauracji Novo w Katowicach przy Warszawskiej. Nie wiem, co jedli pozostali, bo zrobiłem awanturę o to, że w ogródku było zimno i przesiadłem się do stolika wewnątrz, ale ja jadłem dość smaczne ragú z wołowiny, sofritto z pomidorów z serem emilgrana (28 zł), a do tego naprawdę dobrą kawę i ciasto – z czarną i białą czekoladą, co jednak nie wynagrodziło mi przegapienia meczu Francja-Argentyna, podobno najlepszego na całym rosyjskim mundialu.
Jako że po tym wyczynie moja żona miała mnie serdecznie dosyć, w lipcu kolejną awanturę zrobiłem w Krakowie z moim ojcem, córką, bratankiem i moją byłą bratową w Rynku Głównym w restauracji Sioux, amerykańskim lokalu typu steak house, utrzymanym w konwencji country and western. Z góry wiedziałem, że mi się tam nie spodoba i tak też było – zamówiłem polędwiczki wołowe Rio Bravo z pieprzem młotkowym i czymś tam jeszcze – sałatą, rukolą, rozmarynem, papryką, czerwoną cebulą, czarnymi oliwkami i fetą, ziemniakami w sosie tzatziki i sosem Tennessee do mięsa, a do tego Becherovkę. Niestety mięso było twardawe i niedosolone, ratował je tylko sos, ziemniaki też były twarde, sałaty w ogóle nie lubię, bo nie jestem świnką morską, a Becherovkę z niewiadomych przyczyn podano mi zmrożoną, jak gdyby to była czyściocha (choć spotkałem się też z opinią, że podawanie czystej wódki zmrożonej to barbarzyństwo dokładnie takie samo, no chyba że wódka jest podłej jakości i zależy nam na ukryciu tej jej wady4). W ogóle zdziwiło mnie samo pytanie kelnera, „Jak panu podać tę Becherovkę?” i „Czy w shocie?” (cokolwiek by to znaczyło), no i skończyło się właśnie na Becherovce zmrożonej, której niemalże nie tknąłem. Nie pamiętam już ceny tej uczty Trymalchiona, ale zbliżała się ona – za mnie samego – do stu złotych, na szczęście z kieszeni mojego rodziciela, co uchroniło kelnera od śmierci przy palu męczarni. Niemniej cały weekend miałem zepsuty, na szczęście fantastyczną wystawę „Stambuł. Dwa światy, jedno miasto” w Międzynarodowym Centrum Kultury zdążyliśmy z córką zobaczyć wcześniej.
No i to by paradoksalnie było na tyle w roku 2018, jeśli chodzi o bywanie w restauracjach. Dlaczego? Nie umiem powiedzieć. Mojego zdjęcia w gablotkach z napisem „Tych klientów nie obsługujemy” wprawdzie nie widziałem, ale też, mówiąc uczciwie, nie rozglądałem się za nimi.

Maciek Froński

1 Warto podkreślić, że zupę dnia można było dostać, mimo że była sobota, co nie jest regułą przynajmniej w warszawskich knajpach.
2 Bo zestawy lunchowe, zupy dnia czy tym podobne przyjemności z zasady podawane są tylko w dni robocze.
3 Inna sprawa, że pierogi chinkali należy jeść w specjalny sposób, którego wówczas jeszcze nie znałem, a który poznałem później dzięki lekturze Gaumardżos! Anny Dziewit-Meller i Marcina Mellera – mianowicie pieróg należy najpierw nadgryźć i wypić z niego bulion, a dopiero później zjeść resztę.
4 Nie będę tej kwestii rozstrzygał, nie jestem smakoszem.

Skrót artykułu: 

Ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z moją córką w marcu w restauracji Shipudei Berek przy Jasnej w Warszawie. Miejsce urządzone jest w stylu, który jakieś pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat temu uchodziłby za bardzo nowoczesny, niemalże jak z animowanego serialu „Jetsonowie”, a który dzisiaj nieodparcie kojarzy się z modernistycznym Tel Awiwem. Podkreślają to zresztą tablice z nazwami ulic po hebrajsku czy stare izraelskie plakaty.

Fot. M. Froński: Kazimierz Dolny nad Wisłą

Dział: 

Dodaj komentarz!