Podróze kulinarne po Polsce

Kuchnia

Maciek Froński

 

Z powodu epidemii koronawirusa ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z żoną i córką dopiero pod koniec maja, ale za to z przytupem – idąc śladami młodopolskich poetów i malarzy, udaliśmy się pod Tatry, gdzie znaleźliśmy miłą gościnę i dobre wyżywienie w pensjonacie Willa Maria w Kościelisku na Groniu. Dla mojej jedenastoletniej córki Ali była to pierwsza wizyta w najwyższych polskich górach i chyba udana, bo zwieńczona wyjazdem na Kasprowy Wierch oraz spotkaniem oko w oko z niedźwiedziem w Dolinie Kościeliskiej na podejściu do Smreczyńskiego Stawu (które to podejście w zaistniałej sytuacji sobie odpuściliśmy). To, że żywiliśmy się w pensjonacie, nie znaczy, iż nie korzystaliśmy z przybytków gastronomii publicznej. Pierwszego dnia jedliśmy w Tunelu na Krupówkach, a czwartego, po zjeździe z Kasprowego, w Burniawie na Bystrem. Restauracja Tunel to lokal o dość surowym wystroju, a kiszkowaty ogródek, od którego, jak sądzę, pochodzi nazwa, przywodzi na myśl prowizoryczne budy z jedzeniem stawiane naprędce w pobliżu stoków narciarskich. Mimo to jedzenie serwują tam wyśmienite. Wziąłem krem z warzyw z pestkami dyni i mascarpone (12 zł), a do tego eskalopki z kurczaka ze speckiem w sosie śmietanowo-cytrynowym z gnocchi i sałatką z pomidorkami cherry (36 zł), dzięki czemu dwa razy poczułem niebo w gębie. Dziewczyny zamówiły przyzwoity rosół (10 zł), pizzę i też eskalopki, które również bardzo sobie chwaliły.

Z kolei Burniawa przy Oswalda Balzera to karczma w tradycyjnym góralskim stylu, w drewnie i z owczymi skórami tu i ówdzie, a także z różnymi przedmiotami ukazującymi, jak to się drzewiej w Tatry chodziło i z nich zjeżdżało. Jedliśmy tam już z żoną w 2008 roku i od tamtej pory karczma się chyba trochę rozbudowała. Zapamiętaliśmy ten lokal jako miejsce, w którym można smacznie zjeść. Tym razem zamówiłem rosół z makaronem (10 zł), a do tego polędwiczki z leśną nutą (35 zł), czyli polędwiczki wieprzowe w sosie z leśnych grzybów podane z ziemniakami purée – jedno i drugie zjadłem ze smakiem, lecz mówienie o wyśmienitości tych dań byłoby przesadą. Dziewczyny wzięły kurę w panierce (30 zł), czyli panierowany filet z kurczaka podany z surówką i ziemniakami purée, i też nie narzekały.

Po powrocie do domu wybraliśmy się do Złotego Osła przy Mariackiej w Katowicach, lokalu utrzymanego w żywych kolorach przywodzących na myśl motywy indyjskie. Jest to mekka górnośląskich środowisk wegetariańskich, alternatywnych, nieheteronormatywnych itp. Zamówiłem krem marchewkowy (8 zł) i curry tajskie z brązowym ryżem (14,60 zł), a moje dziewczyny makaron po włosku (14,60 zł) i lazanie szpinakowo-pomidorowe (14,60 zł), do tego lemoniadę pomarańczową ze zbyt wyraźną nutką imbiru (6,50 zł). Krem był dobry, choć monotonny smak marchwi, aż się prosił o przełamanie czymkolwiek. I rzeczywiście, tym czymś były słodkie, lekko kwaskowate pestki granatu – pod warunkiem, że się na którąś trafiło i przegryzło. Curry też było tak smaczne, że zachęcony zabrałem do domu kisz indyjski (15,10 zł), ciekawą zapiekankę zawierającą bataty, szpinak, pestki granatu i jajka, których smak chyba niepotrzebnie zdominował danie.

W czerwcu zjadłem obiad w Krakowie. Zwykle, będąc w Grodzie Kraka, nie jadam obiadów w restauracji. To moje rodzinne miasto, więc po prostu stołuję się u rodziców. Tym razem nie miałem wyjścia – mama po śmierci taty sfinalizowała planowaną już wcześniej sprzedaż mieszkania (bo i po cóż dwóm starszym osobom ponad stumetrowe mieszkanie, do tego na trzecim piętrze bez windy?), a ja przyjechałem pomóc w pakowaniu. Niestety to, czym i na czym mógłbym ewentualnie zjeść, było już w pudłach. No nic, poszedłem do koreańskiej restauracyjki Mandu przy Paderewskiego, o której słyszałem wiele dobrego i, jak się okazało, nie były to opinie przesadzone. Wziąłem zupę muguk (10 zł) – przepyszny bulion wołowy z rzodkiewką, wołowiną i dymką, a na drugie danie równie smaczne – wieprzowe bao (21 zł) – bułeczki na parze z wieprzowiną w koreańskim stylu barbecue (gochujang z sosem sojowym), a do tego białą kapustę, sałatę, orzeszki ziemne, sezam i sos musztardowy. Niespodziewaną ozdobą lokalu okazała się kolorowo i dość ekscentrycznie ubrana młodzież, zapewne z pobliskiej Akademii Sztuk Pięknych. W sierpniu jak zwykle przyglądaliśmy się uczestnikom Tour de Pologne gnającym po ulicach Katowic. Pewnego razu przeciągnęło się to do późnych godzin, a jako że w domu nie czekał na nas obiad, lecz tylko surowe mięso w lodówce, zdecydowaliśmy się zjeść coś „na mieście”. Nasz wybór padł na Hurry Curry przy Stanisława, lokal mnie znanego, ale dla żony i córki była to nowość. Od mojej pierwszej wizyty kilka lat temu restauracja się bardzo rozbudowała. Żona zamówiła cashewnut curry (34 zł), czyli filety z udek kurczaka z kardamonem, kurkumą, śmietanką kokosową, zieloną fasolką i orzechami nerkowca, a wszystko to z dodatkiem ryżu jaśminowego. Córka wzięła kormę (34 zł), czyli kurczaka ze śmietanką kokosową, migdałami, śmietaną i chyba czymś jeszcze, gdyż całość miała głęboki czerwony kolor, a do tego ryż basmati. Ja pokusiłem się o rybę po keralsku ukrytą pod nazwą, zapewne w języku malajalam, Kerala fish (37 zł), z mango, cebulką, gorczycą i ryżem jaśminowym. Najlepiej chyba wybrała żona, której potrawę pięknie zdominował kardamon, a mimo to kręciła nosem na stosunek jakości do ceny. Dla córki pierwsza w życiu przygoda z kuchnią indyjską nie skończyła się dobrze, poddała się w połowie wyścigu i danie musiałem za nią dojeść – mnie smakowało, choć było może trochę za łagodne. Z kolei moje własne danie okazało się nieco za ostre, owszem, dobre, ale wolałbym jakąś potrawę typowo mięsną. W Hurry Curry najbardziej mnie urzekło to, że personel swoje posiłki jadł na sali, a nie wstydliwie gdzieś na zapleczu.

Tydzień później byliśmy w Wiśle, gdzie, jak co roku, odbywała się impreza country. Przechadzając się głównym deptakiem miasteczka, mijaliśmy ludzi w strojach kowbojskich, a na chodnikach stały dumnie zaparkowane ciężkie motocykle (swoją drogą zawsze śmieszyło mnie łączenie przez subkultury elementów, które przecież zupełnie ze sobą się łączyć nie muszą – jakby motocyklista nie mógł posłuchać sobie muzyki poważnej, miłośnik heavy metalu mieć krótkich włosów, a analityk finansowy chodzić do pracy w dżinsach i swetrze). Wybraliśmy Hospodę s Knedlikém przy 1 Maja, serwującą dania kuchni czeskiej, których dawno już nie jedliśmy, a córka chyba nigdy. Wziąłem zupę serową z grzankami i czipsem serowym (14 zł), a do tego polędwiczki wieprzowe w sosie śmietanowo-śliwkowym z knedlami orzechowymi (35 zł), żona zupę czosnkową z żółtkiem, serem, szynką i ziołowymi grzankami (13 zł) oraz wołowinę w sosie jarzynowym z knedlami drożdżowymi podane z bitą śmietaną i żurawiną (35 zł), córka rosół z makaronem (20 zł) i filet z kurczaka z ziemniakami purée i surówką z marchewki (22 zł), a teściowa, która też z nami była, pieczeń z karkówki wieprzowej w sosie własnym z kapustą zasmażaną i knedle karlowarskie (bułczane z dodatkiem ziół, 34 zł). Mnie moje danie smakowało, choć było trochę za mało mięsa i sosu w stosunku do liczby knedlików. Wołowina żony była za to żylasta, a sos jarzynowy zdominowała marchewka. Pozostałe dziewczyny wyglądały na zadowolone. Niestety następnego dnia wszystkie trzy się pochorowały i zgodnie twierdziły, że to po tej wizycie.

Następnego dnia byłem już w Warszawie, gdzie prezentowałem swój zbiór przekładów na Festiwalu Dużego Formatu, w obawie przed spodziewanym lockdownem przeniesionym z października na sierpień właśnie. Przy okazji odwiedziliśmy nepalską restaurację Katmandu przy Wspólnej. Trochę się obawiałem, czy kuchnia nepalska będzie się wystarczająco różnić od indyjskiej, której próbowałem w poprzedni weekend, i moje obawy niestety się sprawdziły – było to właściwie to samo. Zamówiłem zupę warzywną z przyprawami nepalskimi (14 zł), a na drugie danie chowmein, smażony makaron po nepalsku z kurczakiem (30 zł). Była to jedyna potrawa, w opinii kelnerki, rzeczywiście pochodząca z Nepalu. Dość dobra zupa smakowała jak każda inna jarzynowa. Gdybym nie wiedział, że jest „nepalska”, nigdy bym się nie zorientował. Natomiast makaron był przyzwoity, lecz nic więcej. Pożałowałem, że nie wziąłem tego, co córka, czyli kurczaka achari w sosie kwaśno-pikantnym z plackiem roti (33 zł), który okazał się naprawdę pyszny.

W październiku pojechaliśmy do Krakowa na imieniny mamy, bo akurat było Teresy. Przyjęła nas w swoim nowym mieszkaniu (zamieniła Nowy Kleparz na Grzegórzki, czyli północne przedmieście miasta na przedmieście wschodnie –na szczęście uspokoiły mnie litery „TSW” na jednym z okolicznych bloków, które sugerują, że w dzielnicy obecni są zwolennicy bliskiej memu sercu drużyny Białej Gwiazdy), ale na obiad przeszliśmy się do Trattorii Pergamin Nullo przy Francesco Nullo. Wziąłem zupę rybną z owocami morza, pomidorami i świeżą pietruszką (34 zł) – lekko pikantną, smaczną, ale kawałki ryby były twardawe, a z muszlami było trochę za dużo zabawy – i risotto z cielęciną, grzybami i oliwą truflową (32 zł) – bardzo dobre, z czosneczkiem, samą cielęciną może lekko zbyt twardą, ale też nie było jej jakoś dużo. Mama wzięła dobry krem z pomidorów z mozzarellą i oliwą bazyliową (15 zł) oraz macaroni z szynką parmeńską, czosnkiem, pomidorkami koktajlowymi i rukolą (29 zł), z których jednak nie była zadowolona, bo makaronem okazały się rurki, o czym jadłospis wyraźnie ostrzegał, ale mama nie doczytała, a rurki jakoś jej nie podchodzą. Pozostałe dziewczyny nie wydziwiały i zdecydowały się na pizzę.

Sezon postanowiliśmy zamknąć w połowie października w Beskidzie Sądeckim, żeby sobie porządnie pochodzić po jesiennych górach. Nastawiliśmy się na festiwal góralskiego żarcia, przeróżne placki po zbójnicku czy kotlety bacy, bo Rytro czy Piwniczna to nie Zakopane i założyliśmy, że fondue, raclette, gnocchi z mascarpone czy tym podobnych dziwności raczej się tam nie uświadczy. Okazało się jednak, że zupełnie niesłusznie – w Czarnej Owcy w Piwnicznej przy Gąsiorowskiego, restauracji o nowoczesnej, designerskiej architekturze, z bardziej regionalną nutą niż typowo góralską, wziąłem zupę Czarnych Górali (24 zł), na którą składała się wołowina, szpecle i papryka, a do tego zamówiłem placek pasterski – w sumie był to taki kociołek typu węgierskiego, co zrozumiałe, bo granica dawnych Węgier była o rzut beretem. Okazało się przy okazji, że Czarni Górale, zwani też Góralami Popradzkimi lub piwniczanami, to miejscowa grupa etnograficzna, która współtworzy wraz Białymi Góralami, mieszkającymi nad Dunajcem, Górali sądeckich. Sami piwniczanie w ogóle się z tą ostatnią nazwą nie utożsamiają. Czarni Górale to właśnie ci, którzy kultywują przestrzenne tkactwo, a zwłaszcza wyrabianie słynnych rękawic furmańskich. Na drugie zamówiłem „pierogi” łomnicańskie ze skwarkami i śmietaną (19 zł), takie jakby cepeliny, ale z bryndzą i twarogiem w środku. Córka zamówiła kieszeniaki łemkowskie (30 zł) – przypominały gołąbki z trzema rodzajami mięs i kasz, oraz z papryką. Owinięte były w kiszoną kapustę, a smaku dodawały grubo pokrojone grzyby. Wyszliśmy syci i zadowoleni, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w sumie to nic nas tam nie zaskoczyło – zupa gulaszowa, cepeliny i gołąbki, przecież wszystko to mniej więcej już znaliśmy, tylko pod powszechnie używanymi nazwami. Czyżby regionalizm tworzony był trochę na siłę, czy jednak kuchnia jest uniwersalna, pewne rozwiązania są wspólne, ewentualnie z niewielkimi zmianami i nie ma co się doszukiwać podstępu?

Następnego dnia zjedliśmy w Gospodzie Rogasiowej, restauracji wchodzącej w skład jakiegoś kompleksu konferencyjno-biznesowego. Nazwa nawiązuje do Rogasia z Doliny Roztoki Marii Kownackiej, którego akcja rozgrywa się właśnie w Beskidzie Sądeckim. Gospoda miała akcenty miejscowe, ale brakowało temu konsekwencji – były drewniane stoły i krzesła, ale na podłodze leżał parkiet, raczej niespotykany w góralskich chatach. Zapowiadanych potraw regionalnych nie było, więc wzięliśmy zestaw dnia (29 zł) – przepyszną grochówkę, gumowatą rybę, której gatunku nikt nie był w stanie określić, z ziemniakami i kiszoną kapustą, a do tego naprawdę pyszny kompot. Mimo wszystko trudno by mi było polecić ten lokal.

Kolejnego dnia wybraliśmy się tuż za granicę na Popradzie, do restauracji nomen omen Hranica w Mnišku nad Popradom. Namówiła mnie na to córka, miłośniczka Słowacji i słowackich przysmaków. Sama restauracja była taką typową postczechosłowacką, trochę obskurną hospodą – panowie grali w bilard, na telebimie królowało MTV. Odnieśliśmy wrażenie, jakby czas się zatrzymałi. Córka zamówiła to, po co tam przyjechała, czyli vypraženy syr z frytkami i sosem tatarskim (4,20 euro). Ja nie miałem wielkiego wyboru, gdyż właściciel lokalu oczekiwał na lockdown, więc wielu rzeczy z jadłospisu po prostu już nie gotowano, na przykład zup. Mimo to udało mi się wziąć bryndzové pirohy so slaninou a kyslou smotanou (6,10 euro), coś raczej dla miłośników bryndzy i kwaśnej śmietany. Żeby szybko nie zgłodnieć, zamówiłem jeszcze štrúdl’ę z bitą śmietaną i owocami (1,90 euro). Chcąc uniknąć poczucia, że popełniliśmy błąd w wyborze lokalu, pokusiliśmy się o śliwowicę karpacką (1 euro). Jesienny Poprad był piękny, a kościół w Mnišku interesujący. Może właśnie dlatego swoją pierwszą od kilkunastu lat wizytę na Słowacji wspominam dobrze.

Ostatniego dnia odwiedziliśmy Willę Poprad w Rytrze, którą wypatrzyliśmy już wcześniej. Reprezentuje ona zupełnie inne podejście do regionalizmu niż Czarna Owca – bardziej autorskie, którego być może nie powstydziłby się sam Wojciech Amaro. Z braku miejsca w głównym budynku zjedliśmy w przeszklonym pawilonie nad samym Popradem, tuż pod zamkiem po drugiej stronie rzeki – i dobrze, bo było słonecznie i nawet dość ciepło. Zamówiłem krem z pieczonego selera z grzankami ziołowymi, olejem szczypiorkowym, serem szafir, szparagiem i boczkiem (16 zł) – był dobry, ale grzanki zbyt szybko straciły swoją chrupkość, mimo że kelner zalewał je kremem na moich oczach. Na drugie danie wziąłem lachowski proziak (placek z mąki pszenno-żytniej z dodatkiem maślanki, wywodzący się z kuchni Lachów Sądeckich – 19 zł) wielkości pizzy. Okazał się twardy i suchy jak jej brzeg , choć konfitura domowa i kwaśna śmietana z cukrem miały złagodzić tę właściwość). Na deser zjadłem tartę cytrynową z jabłkami od Potońców z Olszany koło Łącka, kremem lemon curd, yuzu (cokolwiek by to było), mango i bezą włoską (20 zł)., Jak dla mnie była przekombinowana i za słodka. Córka wzięła żeberko pulled pork (35 zł) z pieczonymi ziemniakami, bagietką korzenną, kiszoną kapustą białą, rzodkiewką, papryką, dipem szczypiorkowym oraz ich własnym sosem barbecue z whisky. Mimo nadmiaru składników smakowało jej to. No cóż, rośnie nowe pokolenie.

Gdy wyjeżdżaliśmy nazajutrz, kropiło – i dobrze, bo to zawsze mniejszy żal odchodzić. Po drodze, w Krakowieii, zaprowadziłem córkę do Mandu, jako że jeszcze nie tak dawno była wielką fanką K-popu i w ogóle wszystkiego, co koreańskie. Zamówiła mieszaną porcję pierożków mandu – trochę orzechowych i trochę szpinakowych z tofu (18 zł). Ja wziąłem zupę manduguk (22 zł), czyli bulion wołowy, w którym pływało osiem pierożków z wołowiną, a do tego rzodkiew, jajko, dymka, sezam, chilli i szpinak. Za przystawkę robiły pikle. Na drugie zamówiłem pierożki hobak mandu (18 zł) – z wołowiną, cukinią i cebulą. Zupa mi smakowała, ale pierożki nie aż tak, jak kilka miesięcy wcześniej bao. Szkoda, bo to była nasza ostatnia kulinarna przygoda w minionym roku.

 

Maciek Froński

iMiejscowi, którzy podwieźli nas z Leśnicy nad granicę, bardziej nam polecali restaurację U Dietricha dwa kilometry dalej, ale już nie mieliśmy siły tyle iść, a córka uznała, że smażony ser jest przecież wszędzie taki sam.

ii Z okien autobusu pokazałem córce dom czynszowy Lwowskiego Zakładu Ubezpieczeń Pracowników Umysłowych przy placu Inwalidów 6, przed którym rozgrywa się jedna z pierwszych scen „Wodzireja” Feliksa Falka. Akcja tego filmu toczy się bowiem w Krakowie, który jednak pokazany zostaje bardzo dyskretnie.

 

Sugerowane cytowanie: M. Froński, Podróże kulinarne po Polsce, "Pismo Folkowe" 2022, nr 158-159 (1-2), s. 22-24.

Skrót artykułu: 

Z powodu epidemii koronawirusa ubiegłoroczny sezon podróży kulinarnych rozpoczęliśmy z żoną i córką dopiero pod koniec maja, ale za to z przytupem – idąc śladami młodopolskich poetów i malarzy, udaliśmy się pod Tatry, gdzie znaleźliśmy miłą gościnę i dobre wyżywienie w pensjonacie Willa Maria w Kościelisku na Groniu. Dla mojej jedenastoletniej córki Ali była to pierwsza wizyta w najwyższych polskich górach i chyba udana, bo zwieńczona wyjazdem na Kasprowy Wierch oraz spotkaniem oko w oko z niedźwiedziem w Dolinie Kościeliskiej na podejściu do Smreczyńskiego Stawu (które to podejście w zaistniałej sytuacji sobie odpuściliśmy). To, że żywiliśmy się w pensjonacie, nie znaczy, iż nie korzystaliśmy z przybytków gastronomii publicznej. Pierwszego dnia jedliśmy w Tunelu na Krupówkach, a czwartego, po zjeździe z Kasprowego, w Burniawie na Bystrem. Restauracja Tunel to lokal o dość surowym wystroju, a kiszkowaty ogródek, od którego, jak sądzę, pochodzi nazwa, przywodzi na myśl prowizoryczne budy z jedzeniem stawiane naprędce w pobliżu stoków narciarskich. Mimo to jedzenie serwują tam wyśmienite. Wziąłem krem z warzyw z pestkami dyni i mascarpone (12 zł), a do tego eskalopki z kurczaka ze speckiem w sosie śmietanowo-cytrynowym z gnocchi i sałatką z pomidorkami cherry (36 zł), dzięki czemu dwa razy poczułem niebo w gębie. Dziewczyny zamówiły przyzwoity rosół (10 zł), pizzę i też eskalopki, które również bardzo sobie chwaliły.

fot. M. Froński Dolina Kościeliska

Dodaj komentarz!