Muzyczna pocztówka

Moskwa

Kuskowo; fot. W. Gusiew

Nie pamiętam już którędy, ale przywędrowała do mnie niedawno „Moskevská virtuálka” Jaromíra Nohavicy1, piosenka nienowa, ale która wcześniej umknęła mojej uwadze, mimo że Czeski Bard umieścił ją na płycie „Tak mě tu máš” z 2012 r. Sam termin wirtualka oznacza opublikowany w sieci, wierszowany felieton opatrzony podkładem muzycznym i taki był też pierwotny charakter tego utworu. Piosenka uzmysłowiła mi, że w tym roku mija dziesięć lat, odkąd jedyny raz byłem w Moskwie.
Poleciałem tam na dwutygodniowy staż w rosyjskim oddziale mojego nowego wówczas zakładu pracy. Zamieszkałem przy Roczdelskiej w pobliżu ulicy Krasnaja Priesnia. Do pracy, nieco dalej od centrum, dojeżdżałem metrem z ulicy 1905 Roku. To była druga połowa kwietnia i był to, przynajmniej jak na nasze warunki, kwiecień chłodny i deszczowy. Dzień w Moskwie był już jednak wyraźnie dłuższy niż w Polsce, więc mimo że do szóstej po południu siedziałem w biurze, potem jeszcze wystarczająco długo było dość widno, by pochodzić po mieście. Niestety, spodziewając się naiwnie, że będzie to mój pierwszy z wielu pobytów w rosyjskiej stolicy, skupiłem się bardziej na muzeach niż na zabytkach pod gołym niebem, na które, jak wierzyłem, przyjdzie jeszcze czas i lepsza pogoda. W ten sposób, oprócz oczywiście Kremla, placu Czerwonego i bajecznej cerkwi Wasyla Błogosławionego, zwiedziłem Muzeum im. Puszkina i obie Galerie Trietiakowskie, w których stała ekspozycja Nowej była, jak pamiętam, zamknięta. Za to wspólnie ze znajomą ojca, panią doktor habilitowaną z Wydziału Filologicznego Uniwersytetu im. Łomonosowa, zwiedziliśmy wystawę „Warszawa – Moskwa / Moskwa – Warszawa 1900-2000”, pokazującą dwie ścieżki, jakimi kultura polska i rosyjska wędrowały przez XX wiek. Jeszcze tylko wypiłem czekoladę z uroczą, młodą mediewistką o średniowiecznym, a przynajmniej uchodzącym za „lepsze”, nazwisku, na później zostawiając sobie Wzgórze Iwanowskie z jego malowniczymi zaułkami, Chamowniki z Klasztorem Nowodziewiczym, Cmentarz Doński czy jeszcze odleglejsze przedmieścia. Na później, które do tej pory nie nadeszło.
Gdy teraz przeglądam te trzynaście fotografii, które zrobiłem wtedy aparatem analogowym2, widzę mokre od deszczu place i ulice pod ołowianym niebem, widzę, choć nie jestem w stanie rozpoznać, kilka cerkwi w otoczeniu zupełnie nieciekawej dwudziestowiecznej architektury. W Moskwie zachowało się całkiem sporo pojedynczych zabytków (znacznie więcej padło ofiarą wyburzeń podczas przebudowy stolicy za Stalina), za to bardzo mało oryginalnej, starej tkanki miejskiej. Pamiętam, że na Zamoskworieczju odwiedziłem cerkiew św. Jana Wojownika i monaster św. Marii i Marty, ale które to są? Nigdy nie podpisywałem zdjęć ufny w swoją niezawodną pamięć, ale może to był błąd? No dobra, rozpoznaję cerkwie przy Warwarce na tle monumentalnego hotelu „Rossija”, kiedyś pewnie robiącego wrażenie, dziś zresztą też, tyle że jest to wrażenie przygnębiające. Przed moimi oczyma staje odbudowany Sobór Chrystusa Zbawiciela, a także budynek MSZ, jedna z Siedmiu Sióstr Stalina, przy których niepozorny wydaje się warszawski Pałac Kultury i Nauki. Pamiętam, że byłem zarówno na Czystych Prudach, jak i na Patriarszych, gdzie na kartach Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa pojawił się Diabeł. Pamiętam Dom Mielnikowa koło ulicy Twerskiej i słynny, ale architektonicznie rozczarowujący Arbat z pomnikiem jego piewcy, Bułata Okudżawy. Na Arbacie pierwszy raz w życiu odwiedziłem słynną Hard Rock Café, ale nie przypomnę już sobie, czy coś w niej rzeczywiście piłem czy tylko tak z ciekawości zajrzałem. Przypomina mi się olbrzymia księgarnia naukowa na Łubiance obok osławionej siedziby byłej NKWD. Pamiętam, że tłuszcz kapiący z kupionego na ulicy czebureka zniszczył mi nowe, zamszowe buty, a także, jak zgubiłem magnes otwierający drzwi do mojej klatki schodowej, co groziło mi noclegiem pod chmurką – na szczęście wpuścił mnie, przypadkowo wybrany ze spisu lokatorów przy domofonie, sąsiad. No i salon Ferrari też mi się przypomina.
Przy okazji mojej wizyty w Moskwie potwierdziło się to, co od dawna podejrzewałem – Polskę i Rosję wiele łączy. Nie mówię już o powszechnych w obu krajach korupcji, kumoterstwie i nepotyzmie, takiej samej biurokracji i debilnym kulcie pieczątki, takiej samej nowobogackiej pysze – oczywiście u tych, którzy sobie mogą na nią pozwolić, ale nawet humor rosyjski jest bardzo zbliżony do polskiego. Gdy słyszę czasami, że Polska zawsze była częścią Zachodu, tarzam się ze śmiechu.
Co ciekawe, wbrew temu co się słyszy, Rosjanie prawie w ogóle nie klną, a przynajmniej nie w miejscach publicznych. Być może zachowują osławiony mat na szczególne okazje w zaufanym gronie, nie wiem. Mój ojciec, który ma znajomych wszędzie, umówił mnie ze swoimi przyjaciółmi z Moskwy. Spotkaliśmy się w „Szesnastu tonach” – kultowym pubie angielskim na Priesnienskom Walie, momentalnie znaleźliśmy wspólny język i przeszliśmy do opowiadania kawałów. W pewnej chwili jeden z Rosjan zmuszony był, bo należało to do treści wicu, użyć zwrotu „szto wy, och…?” – czy czegoś w tym rodzaju. Był to jedyny raz podczas całego dwutygodniowego pobytu, gdy udało mi się usłyszeć w Rosji wulgaryzm.
Tu dygresja: w zaborze rosyjskim istniały dwie tendencje – niepodległościowa i ugodowa. Ugodowcy wyszli z założenia, że widoki na uzyskanie niepodległości są nierealne, i doszli do wniosku, że naszym – Polaków – celem powinno być stanie się dla Rosjan tym, kim byli Grecy dla Rzymian. Na nieszczęście dla nas na ten sam pomysł wpadli Gruzini i trzeba im przyznać, że potraktowali rywalizację z nami bardzo poważnie, bo nas wycięli. Jakimś echem tej nieudanej dla nas konkurencji jest książka „Pelagia i czerwony kogut” pióra Borysa Akunina, czyli Grigorija Czchartiszwilego, Gruzina z pochodzenia. Na kartach tej powieści kryminalnej pojawiają się w różnych miejscach czterej Polacy, co ciekawe – sami geje3.
Spacer po Moskwie odbył też, pięć lat po mnie, Jaromír Nohavica – z tym, że o ile ja pałętałem się po tym mieście raczej bez konkretnego celu, o tyle on podążał śladami swojego idola – Bułata Okudżawy. W odróżnieniu od innych czeskich pieśniarzy folkowych Nohavica inspirował się piosenką rosyjską, a nie francuską. To od grania piosenek Włodzimierza Wysockiego i właśnie Okudżawy zaczynał swoją karierę, to od nich zapożyczył melodykę i harmonię bliską wschodniosłowiańskiej wrażliwości. Przedsięwziął zatem wyprawę poszukiwawczą do rekwizytorium ważnych symboli swojej wyobraźni, składowiska obrazów, które zwykle ma się przed oczyma podczas słuchania piosenek Rosjanina. Był więc pod pomnikiem Bułata Szawłowicza na Arbacie, załapał się na ostatni niebieski trolejbus, który teraz zaparkował na chodniku i służy za popularną wśród artystów knajpkę, ale w sumie chyba zbyt wielu tych śladów nie znalazł, z czego zdaje nam sprawę w piosence, której słowa rzytaczam we własnym przekładzie:

Po Twerskim włóczę się pół dnia,
Kupuję kompakt dyski,
Rubel z dolarem romans ma,
Z wódką się miesza whisky.

Na plac Czerwony idę, tam
Trwa właśnie defilada...
Cóż, w moim wieku wiem już sam,
Co trzeba czy wypada.

U panabułatowych stóp
Breakdance’a tańczą dzieci,
Ziemia się kręci, co chcesz, rób,
Czas równo wszystkim leci.

Stary trolejbus skończył kurs
I nie pojedzie więcej,
A po rozbitkach, których wiózł,
Jest tylko ślad w piosence.

„To, czego szukasz, będzie gdzieś” –
Powiada panna Tania –
„Wiara, nadzieja, miłość też...”
A zatem – da swidania.

Matrioszkę może wezmę w świat,
Ta zniesie, co ją spotka...
Gdzieś jeszcze wyryć byłbym rad:
„Jerry was here” – i kropka.

Pierwszy swój koncert w Moskwie dał Czeski Bard 7 maja 2010 r., a więc jego pierwszy spacer po mieście miał miejsce jakoś wtedy – może tego samego dnia, może nazajutrz, może dzień wcześniej. Zatem defilada, którą widział, to była zapewne próba przed defiladą wojskową z okazji 65. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem, tą, na którą został zaproszony, choć się z wiadomych przyczyn nie pojawił, nasz prezydent Kaczyński.
Jaromírowi Nohavicy w Moskwie się chyba nie do końca spodobało, choć zapewniał, że czuł się tam jak w domu, wspominał nawet, jak to z rosyjską wódką zapoznawał się z wielkim smakiem i w wielkich ilościach do 1991 r., bo później był już – w odniesieniu do wódki – niegrającym kapitanem4. Mnie natomiast – owszem, spodobało się pod Kremlem bardzo. Jako krakowianin zawsze miałem szczególny sentyment do pozastołecznych ośrodków kultury, moją młodzieńczą wyobraźnię zapełniali rozmiłowani w sztuce florentczycy i monachijczycy, zasłuchani w rebetiko bywalcy portowych tawern Salonik, ceniący sobie dobrą kuchnię mieszkańcy Lyonu czy Bolonii, przesiadujący w artystycznych kawiarniach obywatele Barcelony czy psujący sobie wzrok lekturą poezji petersburżanie, a jednak Moskwa też mnie ujęła. Nie wiem, jakie kompakt dyski udało się na Bulwarze Twerskim kupić Nohavicy i czy okazał się to zakup udany, ale ja nabytej od ulicznego sprzedawcy pirackiej kolekcji nagrań Zemfiry czy znalezionej w supermarkecie płyty grupy Leningrad słucham do dzisiaj.
Dziękuję panom Leszkowi Bergerowi, Piotrowi „Petarowi” Kurzacowi i Romanowi Orłowskiemu za kilka cennych podpowiedzi.

Maciek Froński

1 O Jaromírze Nohavicy, a w zasadzie o jego polskich fanach, pisałem już w artykule pt. W trasie za Jarkiem, „Gadki z Chatki” 2013, nr 3 (106).
2 Jako że poziom wykonania fotografii jest zawstydzający nawet jak na moje skromne umiejętności, pozwalam sobie załączyć w zamian zdjęcia Sławy Gusiewa, mojego kolegi z moskiewskiego biura.
3 Mnie osobiście homoseksualizm nie przeszkadza, ale w Rosji odbierany jest – łagodnie rzecz ujmując – z wyraźnym dystansem.
4 ČTK, Nohavica v Moskvě vyprodal sál a sklidil aplaus, „ČESKÉ NOVINY” (8.05.2010), [online], [dostęp: 15 marca 2015]: http://www.nohavica.cz/cz/jn/recen_konc/konc_cz_52.htm.

Skrót artykułu: 

Nie pamiętam już którędy, ale przywędrowała do mnie niedawno „Moskevská virtuálka” Jaromíra Nohavicy1, piosenka nienowa, ale która wcześniej umknęła mojej uwadze, mimo że Czeski Bard umieścił ją na płycie „Tak mě tu máš” z 2012 r. Sam termin wirtualka oznacza opublikowany w sieci, wierszowany felieton opatrzony podkładem muzycznym i taki był też pierwotny charakter tego utworu. Piosenka uzmysłowiła mi, że w tym roku mija dziesięć lat, odkąd jedyny raz byłem w Moskwie.

Dodaj komentarz!