W indyjskim tyglu

Indie

Wizyta na subkontynencie indyjskim to niewątpliwie szok dla każdego, bez względu na doświadczenie podróżnicze, kulinarne czy kulturowe. Jedni podchodzą do pierwszego kontaktu z ogromną ostrożnością, nieufnością, rezerwą. Ale wystarczy kilka dni, aby obalić stereotypy i wypracować własne zdanie. I wtedy objawia się znany powszechnie banał: „Indie albo się kocha, albo nienawidzi”. Dla tych pośrodku pozostaje nijakość, niezrozumienie i satysfakcja z powrotu w rodzinne strony.

 

Witold Palak

 

Dla mnie Indie stały się domem równoległym. Trudno powiedzieć, że drugim, jako że ostatnimi laty to właśnie mój podlubelski dom stał się „guest housem”, a hotele lub mieszkania hinduskich przyjaciół stanowiły bazę dla przeżyć wszelkiego rodzaju. Choć znam ten kraj od 35 lat, ciągle odkrywam w nim coś nowego, wciąż mnie zaskakuje, poucza i kształtuje moralność i osobowość. Tak – dobrze czytacie. Indie nauczyły mnie bycia nieco innym człowiekiem. Wyciszyły europejski instynkt przetrwania materialnego, walki o pozycję w społeczeństwie, koncentrowania się na doczesności. Przekierowały serce i umysł bardziej w stronę ludzi, a nie przedmiotów. Ale aby tego doświadczyć, trzeba tam przebywać długo. Mieszkać. Odizolować się od chęci bogacenia się w sensie materialnym, a wzbogacać duchowo. Wtopić się w codzienność. Zaakceptować różnice, nie komentując ich. A potem długo tęsknić za tym indyjskim bałaganem, hałasem, wszechobecnym kurzem, tłokiem i nachalnością mieszkańców, ale też za zapachami, kolorami, dźwiękami i ludzką życzliwością.

Wspominałem, że znam Indie od niemal 4 dekad. Początkowo były to wizyty typowe – tramping, samodzielne podróżowanie lokalnymi środkami lokomocji, potem wymiana handlowa i podróże związane z biznesem. Dopiero kiedy odważyłem się dosiąść lokalnego motocykla – do tego legendarnej i kultowej marki Royal Enfield – i przemierzyć na nim ponad 40 tysięcy kilometrów po indyjskich i nepalskich drogach, mogę pokusić się o sformułowanie: „Delikatnie poznałem Indie”. Bo na dokładne poznanie nikt spoza Indii nie ma szans.

Co czyni ten kraj tak wyjątkowym? Odpowiedź dla każdego odwiedzającego będzie inna. Dla jednych będzie to kuchnia (często ten element może zachęcić, ale też odrzucić), zabytki (te akurat można znaleźć niemal w każdym zakątku świata), mnogość tropikalnych owoców (również nic oryginalnego, zwłaszcza przy obecnej globalizacji). Plaże i ciepła morska woda, przyroda – również nie niosą w sobie nic wyjątkowego. Więc co tak w Indiach urzeka? Chyba właśnie ta metafizyczna, nienamacalna aura, która otacza je od tysiącleci. A także przebogata historia, meandrująca pomiędzy faktami a legendami. To tutaj właśnie – według opisów sprzed ponad 4 tysięcy lat – toczyła się wojna pomiędzy bogami, wykorzystującymi technologie i broń przewyższające swoim zaawansowaniem współczesne. Konspiracyjne teorie o ingerencji cywilizacji pozaziemskich sprawdzają się w Indiach chyba najbardziej. Wimany – bajecznie kolorowe świątynie tamilskie, ozdobione tysiącami wielobarwnych figurek – uważane są za repliki starożytnych statków kosmicznych, na których Hindusi walczyli z mieszkańcami legendarnej Atlantydy! Budowle sakralne, o skomplikowanej strukturze, nijak się mają do naszego wyobrażenia o hinduskiej myśli technicznej. Czy – według utartych wyobrażeń – prymitywny mieszkaniec Indii mógł stworzyć takie arcydzieła sztuki budowlanej? Kiedy spoglądamy na monumentalne konstrukcje, mające po 1000 i więcej lat, powinniśmy uzmysłowić sobie, na jakim etapie była wtedy Europa, nie wspominając o innych kontynentach. Najbardziej znana wśród turystów indyjska budowla to Tadź Mahal – powstałe dopiero w XVII wieku mauzoleum. Kształtem bardziej przypomina pałac, jest równocześnie świadectwem rozpaczy po śmierci ukochanej żony, ale też pychy i bogactwa hinduskiego władcy. Kiedy zobaczymy świątynie dawnego drawidyjskiego królestwa Chola, leżące w mieście Tańdźawur w stanie Tamil Nadu, ze zdumieniem odkryjemy ich wiek! Świątynia Brihadeeswara, poświęcona bogu Sziwie liczy sobie 1000 lat! Podobnie stare są budowle sakralne Królestwa Vidźajanagaru leżące w Hampi w stanie Karnataka. Jedna z tamtejszych świątyń niesie w sobie dodatkową, nierozwiązaną do dziś zagadkę – „grające marmurowe kolumny”. Delikatne, smukłe filary wydają po uderzeniu w nie palcami dźwięki, z których można wyczarować dowolne melodie. Tutaj także wątek architektoniczno-muzyczny przeplata się z teoriami kosmicznymi. Podobne pozaziemskie aluzje odnajdziemy na drugim końcu Indii, w stanie Gudźarat. Miasto Dwarka, położone nad Zatoką Kambajską, założone zostało (według legend lub Mahabharaty) przez boga Krisznę. Nakazał on postawienie 70 pałaców, a budulcem miało być złoto, srebro i inne drogocenne materiały. Nad miastem doszło do wojny pomiędzy bogami używającymi tajemniczej broni, porównywalnej do nuklearnej. Kriszna został pokonany, a 7 dni po jego śmierci wspaniałe miasto zostało pochłonięte przez morze. Opowieść ta była tylko legendą do początku XXI wieku, kiedy odkryto zatopione ruiny wspaniałego miasta. Podobne pytania rodzą się, kiedy oglądamy wykute w granitowej skale świątynie w Ellora, a zwłaszcza najwspanialszą z nich – Kajlaś, największą na świecie monolityczną strukturę wykutą w skale przez człowieka. Naukowcy do tej pory nie mogą wyjaśnić tego budowlanego fenomenu. Kiedy podróżuje się po Indiach, z coraz większym szacunkiem słucha się legend i coraz trudniej traktować je tylko jako wytwór wyobraźni.

No dobrze – o architekturze indyjskiej można opowiadać w nieskończoność. Niemal każde miasteczko ma na swoim terenie coś, co zasługuje na umieszczenie w muzeum. A co z tzw. folklorem? Pomimo pędu cywilizacyjnego, jest ciągle wszechobecny i to nie tylko na prowincji. Silnie powiązany z religią, oparty na starożytnych przekazach. Miałem szczęście trafić na kilka wydarzeń kulturowych, celebrowanych nie dla publiczności. Najlepszą okazją były śluby i wesela. Odmienne w każdym regionie, wielobarwne, głośne, a jednocześnie bardzo rodzinne. Kiedy porównuję je z naszymi europejskimi zaślubinami, jedyne uczucie, jakie mi się rodzi w głowie, to politowanie – ale dla naszych weselnych przyjęć, nastawionych głównie na konsumpcję i zabawę. Różni nas też liczba gości, bo często jest to kilkaset osób, przewijających się przez weselne tereny przez kilka dni. Oczywiście znowu musimy pamiętać, że inaczej wygląda wesele w gorącym Radżastanie, na upalnym południu, w umiarkowanym klimatycznie regionie podhimalajskim czy też w skutym lodem przez pół roku Ladakhu. Istnieje jednak jeden wspólny mianownik – kolor. Wygląd państwa młodych bliższy jest rodzinom królewskim niż uważanym za ubogich Hindusom. Na drugim końcu tradycyjnych ceremonii znajduje się pożegnanie z doczesnością. Według wiary hinduistycznej ciało osoby zmarłej musi być spalone, a prochy powinny trafić do Gangesu. Nie każdego stać na podróż do świętego miasta Varanasi, gdzie kremacja jest zaszczytem i spełnieniem marzeń każdego Hindusa, więc prochy wędrują do rzek, które z czasem łączą się z innymi tak, by w rezultacie trafić do Świętej Rzeki. Często zwłoki osoby zmarłej transportowane są na specjalnych noszach ulicami miast, zanim trafią na stos. Tego samego dnia tymi samymi ulicami maszerować może kolorowy, wesoły orszak weselny. Nikt się niczemu nie dziwi, życie toczy się bez zakłóceń.

Wśród wyznaczników charakteryzujących hinduską wyjątkowość znajduje się komunikacja międzyludzka, a więc język. Chyba nigdzie indziej na świecie nie jest on tak zróżnicowany! Wystarczy zaznaczyć, że chociaż indyjska Konstytucja mówi o 22 językach urzędowych, to w rzeczywistości języków, narzeczy, dialektów jest kilkaset, a w zależności od klasyfikacji mówi się nawet o tysiącach! Nic więc dziwnego, że mieszkańcy tego jednego kraju muszą używać języka angielskiego (chociaż jest to pamiątka kolonialnej opresji) jako pośrednika. Jakże więc musi się różnić kultura poszczególnych ludów, jeśli nie mogą dogadać się z sąsiadem! O Indiach trudno zresztą mówić jako o kraju w klasycznym tego słowa znaczeniu. To twór polityczny, spięty klamrą administracyjną, gospodarczą i wojskową. Podróżując w odległe zakątki Stanów Północno-Wschodnich, określanych jako Siedem Stanów Siostrzanych, musiałem czasem przywoływać świadomość, że ciągle jestem w tym samym kraju. Chyba tylko banknoty z wizerunkiem Gandhiego przypominały, że to ciągle Indie. Uroda ludzi bliższa Birmie i Tajlandii, kuchnia daleka od hinduskich stereotypów, również religia tak zróżnicowana, że trudno określić jej tożsamość. Plemiona wyznające własne wierzenia, celebrujące jednocześnie narzucone kanony hinduizmu i chrześcijaństwa, starają się utrzymać swoje pierwotne tradycje i zwyczaje, coraz mocniej jednak włączając się w nurt współczesności. Parafrazując słynną w Polsce sentencję, możemy powiedzieć: „Śpieszmy się zwiedzać Indie, tak szybko się zmieniają”. Niegdysiejsza potęga gospodarcza, militarna, zdominowana przez brytyjskiego okupanta, po okresie pauperyzacji powraca do ligi światowej. Już dziś trudno mówić o Indiach jako o Kraju Trzeciego Świata. Dla niektórych szokującym może być fakt, że pośród najbogatszych ludzi świata znajduje się wielu Hindusów.

Po zwiedzaniu zabytków należy się posilić. I tutaj Indie zaskakują. Przebogata oferta dostępna jest w domach prywatnych i drogich restauracjach. A co, jeśli nie dysponujemy pękatym portfelem? Pomimo różnorodności potraw zawsze dziwiła mnie ich monotonia. Oparte na oleju, mące, mocno (jak dla mnie zbyt mocno) potraktowanych termicznie warzywach z dużą przewagą strączkowych, jednostajne kolorystycznie – w niczym nie przypominają zwariowanej kuchni chińskiej, tajskiej, o śródziemnomorskiej nie wspominając. Podróżując tyle lat po Indiach przyzwyczaiłem się już do pewnego rodzaju kulinarnej nudy. Poranna dosa – cieniutkie chrupiące naleśniki, podawane z farszem ziemniaczanym i obowiązkowym chutney kokosowym, proste podpłomyki chapati, bogatsze w smaku i tłuściejsze placki parotha, wspaniała pakora – płynne ciasto z warzywami, rzucane wprawną ręką kucharza na gotujący się olej, zapiekane w cieście trójkątne pierogi samosa, nadziane farszem z gotowanych ziemniaków, zielonego groszku, papryczek, kolendry, zupa z soczewicy daal, zupa z ciecierzycy chole, czasem tybetańskie pierożki momo – to była moja niemal codzienna dieta. Ze smakiem pałaszowałem też nawiązującą do mojego nazwiska potrawę aloo palak – ziemniaki ze szpinakiem czy też palak paneer – szpinak z zapiekanym białym serem. Dla łasuchów Indie są istnym rajem, jeśli chodzi o słodkości. Przygotowywane czasem wprost na ulicy, przyciągają zarówno przechodniów, jak i stada much i os. Brakowało mi za to świeżych warzyw, a i do tych podchodziłbym z dużą ostrożnością, znając tutejsze standardy higieny i bogactwo świata bakterii. Zupełnie inaczej wygląda indyjskie targowisko, gdzie od nadmiaru owoców i warzyw aż bolą oczy. Własnoręcznie przyrządzone w pokoju hotelowym sałatki znakomicie uzupełniały uliczną dietę. Moją ulubioną potrawą (dla nie-wegetarian), której nie potrafiłbym przyrządzić samemu, był tandoori chicken – kurczak o budowie papugi, upieczony w żarze glinianego pieca tandoor. Dla wielbicieli tego specjału nie polecam wizyty na porannym targu, w dziale uboju zwierząt i ryb. Zaryzykowałem kiedyś taką wycieczkę na ogromnym bazarze w Kalkucie. Widoki jak z horroru, smród, spływająca po kamiennych posadzkach krew, chmary ptaków i watahy szczurów, czyhających na odpadki uczyniły ze mnie wymuszonego jarosza przez cały niemal pobyt w Indiach. Na szczęście Hindusi nie są tak mięsożerni jak Europejczycy, więc można uzupełniać niedobór białka zupełnie innymi potrawami. Ale w stanie Nagaland, wizytując plemię dawnych łowców głów Konyak, nie mogłem oprzeć się lokalnemu gulaszowi z psa. Ten smakołyk był dużo wyżej ceniony niż pospolity kurczak. Jadłospis uzupełniła sałatka z pieczonych młodych szerszeni. Zaś w stanie Arunachal Pradesh, wśród członków plemienia Apatani nie mogłem odmówić poczęstunku, na który składały się larwy jedwabnika i specjalnie dla mnie upieczony szczur. Ale taka dieta nie jest dostępna dla przeciętnego turysty.

Zaspokojeni kulturowo i kulinarnie musimy się udać na spoczynek. Tutaj Indie są miejscem niemal idealnym. W każdej, nawet maleńkiej mieścinie znajdzie się jakaś noclegownia o ogromnie zróżnicowanych standardach i rozpiętości cenowej. Rezerwacje nie są potrzebne – zawsze napatoczy się kierowca taksówki lub motorowej rikszy, który ochoczo zawiezie klienta pod wymagany adres. Życzliwość ludzi nie zawsze przekłada się na chęć zarobku; Hindusi są po prostu nadzwyczaj uczynni i serdeczni. Ogrom serca widoczny jest podczas ceremonii religijnych. Chociaż jesteśmy innowiercami, możemy bez obaw uczestniczyć w obrządkach jako widzowie. Niektóre świątynie częstują pielgrzymów za darmo posiłkiem prostym i wegetariańskim, serwowanym przez kucharzy chochlą z metalowych wiader. Nie ma różnicy, jaką wiarę wyznajemy. Skoro znaleźliśmy się na terenie świątyni, traktowani jesteśmy jako pielgrzymi. Wielokrotnie goszczony byłem w ten sposób w gurudwarach – świątyniach sikhijskich. Zaś podczas dwutygodniowych wykładów Dalajlamy w świętym mieście Bodhgaya w stanie Bihar traktowany byłem nie tylko jako VIP, ale także jako osoba z innej kultury, która pragnie zgłębić wiedzę udzielaną przez Jego Świątobliwość.

Pozostaje jeszcze natura i sport. Tutaj Indie oferują niemal wszystko. Stereotypowe wyobrażenie piaszczystych plaż, zacienionych palmami kokosowymi, znakomicie sprawdza się w południowych stanach Kerala i Goa. Wędrówki na wielbłądach po pustyni możliwe są nie tylko w Radżastanie. Himalajska dolina Nubra umożliwia przejażdżkę na dwubarwnych baktrianach po pustyni leżącej na wysokości ponad 3 tys. metrów! Narty w Indiach? Proszę bardzo! W niespokojnym obecnie Kaszmirze można poczuć się jak w Bukowinie Tatrzańskiej, na chętnych czekają wyciągi narciarskie w stanach Himachal Pradesh i Uttarakhand. Himalajskie rzeki idealne są do uprawiania raftingu, znakomicie konkurują z majestatycznym Gangesem. Teraz do słynnego z wizyty Beatlesów miasta Rishikesh można dostać się nie tylko na kołach, ale również na pontonie. Szlaki trekkingowe prowadzą przez pięciotysięczne przełęcze, a w stanie Sikkim można wdrapać się na jeden z ośmiotysięczników – Kanczendzongę. No i wreszcie Indie to raj dla motocyklisty. Chociaż tutejsze drogi uważane są za najniebezpieczniejsze na świecie, to mój przykład jako osoby, która okrążyła na motocyklu całe Indie, przejeżdżając przez wszystkie stany, i wróciła do Polski w jednym kawałku, może delikatnie ten mit obalać.

Jednorazowa wizyta w Indiach może być wspaniałym przeżyciem, ale również katorgą dla duszy i ciała. Jeśli ktoś się zrazi i nie będzie szukał pozytywów – do Indii już nie wróci. Są to jednak jednostki. Większość wyjeżdża stamtąd w zachwycie. W tej chwili, kiedy cały świat pogrążony jest w żałobie covidowej, miliony Hindusów, zarabiających na życie obsługą turystów, czekają na przybyszów z otwartymi ramionami. Nie mam wątpliwości, że kiedy sytuacja się ustabilizuje i granice indyjskie się otworzą, będzie to jeden z pierwszych krajów, do którego powrócę z niekłamaną radością.

 

Witold Palak

 

Sugerowane cytowanie: W. Palak, W indyjskim tyglu, "Pismo Folkowe" 2022, nr 158-159 (1-2), s. 30-32.

Skrót artykułu: 

Wizyta na subkontynencie indyjskim to niewątpliwie szok dla każdego, bez względu na doświadczenie podróżnicze, kulinarne czy kulturowe. Jedni podchodzą do pierwszego kontaktu z ogromną ostrożnością, nieufnością, rezerwą. Ale wystarczy kilka dni, aby obalić stereotypy i wypracować własne zdanie. I wtedy objawia się znany powszechnie banał: „Indie albo się kocha, albo nienawidzi”. Dla tych pośrodku pozostaje nijakość, niezrozumienie i satysfakcja z powrotu w rodzinne strony.

 

fot. z arch. autora

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!