Jestem szczęściarą

fot. archiwum M. Baliszewskiej: Maria Baliszewska z Anną Szotkowską na festiwalu w Kazimierzu, 2006

Jednym z gości organizowanej przez Studenckie Koło Naukowe Etnolingwistów UMCS Festiwalowej Żywej Biblioteki była Maria Baliszewska – etnomuzykolog, założycielka Radiowego Centrum Kultury Ludowej, inicjatorka serii Muzyka Źródeł, szefowa Festiwalu „Nowa Tradycja”, juror w konkursie Scena Otwarta. W czasie Festiwalu „Mikołajki Folkowe” 2014 o kulturze ludowej, folku, folkloryzmie i spełnionych marzeniach rozmawiała z Eweliną Kurowską.

Ewelina Kurowska: W jaki sposób Pani – jako osoba niezwiązana z Lublinem – zainteresowała się Mikołajkami Folkowymi?
Maria Baliszewska: Znam Mikołajki od początku ich funkcjonowania – tak, jak znam Orkiestrę świętego Mikołaja. Byłam przez szereg lat szefową Redakcji Muzyki Ludowej Polskiego Radia w Warszawie i założycielką Radiowego Centrum Kultury Ludowej. Jestem etnomuzykologiem i interesuje mnie wszystko, co się dzieje w tej dziedzinie – od rzeczy najprostszych i najbardziej związanych z wsią, autentyczną muzyką, kulturą ludową po te wszystkie przemiany i działania, które się rozpoczęły po 1989 roku. Po prostu całe moje życie zawodowe jest związane z tą tematyką od A do Z.

Od kogo dowiedziała się Pani o Mikołajkach?
Właściwie to znam wszystkie festiwale w Polsce i nie tylko. Kiedy szefowałam grupie roboczej muzyki tradycyjnej i folkowej Europejskiej Unii Radiowej, poznałam Bogdana Brachę i Agnieszkę Matecką. Na Mikołajkach bywałam w latach dziewięćdziesiątych, byłam też jurorem, a w Polskim Radiu zawsze promowaliśmy ten festiwal. Zależało nam na tym, żeby pojawiała się młodzież, która gra, żeby było jak najwięcej zespołów. To był właściwie pierwszy festiwal folkowy w Polsce, on wypełniał to pole, które przedtem zajmowały zespoły pieśni i tańca. Z nimi związana była propaganda peerelowska, co napiętnowało folklor. Ludzie się od niego odwrócili, taką tendencję można było zauważyć już w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych. Orkiestra i ten festiwal jakby odwrócili bieguny. Coś zaczęło się dziać, bo to nie jest proste naśladownictwo tego folku, który powstawał w latach osiemdziesiątych na Zachodzie. Można powiedzieć, że ojczyzną europejskiego folku są Węgry, bo tam już w latach siedemdziesiątych powstawały prawdziwe zespoły folkowe. U nas pierwszy był Kwartet Jorgi, potem pojawili się Syrbacy i Orkiestra św. Mikołaja. Ta działalność przy Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej zawsze była dla mnie niezwykle ważna, to był powiew świeżego powietrza w tej dziedzinie. Właśnie tu pojawili się młodzi ludzie z pasją, którzy jeździli w teren, zbierali muzykę ludową dla siebie, dla zespołu i po to, żeby wykonywać ją na swój własny sposób. To jest naprawdę wspaniała rzecz, dlatego czuję się bardzo związana z tym festiwalem. Przez lata nie miałam czasu, żeby tu przyjeżdżać, co nie znaczy, że nie miałam oka na festiwal i na to, co się tu dzieje. Nawet nasz radiowy Festiwal „Nowa Tradycja” powstał w pewnej korelacji z Mikołajkami Folkowymi. Bodaj w 1997 roku Agnieszka Matecka powiedziała naszej Małgosi Jędruch z Radiowego Centrum Kultury Ludowej, która była na Mikołajkach: „Przydałby się taki festiwal, my mamy w zimie, to u was na wiosnę”. Kiedy Małgosia przyjechała do Warszawy, powtórzyła mi tę rozmowę, a ja mówię: „Trzeba by się o to postarać”. To trwało rok.

Przyglądała się Pani Mikołajkom Folkowym od początku. Jak Pani ocenia rozwój tego festiwalu?
Rozwinął się festiwal i nurt folkowy, a ludzie dojrzeli. Mam na myśli nie tylko tych, którzy organizują od początku to wydarzenie. Oni przecież przyciągają młodych, co ma niezwykłe znaczenie, bo jednak z pokolenia na pokolenie każdy spełnia się w troszkę inny sposób. Ludzie interesują się tym festiwalem. Dzięki temu, że jest takie miejsce – nie tylko to, bo jest ich jeszcze kilka – powstał ruch społeczny. Ludzie kształcą się, bo przecież tu stworzono Instytut Kulturoznawstwa UMCS – myślę, że w powiązaniu z tym festiwalem, działalnością Orkiestry i tym, że jest moda na muzykę tradycyjną, ludową. Moim zdaniem Mikołajki Folkowe i Orkiestra świętego Mikołaja tchnęły życie w całą tę dziedzinę. Pytała Pani, jak oceniam rozwój festiwalu. Słuchałam wczoraj konkursu Scena Otwarta po kilku latach niebytności tutaj. Znam nurt i scenę folkową, a to nie był nudny koncert. Powiedziałabym, że na czternaście zespołów tylko dwa były słabe, a reszta trzymała bardzo dobry poziom. Gdyby była taka możliwość, chętnie bym nagrodziła dwanaście grup, co znaczy, że dobrze się trzyma zarówno festiwal, jak i nurt folkowy. Chciałabym, żeby niektóre z tych zespołów trafiły na Nową Tradycję, bo to będzie takie koło zamachowe dla wszystkich muzyków, że gdzieś jadą i jest powód, dla którego uczą się grać – żeby sięgać po jakiś nowy repertuar, mieć jakiś nowy pomysł. Rozrzut stylistyczny w konkursie był ogromny. Od Kapeli Maliszów, która jednak reprezentuje nurt muzyki niemal stricte tradycyjnej, po folk metal, więc jest w czym wybierać. Mam na myśli własną drogę kreacji, czy się chce być bardzo blisko tej dawnej tradycji, czy chce się mieć własną wizję XXI wieku, która może się też komuś podobać. Dla mnie folk metal jest czymś, czego nie akceptuję, ale słyszę, że jest mnóstwo ludzi, którzy to uwielbiają. Na tym polega wolność, niech tak będzie.

Zajmuje się Pani kulturą ludową już od bardzo dawna. Skąd wzięło się to zainteresowanie, które przełożyło się na zawód?
Najpierw byłam pianistką, ale nie urosła mi ręka i poszłam na muzykologię. Chciałam się zajmować Chopinem, ale po drugim roku studiów pojechałam na obóz etnograficzny do Piątku koło Łęczycy. To był 1968 rok, dawno temu. Jeździliśmy po okolicznych miejscowościach, właściwie chodziliśmy na piechotę. Ludzie może byli wtedy bardziej otwarci, ale dla mnie to było niesamowite odkrycie, bo ja nie pochodzę ze wsi. To było zderzenie z czymś, objawienie, bo po tygodniu tego obozu już wiedziałam, że tym się właśnie chcę zajmować. To są żywi ludzie, żywe pieśni, ja nawiązuję z nimi kontakt, ta relacja się tworzy i oni mi przekazują coś, co jest wycieczką w dawne czasy. Dzięki temu mogę poznać coś, o czym nie mogę marzyć w innej dziedzinie. Nie da mi tego żadna paleografia i zastanawianie się, czy kreseczka przy nucie jest z tej czy z tamtej strony. Mam do czynienia z żywym człowiekiem, przemianami, mogę się zastanawiać, dlaczego w danej wsi tak śpiewają. Większość informatorów z tamtego obozu pamiętam z imienia i nazwiska, tak wielkie to było przeżycie. Po prostu jestem wielką szczęściarą w tym zawodzie. Na obozie szefem był profesor Jan Stęszewski, wtedy jeszcze doktor. Pierwsze zajęcia z folkloru miałam jeszcze z Marianem Sobieskim. Następnymi moimi wyjazdami kierowała Jadwiga Sobieska, na seminarium chodziłam do profesora Ludwika Bielawskiego i profesor Anny Czekanowskiej, czyli spotkałam wszystkich wielkich tej dziedziny. Moje szczęście polegało na tym, że dzień po obronie pracy magisterskiej zaczęłam pracę w radiu, w Redakcji Muzyki Ludowej. Należę do wyjątków, którym tak się złożyło, i jeszcze do tego Instytut Sztuki PAN, z którym współpracowałam, mnie tam zarekomendował. Przyszłam do radia, rozejrzałam się, co tam oni mają – myślę sobie: „Ja tu mam coś robić przez całe życie?”, bo praktycznie nie było tam nic. Trochę karteczek katalogowych dotyczących muzyki tradycyjnej i tyle. Dobraliśmy się w kilka osób. Nieżyjący Marian Domański, mój starszy kolega, który – kiedy przyszłam do pracy po etnomuzykologii – złapał wiatr w żagle, poczuł, że ma wsparcie. Zaczęliśmy szalone życie radiowców i dokumentalistów zarazem, dlatego że chcieliśmy jak najszybciej zapełniać to archiwum, właściwie o to chodziło. Coś takiego jak weekend nie istniało, bo wtedy się pracowało w soboty, więc w niedziele jeździliśmy, zresztą ludzie na wsi też tylko wtedy mieli wolne. W niedziele zabieraliśmy duży Robur radiowy, jeśli nam go dali, bo to było kosztowne, potem Marian dostał w nagrodę magnetofon UHER do dyspozycji. To nie było tak, że ktoś tam to kochał. Oczekiwano od nas, żebyśmy zajmowali się „słynnymi radzieckimi zespołami ludowymi” w poniedziałki i czwartki. „Wieś tańczy i śpiewa” według ustalonego kanonu. Poza tym zespoły ludowe Polskiego Radia, których było w rozgłośniach radiowych kilka: w Bydgoszczy, Olsztynie, Białymstoku, Warszawie i Katowicach. Lublin miał Włościańską Orkiestrę Namysłowskiego. Kogoś pewnie pominęłam, w każdym razie to się dawało na antenę. Kręcono nosem, ale zapełnialiśmy te archiwa, jeździliśmy na każdy festiwal, nie omijaliśmy żadnej okazji do tego, żeby mieć w jednym miejscu dużo wykonawców. Na wyjazd wozu na wieś rzadko ktoś w radiu mógł dać pozwolenie, bo to było kosztowne, ale jak mówiliśmy, że jedziemy na festiwal, gdzie będzie wielu wykonawców, to wtedy były takie możliwości. Wspominam te lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte jako jedną wielką pracę. Przy okazji była rodzina, rodziły się dzieci, dzieci się zabierało w teren, ale ja myślę, że teraz to wcale nie wygląda inaczej. Takie jest życie etnomuzykologa, etnografa. Bez pasji tego się nie da robić.

Jak bardzo udało się Państwu powiększyć te archiwa?
To są duże archiwa. Pod względem wielkości jest to drugi zbiór po Instytucie Sztuki PAN. Jest stale powiększany, dlatego że moi młodsi koledzy chcą jeździć.

Też na zasadzie badań terenowych?
Robią nagrania, ale już tylko w wybranych miejscowościach, bo już tego szaleństwa nie ma, ale my je jeszcze przeżyliśmy w latach dziewięćdziesiątych, już jako Centrum Kultury Ludowej. Wtedy zaangażowałam cztery młode osoby, taki był moment, że mieliśmy zielone światło i Ministerstwo Kultury przez szereg lat finansowało nam te badania. Zrobiliśmy niewiarygodnie dużo, bo już było nas więcej, przyszła młodzież świeżo po studiach. Robiliśmy badania region po regionie, uzupełniając tam, gdzie były luki. Zaczynając pracę, miałam do czynienia z tą najstarszą generacją, dzisiaj to są legendy polskiej muzyki tradycyjnej. W latach dziewięćdziesiątych pojawiło się już następne pokolenie, a wraz z nim – może mniej legendarni, ale jednak wciąż żywi, prawdziwi artyści ludowi, więc oni byli rejestrowani. Robiliśmy także nagrania Polaków poza granicami kraju – na Wileńszczyźnie, Białorusi, Ukrainie, Żytomierszczyźnie, w Kazachstanie, na Bukowinie Rumuńskiej, w Ameryce Południowej, Brazylii i Argentynie. Wybór tych nagrań znajduje się na naszych płytach z serii Muzyka Źródeł. Zaczynaliśmy od kilku fiszek, a dziś jest to wiele ksiąg katalogowych. Nie wiem, czy ktoś kiedyś liczył te nagrania, ale myślę, że jest ich około stu tysięcy.

Czy to prawda, że obecnie jest coraz trudniej robić nagrania w terenie? Mam na myśli to, że rozwija się nurt folkowy, ale to jest jakby pochodna.
Źródło to jest to, co szanujemy bardziej, nic nie ujmując nurtowi folkowemu. Zawsze zależało mi na tym, aby ta dziedzina też się rozwijała. Nurt folkowy to jest jednak jakiś inny etap. Obserwuję z wielkim zainteresowaniem wszystkie te domy tańca, które powstają, szkoły tradycji, lokalne małe społeczności, gdzie młodzi, wykształceni ludzie wracają do siebie. Znam ich dużo i takie społeczności organizują się wokół czystej muzyki, uczą się bezpośrednio, niekoniecznie już od dziadków czy pradziadków, tylko od sąsiadów czy znajomych. Nawet ci z miasta jak Janusz Prusinowski, który późno nauczył się grać na skrzypcach od różnych wybitnych skrzypków centralnej Polski. Wszystko to jest takim specyficznym ruchem wokół źródła. Ja na to bardzo liczę, jestem optymistką, uważam, że to się udaje. Kiedyś nie wierzyłam, a tak w końcu lat osiemdziesiątych uważałam, że to wszystko absolutnie się zawali, że obserwujemy totalny schyłek, nie będzie do czego sięgać, tylko będą nagrania, ale tak się szczęśliwie nie stało. Jednak są ludzie, którzy rozumieją, że czas folkloryzmów, tych zespołów pieśni i tańca się skończył. Już dawno trzeba było je rozwiązać.

Dlaczego?
Kiedy Oskar Kolberg zaczął komponować swoje utwory oparte na muzyce ludowej, to Chopin, z którym razem się wychowywał i mieszkał na uniwersytecie, napisał do niego w liście, żeby nie szedł tą drogą, bo to przyprawiony nos i peruka. Za taki przyprawiony nos uważam Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Miałam okazję to oglądać, nadawałam na antenie kapelę Dzierżanowskiego w niedzielę o siódmej dziesięć w Programie 1. Wszystko pamiętam, bo nad tym pracowałam. Byłam szczęśliwa, mogąc zdejmować „Mazowsze” z anteny, i osobiście to robiłam już w latach siedemdziesiątych. Nadawaliśmy tylko wtedy, gdy przychodziło polecenie na 1 Maja. Sięgaliśmy po zupełnie innego typu audycje i po zupełnie innych autorów. Mieliśmy tych autorów już wtedy tylu, że rzadko można to było nadawać, ale ta przemiana się już wtedy dokonała. Weszła audycja „Spotkania z folklorem” w czwartki, więc powoli ten Dzierżanowski znikał z anteny. Straszny był protest samej orkiestry, jak ja to mogę robić? O tym nie można było dyskutować, bo oni przecież nie mogli się zmienić, a to była zmora. Kiedy zaczęliśmy robić w niedziele półgodzinne audycje plebiscytowe złożone tylko z kapel, to przychodziły worki listów, bo ludzie tego chcieli. To był potem argument do rozmowy, dlaczego tak zmieniamy ramówkę, więc przyznaję, że przyczyniłam się do tej rewolucji.

Praktycznie całe swoje życie poświęciła Pani kulturze ludowej. To jest niebywałe w dzisiejszych czasach…
Ja bym nie użyła słowa „poświęciła”, dlatego że jestem wdzięczna tej kulturze ludowej, że moje życie jest tak ciekawe. Dostałam przedwczoraj nagrodę Kolberga.

Gratuluję.
Dzięki. Ciągle jestem w takim trochę euforycznym nastroju. Dobrze, że człowiek robi coś, co sprawia mu frajdę, a jeszcze inni to doceniają. To się przeważnie nie zdarza, a mnie się zdarzyło, więc przyjechałam tu z wielką radością w sercu.

A jak Pani ocenia przyszłość tego ruchu?
Najpierw troszkę się cofnę do czasu, gdy w 1992 roku zaczęłam współpracować z Europejską Unią Radiową. Moja ówczesna szefowa wysłała mnie tam siłą, strasznie się bałam, ale szybko się wciągnęłam. Oni organizowali festiwale. Na pierwszy zaproponowałam Kwartet Jorgi, na drugi – Orkiestrę świętego Mikołaja, ale co dam rok później? Nie było jeszcze z kogo wybierać, po czym nagle jeden za drugim zaczęły powstawać różne zespoły, nie tylko folkowe. Nie lubię tego terminu, bo on nic nie mówi o istocie rzeczy, ale jeśli się już umawiamy, że tak mówimy, to mówimy. Bractwo Ubogich to był kolejny zespół, potem Jacek Urbaniak sięgnął po Apolonię Nowak, Namysłowski po górali i wszystko zaczęło się kręcić. Kiedy jedno wydarzenie przyniosło rozgłos, od razu zaczęły powstawać inne zespoły, niekoniecznie naśladownicze. Powstało na przykład Kroke. Druga połowa lat dziewięćdziesiątych to już są zespoły jak Kapela ze Wsi Warszawa, które zaczęły mieć dokonania na scenie. Dostrzeżono je w mediach i to jest koło napędowe, które dziś jest bardzo rozpędzone. Nie zliczy Pani płyt, które są wydawane, umownie nazywanych folkowymi. Ja ich nawet wszystkich nie mam – mimo tego, że kolekcjonuję, dostaję bardzo dużo. Jeśli ktoś mówi o zespole, którego ja nie znam, to coś mnie ominęło. Znowu coś powstało, w małej miejscowości, niekoniecznie w dużych miastach. Kapeli Maliszów niech Pani posłucha. Mała miejscowość, Męcina, trzy talenty, aż mi dreszcze po krzyżu chodzą.

Wystarczy, żeby się ktoś tym interesował i zebrał innych ludzi...
Trzeba to wypromować, to ciągle jest naszym zadaniem. W radiu mam następczynię, Anię Szewczuk, która jest w tej chwili szefową Centrum i współpracuje z powodzeniem z Piotrem Kędziorkiem i najmłodszym Kubą Borysiakiem. Polega to na tym, żeby pomóc tym młodym, starszym, rodzinom, żeby mogli zajmować się muzyką. Corocznie jest taki festiwal Folk Baltica we Flensburgu, na granicy Niemiec i Danii, i w zeszłym roku tematem była Polska. Organizator zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w doborze zespołów, żeby same perły były, więc Wołosi pojechali, Janusz Prusinowski jeszcze z Janem Gacą, Agata Siemaszko – jedna z laureatek Nowej Tradycji, i jeszcze dwa zespoły. Patrzyłam urzeczona, jak przyjmowano tych naszych muzyków. Największe brawa otrzymał Jan Gaca, wtedy osiemdziesiąt lat mający, który umarł trzy tygodnie później. Był oklaskiwany na stojąco, to były wspaniałe koncerty. Kiedy Wołosi grali w kościele gotyckim zamienionym na scenę, to czapki i kurtki leciały, a ja oczywiście puchłam z dumy. Uważam, że to wszystko jest na fantastycznej drodze, z której nie ma odwrotu. Może być tylko lepiej.

O to Pani walczyła.
Dlatego mówię, że jestem szczęściarą.

Dziękuję bardzo za wywiad.

Opracowanie: Damian Gocół

Skrót artykułu: 

Jednym z gości organizowanej przez Studenckie Koło Naukowe Etnolingwistów UMCS Festiwalowej Żywej Biblioteki była Maria Baliszewska – etnomuzykolog, założycielka Radiowego Centrum Kultury Ludowej, inicjatorka serii Muzyka Źródeł, szefowa Festiwalu „Nowa Tradycja”, juror w konkursie Scena Otwarta. W czasie Festiwalu „Mikołajki Folkowe” 2014 o kulturze ludowej, folku, folkloryzmie i spełnionych marzeniach rozmawiała z Eweliną Kurowską.

fot. archiwum M. Baliszewskiej: Maria Baliszewska z Anną Szotkowską na festiwalu w Kazimierzu, 2006

Dział: 

Dodaj komentarz!