Mazurki - każdemu według smaku!

(relacja podwójna)

Smak słuchacza - obserwatora...
Czy można w ogóle iść na festiwal Wszystkie Mazurki Świata, jeśli się nie tańczy? Można! Tegoroczna edycja była na tyle ciekawa, że samo pójście i posłuchanie tego, co się działo, dawało radochę. Nie dałem rady być na wszystkim (czas, czas, czas - nie wszystko mnie interesowało), ale to, co chciałem - usłyszałem i jestem kontent.Pierwszy dzień festiwalowy to zderzenie rdzennie-korzennego grania z okolic Łowicza (w wykonaniu naprawdę zacnej rodzinnej kapeli Sławomira Czekalskiego) z nowo-ludowym skandynawsko-fińskim spojrzeniem na tradycję. Kapela polska w przecudny wręcz i naturalny sposób łączyła nutę wiejską z małomiasteczkowymi (w dobrym tego słowa znaczeniu) wpływami. Ci którzy chcieli, miejsce do tańca w kameralnej sali Domu Polonii znaleźli, pozostali - łącznie ze mną - słuchali i cieszyli się chwilą wytchnienia w poniedziałkowy wieczór. A to był dopiero początek! Do głosu doszła muzyczna "Północ" - duński wirtuoz skrzypiec Harald Haugaard oraz fińsko-szwedzkie trio Nordik Tree. Duńczyk nie pozostawił obojętnym nikogo - jego wirtuozeria rodem z filharmonii w gruncie rzeczy doskonale łączyła się z ludową mocą skrzypiec, momentami wręcz w "nadrealny" sposób. Momentami bliżej mu było do skrzypcowego festiwalu im. Wieniawskiego niż do folkloru - co nie zmienia faktu, że pomysł na grę gość miał - a i warsztat znakomity. I za to szacun! Nordik Tree postawili na współbrzmienie i to daleko wychodzące poza wiejskie granie. Brzmieli jak dobrze skrojona muzyka filmowa, a jednocześnie był to swoisty hołd swoim korzeniom. Ukłon w stronę polskiej publiczności - coś na wzór chopinowskiego mazurka - został rzęsiście doceniony brawami... Piękny początek fajnego festiwalu!

Dzień później - "Stara Tradycja" i sala koncertowa warszawskiego MCKiSu wypełniła się szczelnie. Konkurs był także znakiem, że tradycyjne granie nie tylko przeżywa swój renesans, ale również pojawiają się dźwięki "neotradycyjne" grane na bazie dawnych, wiejskich mistrzów, lecz od siebie, z wnętrza duszy... Festiwalowe zmagania przy intensywnej współpracy z publicznością (tańce, brawa, okrzyki) miały przede wszystkim charakter dobrej zabawy. Przez scenę przetoczyło się wiele środkowoeuropejskich regionów - od Rusi Czerwonej, poprzez Opoczno i okolice, Podlasie, Mazowsze z Radomszczyzną, po Małopolskę, Podhale i Śląsk. Pierwszą nagrodę całkowicie zasłużenie zdobyła kapela Jan Malisza i Dzieci, w składzie której serca publiczności podbiła dziewczynka grająca na basach. Początkowo mało widoczna, ale gdy zaśpiewała - było pozamiatane! Bardzo zacnie zaprezentowały się także dobrze już znane białostockie Południce (II nagroda), dolnośląski zespół Pieśni Odzyskane (II nagroda ex aequo z Południcami) sięgający po pieśni reemigrantów oraz zespół śpiewaczy Młodzi Dunajnicy z Lubelszczyzny, którzy zaśpiewali niczym najlepsi fani piłki nożnej! Uznanie jury zdobyli także młodziutcy pastuszkowie z Murzasichla (III miejsce). Mówiąc szczerze, w zasadzie każdy z wykonawców konkursowych tego dnia zasłużył na nagrodę lub wyróżnienie za pasję i bezpretensjonalność. Po przerwie na scenie rządziła niepodzielnie Kocirba (zeszłoroczni laureaci), grając bezpardonowo i skutecznie. Dla wielu była to już kolejna nieprzespana noc festiwalowa. Tryptyk Lutosławskiego ominąłem z wielu powodów (głównym był jednakże brak czasu) a słowiańskie granie w czwartek (ponownie MCKiS) było dla mnie niezwykle ważne. Potrójne uderzenie: najpierw Ukraiński Hulajhorod z pieśniami i zabawami ludu wiejskiego (w tym przepiękne "Wodzenie Szuma"), następnie wyciszenie Warszawy Wschodniej i ponowny wybuch energii - tym razem woroneskiej (grupa Romoda). Równolegle w części barowo-jadalnej niespostrzeżenie, ale skutecznie zainstalowali się Szwedzi (piątkowa gwiazda festiwalu), przycinając niezłą mieszankę muzyki ludowej i dworskiej, tworząc w ten sposób zaimprowizowany klub festiwalowy. W piątek w Fortecy byli jedną z dusz towarzystwa "nocy tańca" (gdzie nie dotarłem, bo z kolegami po meczu poszliśmy na piwo i tak już zostało). Natomiast dzień później w drodze na Maik do nadwiślańskiego Jomsborga mijając Fortecę, widzieliśmy Hulajhorodów grających po prostu na parkowej ławce... I czekamy na kolejne Mazurki !!!

Witt Wilczyński (Ziutek)

Taneczne smaczki...
Z perspektywy tancerza Mazurki to Wydarzenie kulturalne przez duże W. Tancerz na Mazurki czeka, niecierpliwie przebierając nóżkami i trenując na pomniejszych potańcówkach w ciągu roku. Bo na zabawach Mazurkowych jest tak, że wszystkie kapele koniecznie chcą grać - grają starzy, młodzi, składy mieszane - spontaniczne i tworząc zalążek nowych kapel. Kiedy na scenie głównej (głównym parkiecie tanecznym) gra jedna kapela, w sąsiednich salkach, korytarzach, świronkach i podwórkach grają pozostali muzycy, którzy nie mogą poprzestać na ograniczonym secie przewidzianym programem.

Tancerze zjeżdżają się z całej Polski, a i coraz częściej z zagranicy. W ploteczkach kuluarowych padają pytania: "Słuchaj, a ten gość w pomarańczowej koszulce to kto? Znasz?". "Nie, a ty znasz?" "Nie. Ja nie znam, ty nie znasz, a tak dobrze tańczy! - jak to możliwe? Skąd on jest?" - i okazuje się, że np. z Austrii/Szwecji/Francji/Kanady - niepotrzebne skreślić.

Oprócz tańców i muzyki polskiej, która dominuje na festiwalu, z roku na rok coraz więcej jest muzyki zagranicznej. W tym roku na pierwszy plan wysunęła się Skandynawia, ze szwedzkim tańcem "polska" na czele. Taniec ów posuwisty i na trzy mierzony jest skrzyżowaniem francuskiej mazurki, walca i poloneza i dzięki festiwalowi zyskał w Polsce dużą popularność w środowiskach tancerzy tradycyjnych. Od trzech lat więc tańczy się polskę w Polsce.

W tym roku byli też Rosjanie z zespołu Romoda z czastuszkami - co ważne, czastuszkami do tańca. W jazgocie czastuszek trudno czasem wysłyszeć słowa, ale nawet mało wprawni bywalcy parkietów mogą podreptać w rytm przyśpiewek, choć w przypadku zespołu Romoda poprzeczka została zawieszona wysoko przez złożoność figur. Swietłana Własowa, która zwoływała tancerzy do pokazu tańca w czasie koncertu zastrzegła, żeby się zgłaszali tylko "ostro umni"!

Klub festiwalowy, która to nazwa skrywa właśnie części taneczne festiwalu, w tym roku był w różnych lokalizacjach w poszczególne dni. Tańczyło się więc w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki, w Lokalu Bistro i w Skwerze na Krakowskim Przedmieściu, a wreszcie w piątek i w sobotnią Noc tańca - w Forcie Kręglickich "Forteca" na obrzeżach Nowego Miasta. Fort jako miejsce festiwalowe okazał się bardzo klimatyczny - prócz wielkiej przestrzeni głównej mnóstwo zakamarków na imprezy konkurencyjne, śpiewy, pograjki i potupy. Jedyną wadą była kamienna podłoga, która przez to, że twarda, dała się we znaki po dwóch dniach balowania. Stopy miałam niemal odbite - po Mazurkach tydzień chodzenia w kapciach! Przydałyby się w Warszawie przenośne dechy, które można by instalować na różnych imprezach i w różnych przestrzeniach.

Oprócz zabaw, były jak co roku warsztaty taneczne - tańców polskich dla początkujących i zaawansowanych, tańców szwedzkich, rosyjskich, a w czasie targowiska instrumentów - również tańców łotewskich.

Noc tańca była godnym finałem całotygodniowych hulanek. Zagrało mnóstwo kapel, solistów, składów mieszanych. Tańczył tłum. Największe wrażenie chyba zrobiła "Wielka Orkiestra Gaców", w której zagrali tłumnie liczni uczniowie Jana Gacy - a pan Jan sobie siedział na krzesełku, patrzył, słuchał i trochę dyrygował uśmiechami. Inaczej, lecz równie spektakularnie, wypadły tańce rosyjskie na kilkaset osób.

Tańczono do rana, a o 5 rano zabrzmiał marsz na wyjście i właściwie dobrze, bo gdyby tego marsza nie zagrano, nie wiadomo, czy do dziś jakieś pary w transie nie kręciłyby się po zakamarkach Fortu.

J. Zarzecka
Skrót artykułu: 

Relacja z festiwalu "Wszystkie Mazurki Świata" w Warszawie

Dział: 

Dodaj komentarz!