HelloFolks! Festiwal

6/7 sierpnia 2011, Muszla Koncertowa w Ogrodzie Saskim, Lublin

Ciężko oceniać własne dziecko w sposób obiektywny, ale skoro jest przyzwolenie - spróbuję.

Na początek chciałem napisać, że to co działo się przez te dwa festiwalowe dni, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Niesamowity tłok pod sceną, szalenie entuzjastyczne reakcje zgromadzonej w Muszli Koncertowej publiczności, te wszystkie ściany śmierci, mosh-pity, stage-diving... Wygląda trochę jak opis jakiegoś punkowo - metalowego festiwalu, ale nic bardziej mylnego. HelloFolks! to festiwal nowej muzyki folkowej, gdzie królują dudy, skrzypce, liry, mandoliny, łączone z gitarami elektrycznymi i nierzadko z podwójną stopą.

Jako organizator tych koncertów, postanowiłem pokusić się o napisanie kilku słów relacji człowieka, który był na tym festiwalu wszędzie - pod sceną, na ławeczkach, za kulisami, na scenie, nad sceną i zapewne w wielu innych miejscach.

Pierwszy dzień, który pomyślany został przeze mnie jako dzień celtycki, wypadł dokładnie tak jak tego chciałem - warszawska Morhana, mimo wczesnej pory, dała z siebie wszystko, choć zagrali tylko z jedną gitarą elektryczną. Wszystko zabrzmiało... bardziej folkowo niż zawsze. Ale in plus. Hiszpanie z Brutus Daughters zaskoczyli chyba wszystkich - wlecieli na scenę niczym huragan i zrobili wspaniały show. Świetnie brzmiały dudy, a największe wrażenie robiły... dziewczyny. Energiczna wokalistka, zwariowana perkusistka i spontaniczna gitarzystka naprawdę skupiały na sobie uwagę. Zwłaszcza wokalistka Paula, która na scenie zmienia się nie do poznania, z grzecznej, sympatycznej dziewczynki, w ostrą i zadziorną "pankówę". Brutus prócz własnego hiszpańsko - angielskiego materiału zaprezentował kilka celtic - punkowych szlagierów, z "Drunken Lullabies" i "Skinhead On MBTA" na czele.

Niemcy z Mr. Irish Bastard rozgrzali publikę jeszcze bardziej. Celtyckie Sex Pistols nie toleruje półśrodków - jadą ostro i do przodu. Mają dużo świetnych, autorskich piosenek, ale znają też klasykę muzyki rozrywkowej - przy ich wersji dyskotekowego przeboju z lat 90-tych "You Spin Me Round" mało kto potrafił usiedzieć w miejscu.

Na koniec pierwszego dnia zaprezentowali się Węgrzy z Paddy And The Rats. Na marginesie mówiąc, był to zespół, który zafundował mi wiele emocji tego wieczoru. Jeszcze o godzinie 9 rano Paddy O'Reilly był w trakcie pożyczania busa z Miskolc, albowiem ich samochód odmówił posłuszeństwa. Na szczęście Paddy i jego szczury dotarli do Lublina - inna sprawa, że rzutem na taśmę: wjechali do Muszli w trakcie przedostatniego kawałka Mr. Irish Bastard.

Ciężka i pełna emocji podróż nie wpłynęła jednak na poziom występu Węgrów. Zagrali z czadem, ostro i bezkompromisowo. Publika, mocno już rozgrzana przez poprzedników, nie dała się długo zapraszać do zabawy. Chóralnie odśpiewane "Freedom" oraz sztandarowy "Drunken Sailor" wprawiły nawet samego lidera formacji w osłupienie. Mówił mi o tym tuż po występie w garderobie: "Marcin, ponad 1000 Polskich gardeł śpiewało refren naszego kawałka - to wspaniałe".

Drugi dzień, słowiański, był już nieco inny, co nie znaczy gorszy. Całą folkową fetę rozpoczęła stołeczna Vecordia, pokazując naprawdę solidne, folk - gothic - metalowe show. Prócz dobrej, melodyjnej muzyki były ciekawe stroje muzyków a nawet... rycerz na scenie, który od razu stał się łakomym kąskiem dla obecnych na festiwalu fotografów.

Kolejny zespół, czyli Radogost, okazał się bandem, na którego wielu tego dnia czekało. Młyn pod sceną od razu zrobił się większy, a sam Radogost dał naprawdę dobry koncert, przeplatając nowy, angielskojęzyczny materiał starymi szlagierami, z "Klnijmy Się Na Słońce" na czele.

Po dwóch folk - metalowych formacjach, zabrzmiał całkowicie akustyczny Bordo Sarkany z Węgier, formacja, która na swój sposób interpretuje muzykę średniowieczną. Na scenie wyglądali niesamowicie widowiskowo - gitarzysta / mandoliniarz przebrany był za błazna, muzyk grający na lutni wyglądał z kolei jak średniowieczny bard. Był również lirnik, który operował aż dwoma rodzajami tego instrumentu - simphonią oraz średniowieczną lirą korbową. Nie ukrywam, że obawiałem się nieco tego występu, albowiem Węgrzy to jednak mniej czadowa wersja nowego folku. Wybrnęli bardzo dobrze - zamiast przesterowanych gitar i perkusji ciężaru ich muzyce dodawało bogate instrumentarium (w tym potężnie brzmiące dudy) oraz duże i głębokie bębny.

Po Bordo Sarkany na scenę wkroczył zespół, który śmiało można nazwać największą niespodzianką festiwalu. Założę się, że wielu zgromadzonym tego wieczoru w Muszli Koncertowej nie wiele mówiła nazwa Tin Sontsa. Jednak ukraińska załoga dowodzona przez charyzmatycznego wokalistę Sergija Wasiljoka porwała publikę, prezentując udane połączenie przebojowego, nieco lirycznego rocka z ukraińską muzyką ludową. Obok Wasiljoka na scenie rządził muzyk grający na bandurze. W pewnym momencie, podczas solówki, bandura zapłonęła żywym ogniem! Punktem kulminacyjnym koncertu piątki z Kijowa było fantastyczne wykonanie utworu "Jest Taki Samotny Dom" z repertuaru Budki Suflera. Nie muszę chyba mówić, że lubelska publiczność nagrodziła ten kawałek wielkimi owacjami.

Na koniec festiwalu zaprezentowała się formacja Żywiołak, zespół który odbudował się po potężnym ciosie, jakim był odejście dwóch wokalistek. W Lublinie zobaczyliśmy całkiem innego Żywiołaka - cały czas czadowego i zadziornego, ale bardziej przebojowego, piosenkowego. Co prawda były stare hity w postaci "Epopeji Wandalskiej" czy "Feminy", ale większość koncertu wypełniły nowe numery z premierowego materiału zatytułowanego pieszczotliwie "Globalna Wiocha". Był to występ udany, czego świadectwem była świetna zabawa pod sceną.

Jeśli miałbym się pokusić o jakieś podsumowania, przyznać muszę, że serce rośnie, kiedy widzi się takie obrazki jak te podczas dwóch festiwalowych dni. Zwłaszcza, że kiedy HelloFolks! startowało w lipcu 2010, Muszlę odwiedziło ok 300 osób. Na szczęście tendencja jest wzrostowa, a festiwal zaczyna być kojarzony jako taki, na którym można i posłuchać dobrej muzyki i dobrze się pobawić. Wydaje mi się, że dobór wykonawców mógł zaspokoić wszystkie folkowe dusze - były wszak i brzmienia celtyckie, były i słowiańskie, był metal, był punk, był solidny, riffowy rock.

Korzystając z jeszcze kilku linijek wolnego miejsca, pragnę wszystkim bardzo gorąco podziękować za to, że udowadniają ekipie HelloFolks!, że wartot kontynuować ten projekt. Ilość ludzi, którzy przewinęli się przez dwa festiwalowe dni oraz mnogość pozytywnych komentarzy utwierdzają nas w przekonaniu, że idziemy dobrą drogą. Dziękujemy.

Skrót artykułu: 

Ciężko oceniać własne dziecko w sposób obiektywny, ale skoro jest przyzwolenie - spróbuję.

Na początek chciałem napisać, że to co działo się przez te dwa festiwalowe dni, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Niesamowity tłok pod sceną, szalenie entuzjastyczne reakcje zgromadzonej w Muszli Koncertowej publiczności, te wszystkie ściany śmierci, mosh-pity, stage-diving... Wygląda trochę jak opis jakiegoś punkowo - metalowego festiwalu, ale nic bardziej mylnego. HelloFolks! to festiwal nowej muzyki folkowej, gdzie królują dudy, skrzypce, liry, mandoliny, łączone z gitarami elektrycznymi i nierzadko z podwójną stopą.

Dział: 

Dodaj komentarz!