Adam Czech

Socjolog w krainie muzykantów

Poznaniak. Socjolog kultury z żyłką poszukiwacza i odkrywcy. Niegdyś związany półprofesjonalnie z muzyką folkową. Pragnie wywołać ferment w środowisku folkowym. Swoją książkę, w której umiejętnie łączy naukowe podejście z przystępnym, nieco humorystycznym językiem, napisał z miłości do muzyki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Adam Czech, autor „Sprzedawców wiatru” nie jest panem w średnim wieku, a młodym, bo dwudziestosiedmioletnim człowiekiem. Przekonanie to zrodziło się po przeczytaniu „Sprzedawców...”, dzieła dojrzałego, a jednocześnie świeżego i oryginalnego.

Jest to książka nietypowa. Z jednej strony mamy do czynienia z interesującą opowieścią, dzięki której czytelnik wchodzi w fascynujący świat wiejskich muzykantów, a przy okazji poznaje inne aspekty kultury wiejskiej i ludowej, z drugiej strony odwołuje się Pan do klasyków myśli społecznej – Durkheima, Ossowskiego, Tönniesa, czy też bardziej nam współczesnych Sztompki, Gorlacha, a także całej rzeszy etnografów – głównie Antoniego Kroha. Do kogo w takim razie jest skierowana ta książka?
Każdy autor chciałby oczywiście, żeby jego książkę czytali wszyscy, nie jestem tu wyjątkiem. Ale oczywiście nie mam złudzeń: tego typu temat to raczej nisza, zwłaszcza w świetle tego, że korzystam z dorobku naukowców, a przez to siłą rzeczy jestem sytuowany w naukowym kontekście, choćby przez księgarzy. Z drugiej strony – 70% naszego narodu wywodzi się w drugim czy trzecim pokoleniu ze wsi, więc potencjalny „target” czytelniczy jest chyba dość spory. Z kolei w mojej książce wyraźnie podaję powody dla których te właśnie osoby wolą zapomnieć o swoich korzeniach... Moim skromnym celem jest zatem wywołanie jakiegokolwiek fermentu w tzw. środowisku folkowym. Oczywiście będzie mi miło, jeśli książka zafunkcjonuje też w innym kontekście, zwłaszcza, że starałem się ją pisać w sposób możliwie przystępny, używając naukowego języka tylko tam, gdzie konieczne. W ogóle uważam, że nauka ma sens tylko wtedy, gdy służy ludziom, a większość literatury naukowej w Polsce jest napisana tak nudnym i hermetycznym językiem, że nie chce jej czytać nikt poza recenzentami, którzy muszą to robić w ramach obowiązków zawodowych.

Jaka myśl przyświeca tej pracy? Co było głównym bodźcem do jej napisania?
„Kiedy byłem małym chłopcem”, to chciałem zostać archeologiem, potem geologiem, historykiem i dziennikarzem. Z tamtych czasów została mi jedna przypadłość, mianowicie lubię wiedzieć „jak to faktycznie było”. Poza tym interesuje mnie to, co mieści się na marginesie, na styku dwóch światów, takich właśnie jak wymienione w pełnym tytule książki wieś i miasto. Od dłuższego czasu zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie były odrębne kosmosy, oddzielone od siebie jakąś żelazną kurtyną – dowody na to można czerpać z historii, z etnografii, czy też z popularnych książek, takich jak np. „Sklep potrzeb kulturalnych” Antoniego Kroha. Ale nie trafiłem w polskiej literaturze na pracę opisującą w systematyczny sposób to, co naprawdę się działo z muzyką na styku wsi i miasta. Brakowało mi z jednej strony ujęcia uniwersalnego, a więc takiego, które ucieka od wąskiego schematu typu „Piłowanie drzewa na Huculszczyźnie we wsi Głucha Dolna”; z drugiej strony – ujęcia konkretnego, opisującego żywych ludzi z ich marzeniami, lękami i uprzedzeniami. Postanowiłem zatem sam taką książkę napisać.

Głównym trzonem pracy jest zestawienie polskiej kultury ludowej z kulturą bretońską. Skąd akurat Bretania ma tak szczególne miejsce w Pana książce?
W 1998 roku byłem w Bretanii na szkolnej wymianie. Chłopak, u którego mieszkałem, był fanatykiem lokalnej tożsamości, nad łóżkiem miał wielką flagę bretońską, no i posiadał niezłą płytotekę. Przegrał mi trochę muzyki i się zaczęło... Bardzo się zainteresowałem folkiem, zdałem też na etnologię, którą jednak zarzuciłem na rzecz socjologii. Co ciekawe, gdyby ten kolega podarował mi wtedy jakiś bretoński odpowiednik „cepelii”, to nie byłoby ani „Sprzedawców”, ani naszego wywiadu. Na całe szczęście tą pierwszą płytą była składanka zespołu Ar Re Yaouank, grającego bardzo nowocześnie i korzystającego śmiało np. z elektrycznego basu. Później, już jako osoba grająca w zespołach folkowych, często spotykałem się z irytującym mnie określeniem, że coś jest, a coś nie jest tradycyjne, że np. nie można grać folku na gitarze basowej, o perkusji nie wspominając. A jak już mówiłem, lubię wiedzieć „jak to faktycznie było” i zacząłem sporo czytać na ten temat. Wiele osób słucha muzyki bretońskiej, czy w ogóle folkowej, myśląc, że w ten sposób przenosi się w jakąś daleką przeszłość. Tymczasem np. gitara akustyczna w tej muzyce funkcjonuje dopiero od lat 60-tych XX wieku. W ogóle każdy instrument realizujący harmonię to jakieś nieporozumienie z punktu widzenia tradycyjnej, nietemperowanej muzyki. Cofając się w czasie, śledziłem losy instrumentów, które muzykanci stopniowo przejmowali z miasta i tak zacząłem budować koncepcję pracy. Dopiero w dalszej kolejności zainteresowałem się tym, jak analogiczne procesy wyglądały w Polsce. Muszę szczerze przyznać, że ciekawiło mnie to głównie ze względów poznawczych, bowiem nigdy nie byłem specjalnym miłośnikiem polskiej muzyki ludowej, niezależnie od formy w jakiej jest ona podana i od stopnia jej ewentualnego „unowocześnienia”.

Przy opisywaniu charakteru muzyki i pozycji muzykantów posługuje się Pan pewnymi archetypami w postaci zestawów opozycji np. „życie – śmierć", „sacrum – profanum". Czy muzyka to szatańskie dzieło?
Posługuję się tymi kategoriami, bo tak ujmowali świat mieszkańcy wsi, oczywiście nie używając przy tym łaciny. Ja jako badacz mogę co najwyżej stanąć z boku i przyglądać się (oczywiście w przenośni, bo świat opisany przeze mnie już nie istnieje), próbować rozpoznać te kategorie. Stosunek do muzyki i przypisywanie jej cech diabelskich bądź anielskich jest tak naprawdę odzwierciedleniem ludzkiego stosunku do świata, wynika z próby określenia swojego miejsca w rozdarciu między naszą cielesnością, zwierzęcością, a potrzebami duchowymi. To rozdarcie między „naturą” a „kulturą”, między biologią a moralnością doskonale widać na wsi, ale przecież dotyczy ono nas wszystkich. Muzykant był uważany za „lokaja diabła” bo gdy grał, to ludzie zapominali o bożym (dosłownie) świecie, o obowiązkach, o tym z kim wzięli ślub itd. Nie podobało się to klerowi, a i my sami, zwykli ludzie, wolimy na co dzień pielęgnować swój obraz jako aniołków czy pracowitych pszczółek, a nasze grzeszki spychamy pieczołowicie pod dywan. Muzykant przecież tylko grał, a ludzie robili to na co mieli ochotę, a mieli ją na wiele rzeczy... No, ale zamiast obwiniać siebie lepiej zrzucić winę na muzykanta, który nawet pola nie obrobi i do Kościoła nie chodzi, bo gra gdzieś tam po innych wioskach...

Czytając „Sprzedawców wiatru" odnosi się wrażenie, że jest to książka napisana z miłości do muzyki. Czy jest tak rzeczywiście?
Mimo usilnych starań najwidoczniej nie potrafię tego ukryć. A poważnie – z całą pewnością tak jest, choć z drugiej strony podkreślam to, o czym parę razy mówiłem – dążę do poznania prawdy (jakkolwiek by to patetycznie nie brzmiało), to mnie zawsze frapowało np. w historii. Na podobnej zasadzie interesuje mnie jeszcze co najmniej kilka obszarów ludzkiej działalności na przestrzeni dziejów, niekoniecznie działalności związanej ze sztuką. Ale oczywiście do sztuki mam szczególny stosunek: w rubryce zawód wpisuję „socjolog kultury”, a kiedyś w tym samym stopniu co losy muzykantów interesowały mnie biografie wielkich malarzy.

Przeglądając stronę www.sprzedawcywiatru.pl dowiadujemy się, że był Pan kiedyś związany z muzyką folkową. Opowie Pan o tym?
Grałem na gitarze w kilku zespołach folkowych – półprofesjonalnych, ale z żadnym z nich nie zrobiłem jakiejś oszałamiającej kariery – gdyby było inaczej, nie musiałaby Pani zadawać tego pytania. Ale za to zdobyłem mnóstwo cennych doświadczeń, zagrałem ponad setkę koncertów, sporo pojeździłem, zdarzało mi się grać zarówno dla krawaciarzy z korporacji jak i dla paru podpitych osób w zadymionej knajpie. Trafiło się nawet jakieś wesele, no i grałem trochę na ulicy. Miałem duże szczęście pracować z kilkoma zawodowymi muzykami. Myślę, że dzięki tym wszystkim doświadczeniom mogłem pewne wątki uchwycić lepiej niż jakiś naukowiec, który z perspektywy biurka i ciepłych kapci mówi nam czym była muzyka dla osób ją wykonujących.

Ledwo z drukarni zeszła Pana pierwsza praca, chodzą słuchy, że powstaje kolejna książka. Co to będzie za praca? Czego będzie dotyczyć?
Nie chcę zdradzać za dużo szczegółów (możliwe, że jestem nieco przesądny, tak jak moi bohaterowie). Na pewno mogę powiedzieć, że o ile w „Sprzedawcach” osią uczyniłem muzykantów, tak teraz będą nią instrumenty. Pewne tropy można zresztą odnaleźć już w mojej pierwszej książce. Dodam też, że będzie sporo o Stanach Zjednoczonych. Muzyka z tamtego kraju interesuje mnie coraz bardziej i jeśli kiedykolwiek wrócę do muzykowania to na pewno będę chciał grać folk amerykański.

Kto pomaga Panu w napisaniu tej książki?
Najbardziej pomocny jest Pan Bill G. i jego edytor tekstu. A bardziej poważnie, to staram się pomagać sobie sam, innych upraszając co najwyżej o nie przeszkadzanie.

Kto jest Pana mentorem?
Z tym jest trochę trudna sprawa, bo uważam się za socjologa, a z tego co się orientuję, to nikt w polskiej socjologii nie zajmował się poważnie pisaniem o muzyce, więc w macierzystej dziedzinie nie znajduję niestety wzorów. Z kolei dla muzykologów czy etnologów jestem pewnie jakimś outsiderem, który (pozostając przy metaforach z obszaru wiejskiego) wchodzi jak krowa na cudze pastwisko... Mogę za to wymienić dwóch niezwykle cenionych przeze mnie pisarzy, którzy wprawdzie o muzyce nie wypowiadali się niemal wcale, ale za to zainspirowali mnie dalece bardziej niż osoby ze świata nauki. Mówię oczywiście o Antonim Krohu i o Edwardzie Redlińskim. Od dawna pozostaję też pod wpływem pisarstwa Ludwika Stommy. No i wymienię jeszcze mojego nieodżałowanego krajana z Wielkopolski, czyli Kazimierza Grześkowiaka, który swoimi piosenkami pomógł mi więcej niż przeczytane przeze mnie grube tomy.

Skrót artykułu: 

Poznaniak. Socjolog kultury z żyłką poszukiwacza i odkrywcy. Niegdyś związany półprofesjonalnie z muzyką folkową. Pragnie wywołać ferment w środowisku folkowym. Swoją książkę, w której umiejętnie łączy naukowe podejście z przystępnym, nieco humorystycznym językiem, napisał z miłości do muzyki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Adam Czech, autor „Sprzedawców wiatru” nie jest panem w średnim wieku, a młodym, bo dwudziestosiedmioletnim człowiekiem. Przekonanie to zrodziło się po przeczytaniu „Sprzedawców...”, dzieła dojrzałego, a jednocześnie świeżego i oryginalnego.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!