Folkowa Fiesta

W pewien lipcowy weekend wybrałam się do Ząbkowic Śląskich na doroczną imprezę pod nazwą Folk Fiesta. Ząbkowice to małe miasteczko, tym bardziej wrażenie zrobił na wszystkich najazd dwutysięcznej rzeszy wielbicieli Pawła Kukiza (nie bardzo wiem, co "Piersi" mają wspólnego z folkiem), jaki miał miejsce w noc poprzedzającą nasze przybycie. Takiego tłumu nie widziano tutaj jeszcze nigdy - dowiedziałam się w biurze organizatorów.

Było południe i odpowiednie służby usuwały jeszcze skutki wczorajszej nawałnicy, w postaci plastikowych kubeczków po piwie, a liczne stragany dopiero zaczynały się rozstawiać, ale pod zamkiem można było już spotkać kolorowo przystrojonych artystów z Mongolii, z którymi nader chętnie robiono sobie zdjęcia.

Cała impreza została podzielona na dwa działające równolegle fronty - Małą Scenę - usytuowaną pod zamkiem, gdzie wstęp był bezpłatny, i Dużą - umieszczoną na dziedzińcu zrujnowanego zamczyska, biletowaną.

Koncert na tej pierwszej rozpoczął się koło14.00 podobnymi do grzmotu rytmami, wybijanymi przez bębniarską ekipę Wojtka Sówki. Tak jak trzy lata temu zaskoczył mnie on steel drumami wyrabianymi z beczek po produktach naftowych, tak samo i teraz - tym razem był to wielki bęben o średnicy około dwóch metrów, przewożony z miejsca na miejsce na quasi - armatniej lawecie. Wzbudził on wielkie zainteresowanie - błyskawicznie zebrał się wokół niego spory tłumek raczej młodych ludzi, wpatrujących się w instrument z nabożną wręcz czcią. Niektórzy nawet próbowali swych sił w graniu. Wkrótce cały trawnik zapełnił się towarzystwem o wyglądzie mniej lub bardziej alternatywnym, wtórujący im na różnych innych bębenkach, przeszkadzajkach itp. Czyli - jednym słowem - obrazek doskonale znany wszystkim bywalcom Kazimierza, a myślę, że również i wielu innych jeszcze imprez.

Mała Scena zgromadziła w krótkim czasie dosyć dużą publiczność, wśród której przeważali rodzice z dziećmi. Istotnie - atmosfera zrobiła się jak na festynie w parku, zarówno dzięki dźwiękom disco polo dobiegającym ze stoiska niedaleko bramy, wacie cukrowej i odpustowym zabawkom, jak i ofercie programowej mongolskiego zespołu pieśni i tańca.

Tymczasem na dziedzińcu rozsiedli się pierwsi oczekujący na wieczorny koncert. Rozpoczął się on, jak to zwykle bywa, z pewnym opóźnieniem. Żeby jednak zgromadzonym nie nudziło się, śpiewem i przygrywkami gitarowymi zabawiał ich pewien osobnik, okutany w poncho (Przemysław Goc), który co niektórym tak bardzo się spodobał, że domagali się głośno jego dalszych występów, mimo że na scenie instalowała się już Kapela ze Wsi.

Zagrali, pomimo pewnych kłopotów, zupełnie nieźle. Publiczność, przez większą część ich występu reagująca dosyć chłodno, rozruszała się dopiero na koniec. Sprawdziło się raz jeszcze stare powiedzenie, że najgorzej jest grać na początku.

Po nich na scenę wyszli muzycy z lubelskiego zespołu Się Gra. Trochę rozgrzani już ludzie przyjęli ich życzliwiej od poprzedników, i wkrótce już tratowali się wzajemnie pod sceną. Próbowali nawet klaskać do rytmów na 7/8.

Największe szaleństwo rozpętało się jednak dopiero potem. Następni występujący - Hora Colora, Ag Flek + Hradistan, Radio Ethiopia i Galago Band rozentuzjazmowali młodą widownię. Wszystkie te grupy były do siebie podobne, jeśli nie muzycznie, to ideowo - jeśli mogę to tak określić, bowiem skład ich wszystkich był mieszanką narodowości, obok siebie grali Arabowie, Murzyni i Europejczycy, a z czeskim Ag Flek + Hradistan wystapiła ludowa pieśniarka - połączenie, które nam kojarzy się z Apolonią Nowak i zespołem Ars Nova.

Wszystko to dało w efekcie trochę nieokreśloną mieszankę World Music i rocka, w której obok siebie brzmiały tradycyjne stare instrumenty, takie jak lutnia arabska - ud czy cymbały i nowoczesne elektryczne gitary, a wszystko wzbogacały afrykańskie konga. Ten kierunek w prezentowaniu muzyki tradycyjnej zaczyna zdobywać sobie coraz więcej zwolenników w Polsce, a organizatorzy Fiesty nie chcą pozostać w tyle za tymi trendami. Konsekwentnie więc utrzymują imprezę w tej estetyce. Na zakończenie sobotniego dnia ponad zamek poleciały sztuczne ognie. Było na co popatrzeć.

Na niedzielnym koncercie "5 - 10 - 15" nie byłam. Musiałam wyjechać wieczornym pociągiem do Lublina. Gdy opuszczałam ząbkowicki dziedziniec, tłumek publiczności pląsał pod sceną, prowadzony przez średniowieczne damy w towarzystwie swych rycerzy, przy dźwiękach muzyki Open Folk.

W naszym kraju imprez folkowych zaczyna być, ostatnimi czasy, pod dostatkiem - mniejszych i większych, mniej lub bardziej urozmaiconych. Są wśród nich takie, które dopiero poszukują publiczności, jak i te, o ustalonej już pozycji, które każdy szanujący się fan folku w naszym kraju powinien zobaczyć. Do takich z pewnością należy Folk Fiesta.

Skrót artykułu: 

W pewien lipcowy weekend wybrałam się do Ząbkowic Śląskich na doroczną imprezę pod nazwą Folk Fiesta. Ząbkowice to małe miasteczko, tym bardziej wrażenie zrobił na wszystkich najazd dwutysięcznej rzeszy wielbicieli Pawła Kukiza (nie bardzo wiem, co "Piersi" mają wspólnego z folkiem), jaki miał miejsce w noc poprzedzającą nasze przybycie. Takiego tłumu nie widziano tutaj jeszcze nigdy - dowiedziałam się w biurze organizatorów.

Dział: 

Dodaj komentarz!