Bhadżan

w Nusantarze

10 kwietnia w stołecznej kameralnej galerii Nusantara (filia Muzeum Azji i Pacyfiku) odbył się koncert grupy Bhadżan. Zaczęli utworem - modlitwą mającą wprowadzić w dobry i pozytywny nastrój. Kawałek był, jak na muzykę hinduską przystało, transowy z rytmicznie płynącą wokalizą, trochę przypominał balladę szkocką z klezmerską garmoszką (był to jednak indyjski harmoniusz). Chwilę potem do śpiewu dołączyli pozostali członkowie zespołu (w tym jedna kobieta) i zakończyli słynną mantrą "Hare Kriszna Hare Hare...". Jak twierdził lider grupy, była to staroindyjska modlitwa do duchów przodków oraz Kriszny i jego towarzyszki. Prowadzący po każdym kawałku opowiadał o granych utworach i odniesieniach muzycznych, ważnych dla kultury Indii, co zajmowało trochę czasu, było jednak potrzebne. Następnym kawałkiem była pieśń autorstwa Gowinda Dassa, jednego z twórców indyjskich, rzecz o zadowalaniu umysłów oraz o wielbieniu stóp Kriszny jako ucieczce od strachu... Od strony muzycznej (która najbardziej mnie interesowała), kawałek przypominał trochę "Ketri, Ketri", głównie dzięki harmonii indyjskiej i rytmice.

Po tym wstępie zespół zaprezentował dzienny plan pieśni, tzn. jak wykonują to Hindusi - wyznawcy Kriszny. I tak zabrzmiały: pieśń gloryfikująca mistrza duchowego i rodziców, tran-sowa z równie mocno połamanymi rytmami, trochę zawodzącymi wokalizami i momentami nieco bałkańsko brzmiąca; pieśń pochodzenia bengalskiego, rzecz wysławiają Tulasi (świętą roślinę wyznawców Kriszny), klimacik a' la "Uliteli Żurawli", tylko mniej mroczny, kojarzył się z indyjską wersją "Psa Szczekającego". Pod koniec zagrali okraszoną całą masą przeszkadzajek; modlitwę do mistrza Narra Ut Tama (czyli Człowieka Ponad Ciemnością), autor tej pieśni wielbi mistrza duchowego, ale także swoich współwyznawców, kawałek bardzo transowy, wolny, lecz z dynamicznymi wokalami (lider zaczyna, reszta dośpiewuje); krótka pieśń autorstwa jednego z Aćrajów, czyli masa wskazówek życiowych plus historia równości ludzi wobec Boga etc., etc. - wstęp na harmonii, płynący wokal, dużo przeszkadzajek, nie za szybka. Następnie usłyszeliśmy obrzędową bengalską pieśń wieczorną, skoczną, ale transową, lekko schizujący wokal wspomagany bardzo dynamiczną perkusją. Pod koniec bałkańsko brzmiąca... mantra; z tych samych obrzędów pieśń "Jasio Mutti Nandan", i nawet trochę plumkająca rzecz, lider jakby rozmawiał lub prowadził śpiew, przeszkadzajki, rytmy połamane, typowe Indie; i na koniec części programowej pieśń zachęcająca do odnowy umysłu, mocno mantrowana.

Muszę powiedzieć, że spodziewałem się raczej sitaru i tabli - natomiast muzycy grali na harmoniuszu, całej masie dzwonków i przeszkadzajek - mieli fajny, gliniany bęben o ciekawym, plumkająco-głębokim dźwięku. Koncert miał w sumie wartość poznawczą, przypomniał, że taka muzyka istnieje i jest całkiem fajna (choć na dłuższą metę nieco nużąca).

Dział: 

Dodaj komentarz!