Wyspy w Warszawie

Festiwal Skrzyżowanie Kultur odbył się już po raz dziewiąty. W nieco skróconej formule (5 zamiast 7 dni), został sprofilowany tematycznie - Wyspy Świata - i ich mieszkańcy. Założeniem ideologicznym festiwalu było pokazanie w jednym miejscu różnych mikroświatów kulturowych, ukształtowanych w odrębnych kulturach, jakimi zawsze, ze względu na pewną oczywistą izolację, pozostają społeczności wyspiarskie.

Nowością był koncert otwierający festiwal, prezentujący różne oblicza muzyki etnicznej w Polsce, przekornie nazwany z angielska "Sounds like Poland" i wepchnięty do programu jakby trochę ukradkiem. Maria Pomianowska i Andrzej Matusiak otwierający czwartkowy koncert nie wiedzieć czemu powitali nas "na pierwszym koncercie festiwalu", a przecież już poprzedni wieczór spędziliśmy w tym namiocie. Sprostował to dopiero konferansjer, Maciej Szajkowski. Tymczasem był to jeden z najlepszych koncertów festiwalu - składał się z 6 części, 6 zespołów i każdy mógł znaleźć w nim coś ciekawego. Wołosi i Orkiestra św. Mikołaja przekazali tyle wspaniałej muzyki i energii, że pozostałym artystom trudno było przebić to wrażenie. Przyjemny koncert dała też Karolina Cicha z przyjaciółmi, laureatka tegorocznej Nowej Tradycji. Kwadrofonik występujący na początku grał zdecydowanie za długo i nie budził westchnień znużenia tylko wśród wiernych fanów. O Atom String Quartet już zdążyłam zapomnieć, choć bardzo przyjemny i dla mnie to nowość, to jednak niczym szczególnym się nie wyróżnił, a i Joanna Słowińska, wokalnie świetna jak zawsze, z głośnym projektem ludowo-popowym nie zachwyciła.

Jeśli ten koncert miał pokazać różne rodzaje polskiej muzyki etnicznej, to zabrakło w nim jednego, dość dobrze ostatnio rozwijającego się elementu. Była klasyka chopinowska (Kwadrofonik), był folk tradycyjny (Orkiestra św. Mikołaja), była muzyka ludowa zaaranżowana po węgiersku (Wołosi), były eksperymenty międzykulturowe i głos młodego pokolenia (Karolina Cicha), muzyka tła na motywach ludowych (Atom String Quartet), był wreszcie pop-folk (Słowińska). Zabrakło muzyki tradycyjnej in crudo - jakiejś wiejskiej kapeli, która zagrałaby muzykę źródłową.

Większość wyspiarzy i muzyki pochodziła z krajów gorących, a pogoda wrześniowa w Warszawie w tym roku nie rozpieszczała. Dawało to jeszcze lepszy kontrast, zderzenie z tą inną kulturą, radość z przebywania w "słonecznych dźwiękach".

Pierwszy koncert artystów zagranicznych zatytułowano "Strażnicy Tradycji". Wystąpił kwartet wokalny z Sardynii "Tenores di Bitti Mialinu Pira" oraz Daniel Waro z zespołem z Reunion. Włoscy tenorzy byli świetni, przyszli, zaśpiewali i - jak to mówią - "pozamiatane". Ten rodzaj śpiewu, cantu a tenore, został wpisany na listę Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Cztery rodzaje głosów: Oche, Bassu, Contra i Mesu Oche, wykonywane przez czterech specjalistów, łączyły się w idealną, harmonijną całość. Panowie dużo opowiadali o tym, co śpiewają, zwłaszcza, że większość tych pieśni była wykonywana w dialekcie sardyńskim, więc znajomość włoskiego była niewystarczająca. Śpiewali pieśni świeckie i religijne przez ponad godzinę, co było o tyle niezwykłe, że normalnie cantu a tenore jest na tyle męczący, że koncerty trwają najwyżej pół godziny. To było wspaniałe doświadczenie muzyczne.

Po ich występie Daniel Waro z zespołem wywołał szok! Drobny, energiczny "stary hipis" wyskoczył na scenę z bębnem i zaczęła się z nagła iście piekielna muzyka, a mistrz ceremonii podskakiwał i szamotał się w tańcu tak szybkim i wielokierunkowym, że wydawało się to wręcz niemożliwe. Muzyka maloya, którą wykonuje, również trafiła już na listę UNESCO, a Daniel gra ją w sposób bardzo surowy, strzegąc tradycji, zgodnie z tytułem koncertu. Waro śpiewa po kreolsku, porosza tematy społeczne, może rewolucyjne, i wkłada w to mnóstwo pasji i szaleństwa, wpadając przy tym w trans. Kojarzył mi się z Jackiem Kleyffem, któremu też w głowie biega naraz kilka rytmów, tylko u Daniela Waro biegają one szybciej.

Koncert mistrzów był dość przyjemny, choć takich wzruszeń czy emocji jak Aleksy Archipowski czy Ahn Sook-sun w ubiegłym roku nikt nie dostarczył. Fajne były kanadyjskie szamanki ze śpiewem gardłowym, ale swoim dwuznacznym wspólnym tańcem nieco odwracały uwagę od śpiewu. Wrażenie zrobili też tancerze maoryskiego tańca hakata z Nowej Zelandii, którzy nie dość, że świetnie się prezentowali w "barwach wojennych", to jeszcze taniec wykonali pod zakazem śmiechu, bo to taniec wojenny, a nie jakieś dyrdymały! Warstwa muzyczna była taka sobie, choć miała mocniejsze momenty, jak np. solo na bębenku Johna Joe Kellego z Irlandii. Ani "Stradivarius fletu" - Carmelo Salemi, ani wspólny występ wszystkich mistrzów nie wypadły specjalnie efektownie.

Po koncercie mistrzów na scenie zakotłowało się jednak, a to za sprawą Lindigo z Reunion. Po Danielu Waro mieliśmy wyobrażenie o muzyce maloya, ale Lindigo pokazało jej znacznie weselsze oblicze. W folderach napisano, że Lindigo łączy maloya z polifonicznym śpiewem Madagaskaru, afrykańskimi brzmieniami i brazylijską sambą - całość fantastyczna. Publiczność trochę tańczyła po kątach poprzedniego dnia, ale przy Lindigo namiot po prostu dał się porwać w całości! Pod koniec nie było już na widowni osób siedzących. Płyta zespołu jest równie słoneczna i radosna jak ten koncert.

W sobotę tłumy przyciągnęła głównie Calypso Rose - Królowa Calypso z Trynidadu i Tobago. Koncert był dokładnie taki, jak należało się tego spodziewać po pogodnej muzyce z Karaibów, natomiast zachwalana Mona and the Tribe (z Nowej Zelandii), która również koncertowała tego dnia, zanudziła publiczność występem w stylu Eurowizji. Festiwal zamknął występ Garifuna Collective z Belize i Hondurasu z klasyczną muzyką "afro", jednak szału takiego jak na Lindigo nie udało mu się wywołać.

Warsztaty, bardzo ważna część festiwalu, rzecz jasna odbywały się w ciągu tygodnia w godzinach przedpołudniowych i były dostępne dla niewielkiej garstki osób. Szkoda, że już drugi czy trzeci rok z rzędu zrezygnowano z prezentacji dokonań warsztatowiczów. Bardzo chciałabym zobaczyć taniec hakata w wykonaniu uczniów!

Po koncertach można było zostać w namiocie festiwalowym na wydarzeniach klubowych. Na niewielkiej scenie codziennie pojawiali się muzycy, by dać mały koncert lub poprowadzić muzyczny jam session. Muzykę w klubie festiwalowym prezentowali: Bart Pałyga z Mosaikiem, Wielbłądy, mistrzowie warsztatów i DJ-e etniczni. Klub w namiocie festiwalowym to świetne rozwiązanie - bez błąkania się po mieście można zostać na jeszcze chwilę muzyki czy pogawędkę ze znajomymi. Jedyną słabą stroną w tym roku była kuchnia - jakiś bar azjatycki, który w wygórowanych cenach sprzedawał potrawy mało jadalne. Alternatywą była przebieżka do pobliskiego kebaba. Atrakcją było spotkanie z piwem czeskim, prezentowanym przez "ambasadora Pilznera".

Nowocześnie rozwiązano w tym roku kwestię karnetów, które pierwszego dnia zamieniono widzom na laminowane turkusowe opaski na rękach, których nie można było zdejmować przez 4 dni koncertów płatnych. Rozwiązanie łatwe i skuteczne dla organizatorów, tylko czasem miejsca się marnowały, bo nie można było przekazać karnetu innej osobie, jeśli z jakiejś przyczyny ktoś "karnetowy" na pojedynczy koncert nie chciał lub nie mógł pójść.

Subiektywnie (ale i na podstawie rozmów kuluarowych) oceniam, że najlepsze koncerty tego festiwalu należały do Wołosów, włoskich tenorów i radosnego Lindigo.

Ludzi w tym roku było mniej i chyba tylko na sobotni koncert wyprzedano bilety - może jednak zainteresowanie muzyką wysp nie jest tak duże, a może cena okazała się za wysoka dla publiczności folkowej (30 zł za jeden koncert, a 90 zł za czterodniowy karnet), w każdym razie prawie zawsze było gdzie usiąść. Refleksja po wyspiarskim Skrzyżowaniu Kultur jest taka, że festiwal trochę wyhamował ze swoim rozmachem - może tylko w tym roku, może to kwestia podobnej w sumie muzyki na kilku koncertach, ale i tak nadal jest to wydarzenie, które warto wklepywać do rocznego kalendarza muzycznego!

Skrót artykułu: 

Festiwal Skrzyżowanie Kultur odbył się już po raz dziewiąty. W nieco skróconej formule (5 zamiast 7 dni), został sprofilowany tematycznie - Wyspy Świata - i ich mieszkańcy. Założeniem ideologicznym festiwalu było pokazanie w jednym miejscu różnych mikroświatów kulturowych, ukształtowanych w odrębnych kulturach, jakimi zawsze, ze względu na pewną oczywistą izolację, pozostają społeczności wyspiarskie.

Dział: 

Dodaj komentarz!