fot. tyt. R. Kaźmierczak: VOŁOSI na koncercie otwarcia targów WOMEX 2017
VOŁOSI, jeden z najciekawszych rodzimych zespołów folkowych ostatnich lat, wraz w kilkoma innymi polskimi kapelami i Orkiestrą Kameralną Miasta Tychy AUKSO zagrali na koncercie otwierającym targi muzyczne WOMEX, które w tym roku odbywały się w Katowicach. Z Krzysztofem Lasoniem, członkiem grupy, rozmawiała Agnieszka Matecka-Skrzypek.
Agnieszka Matecka-Skrzypek: Nie pierwszy raz graliście na WOMEX-ie. Czy targi są trampoliną do międzynarodowej kariery?
Krzysztof Lasoń: Udział w koncercie otwarcia to wielki zaszczyt. WOMEX często owocuje nowymi możliwościami. Przykładem jest choćby ostatnia trasa koncertowa w Hiszpanii, która była pokłosiem WOMEX-u w Santiago de Compostela w 2014 r.
Muzykę macie we krwi...
Tak, ja i mój brat Staszek wychowaliśmy się na muzyce. Nasz ojciec jest kompozytorem, mama pianistką, dziadek skrzypkiem – i takim naszym patronem. Moje dzieci też muzykują. Synek Janek gra na skrzypcach naszego dziadka i kontynuuje rodzinną tradycję.
Nie buntowaliście się za młodu? Czy nie wiedzieliście, że istnieje życie poza graniem?
Prawdę mówiąc, właściwie nie. Chyba dlatego, że rodzice bardzo specyficznie podchodzili do naszego muzykowania. Tak naprawdę nie pamiętam, żeby zmuszali mnie do ćwiczeń. Tato całymi dniami komponował, także improwizował. Siedział przy fortepianie i cały czas grał. Czasem jedynie z sąsiadami miał problemy… My dołączaliśmy do niego, graliśmy razem i ta idea improwizowania szybko się u nas pojawiła, mimo że wychowywaliśmy się w świecie muzyki klasycznej, która rzadko do improwizacji sięga – a szkoda. To w nas zostało do dzisiaj. Obaj mamy pełne klasyczne wykształcenie muzyczne, skończyliśmy katowicką Akademię Muzyczną. Obecnie jestem też tam wykładowcą.
Jak odkryliście muzykę ludową?
To też wiąże się z dzieciństwem. Co roku przynajmniej dwa miesiące, czyli całe wakacje, spędzaliśmy w górach. Jest to niedaleko, niecałe 100 km, od naszego rodzinnego Bytomia. Jeździliśmy tam w każdej wolnej chwili. Potem rodzice kupili dom w górach i od tej pory bywaliśmy w nim prawie w każdy weekend. Z czasem poznaliśmy tamtejszych ludzi, zafascynowaliśmy się muzyką tradycyjną. Zaczęło się od budowy instrumentów pasterskich. To było wielkie hobby Staszka. Teraz je trochę zarzucił, a szkoda, bo robił naprawdę znakomite flety i gliniane okaryny, na których do dziś gra się w naszych domach. Kiedy mieliśmy już te własne instrumenty, spotykaliśmy się z lokalnymi muzykami. Próbowaliśmy wpasowywać się w energię muzyki tradycyjnej, która nas fascynowała. Ja kończyłem wtedy liceum, a Staszek, który jest ode mnie o osiem lat młodszy, chodził jeszcze do szkoły podstawowej.
Jak powstał Wasz zespół?
Zaczęliśmy grać jeszcze przed naszym debiutem na Nowej Tradycji w 2010 r. Wynikało to stąd, że zapragnąłem, aby na moim weselu wystąpił zespół grający muzykę tradycyjną. Nie chciałem nawet żadnego nagłośnienia. To było trochę ryzykowne, ale bardzo dobrze się sprawdziło. Wtedy poznaliśmy Zbyszka Wałacha, który potem z nami grał, i naszych dzisiejszych przyjaciół – Janka Kaczmarzyka, Zbyszka Michałka i Roberta Waszuta. Uderzyło nas to, że są to muzycy ludowi, ale grają w sposób tak doskonały technicznie i tak profesjonalny, że mogliby spokojnie uczyć kameralistyki na Akademii Muzycznej. To było dla nas wielkie objawienie. Zaczęliśmy wspólnie muzykować już w czasie mojego miesiąca miodowego, przy ognisku. Spędzaliśmy go w chacie pod Baranią Górą, gdzie nie było dostępu do cywilizacji w żadnej formie, nawet prądu nie mieliśmy. Początkowo graliśmy dla przyjemności. Spotykaliśmy się w miejscach, gdzie oni grali. Górale chętnie brali nas do towarzystwa. Oczywiście, nie było to jeszcze na poważnie, ale faktycznie już w tym czasie zaczął się tworzyć nasz styl. Zaczęliśmy wytyczać swoją drogę w muzyce tradycyjnej i uczyć się pewnych elementów. Właściwie nie mówimy, że zespół jakoś powstał – on ewoluował. Nigdy tak naprawdę nie narodził się pomysł, żeby założyć grupę. Upłynęło sporo czasu, zanim formalnie stworzyliśmy zespół VOŁOSI. Pamiętam to dokładnie. W styczniu 2010 r. podpisaliśmy nieformalną umowę między sobą, „cyrograf”, zgodnie z którym faktycznie tworzymy zespół i zamierzamy razem grać.
Nie żal Wam, że nie śpiewacie?
Nie, granie to jest nasza forma wyrazu. Nie czujemy się mocni w śpiewie. Natomiast instrumenty smyczkowe same w sobie są śpiewające. Zawsze to zresztą powtarzam studentom – śpiewność to ich największa wartość, największa moc. Smyczkowe granie powstało w Azji – w Indiach i prawie równolegle w Chinach. Te narody śpiewają w bardzo specyficzny sposób – taki płaczliwy, łkający. Ten rodzaj dźwięku da się wydobyć jedynie za pomocą smyczka.
Skład zespołu się zmieniał?
Od stycznia 2010 r. to już był ustalony skład, który się do dziś nie zmienił. Nasza piątka jest taką idealną całością, każdy ma swoją funkcję w zespole – swoją sekretną broń, każdy inną. Wszyscy są równie ważni i tak naprawdę w tym momencie jest niemożliwe, żeby kogokolwiek zastąpić. To jest dla nas trochę trudne, ponieważ każdy musi być dyspozycyjny, ale dzięki temu możemy poważnie myśleć o nas jako o zespole.
A jaki jest Wasz warsztat muzyczny? Jak pracujecie nad utworami?
To jest praca intuicyjna. Nikt nigdy niczego nie wymyśla od A do Z. Najczęściej pojawia się jakiś pomysł np. chcemy coś wykonać w jakimś konkretnym stylu, z odpowiednią energetyką. Do tego dochodzi melodia. Czasem to ona jest pierwsza. Potem każdy z nas dodaje coś swojego. Tak naprawdę nasze utwory powstają bardzo długo. Na razie wydaliśmy dwie płyty, choć formalnie działamy już od siedmiu lat. Nie chcemy nagrywać muzyki tradycyjnej. Zostawiamy ją specjalistom w tej dziedzinie. Chcemy grać tylko i wyłącznie nasze wspólne kompozycje. Dopiero po zgraniu na dwudziestu-trzydziestu koncertach można myśleć o umieszczeniu utworu na płycie. To w czasie występów pojawiają się nowe pomysły. Nagrywając płytę, nie można tylko improwizować, trzeba mieć pewną wizję…
Dobrze przygotowaną improwizację trzeba jednak mieć.
Oczywiście, ale ta improwizacja też nie może być wymyślona w domu. Ona powinna powstać na koncercie. Musi być też ta „iskra” od publiczności… Czasami ona się gdzieś utrwala, czasami na nagraniu zostaje, jest zmieniana, ale stopniowo się krystalizuje.
A co będzie na następnej płycie?
Tak, jak już powiedziałem, będzie to owoc tego, co tworzymy. Druga płyta była kontynuacją pierwszej. Następna poszerzy ją o bagaż nowych doświadczeń. Wołosi, wędrując Karpatami, odnajdowali inspiracje. My też, podróżując po całym świecie, inspirujemy się często bardzo dziwnymi rzeczami. Czasem są to melodie zupełnie niezwiązane z Polską, z górami i to gdzieś w nas zostaje. Ale na pewno nie będzie tak, że napiszemy jakiś utwór, który będzie opisywał nasz pobyt w jakimś miejscu. To jest raczej kwestia inspiracji.
Jakie są Wasze największe sukcesy?
Każdy koncert jest jakimś sukcesem… Oczywiście są nagrody, które szczególnie cieszą. To, że jesteśmy dziś na WOMEX-ie, że byliśmy w Santiago de Compostela, to są wielkie momenty. Jednak często sukcesem jest trafienie do serca publiczności, poczucie, że mamy z nią kontakt. I to się zdarza właściwie zawsze. Wynika to pewnie stąd, że nasza muzyka jest bardzo energetyczna. Sami się dobrze bawimy, gdy jesteśmy razem. Cieszymy się, że możemy na scenie coś odkrywać na nowo. Publiczność zawsze przejmuje tę energię, ale są takie miejsca, gdzie czujemy szczególną więź z ludźmi, gdzie nie chce nam się z koncertów wychodzić. I to tak naprawdę są najbardziej owocne momenty naszej działalności.
Dziękuję za rozmowę.
VOŁOSI, jeden z najciekawszych rodzimych zespołów folkowych ostatnich lat, wraz w kilkoma innymi polskimi kapelami i Orkiestrą Kameralną Miasta Tychy AUKSO zagrali na koncercie otwierającym targi muzyczne WOMEX, które w tym roku odbywały się w Katowicach. Z Krzysztofem Lasoniem, członkiem grupy, rozmawiała Agnieszka Matecka-Skrzypek.
fot. tyt. R. Kaźmierczak: VOŁOSI na koncercie otwarcia targów WOMEX 2017