Wiele hałasu o nic?

Festiwal w Sopocie 1999

Włodzimierz Kleszcz (dziennikarz Radiowego Centrum Kultury Ludowej):


Nie byłem organizatorem tego koncertu. Do jego realizacji zaprosił mnie pół roku temu Wojciech Trzciński. Było to dla mnie dużym wyzwaniem. Zaangażowałem się w to przedsięwzięcie całym sercem i duszą, dosłownie "rzuciłem się" na nie. Dyrektor Trzciński ma ucho, jest wrażliwy , chce czegoś innego w powszechnym obiegu niż obecnie obowiązujący stereotyp rozrywki. Razem dobieraliśmy zespoły. Polskie grupy dobierał Trzciński, chodziło głównie o polskie akcenty góralskie i mazowieckie, zaproponowałem w sumie 20 grup. Pokazaliśmy trochę moderny, czyli tych minimalów - Kapelę ze Wsi, Rawian i Sąsiadów - połączenie współczesności i tradycji i Trebuniów - Tutków, od których nagrań z Twinkle Brothers moda na tę muzykę się zaczęła.

Napisałem scenariusz wspólnie z Bolesławem Pawicą - znakomitym, niezwykle pracowitym fachowcem, człowiekiem, który kierował ponad trzystoma osobami na scenie przez dwadzieścia godzin dziennie, aby wszystko doszło do skutku. Do tego dochodziły problemy z akustykami, co można było zauważyć w trakcie transmisji. Nie potrafili oni nagłośnić instrumentów akustycznych w tych trudnych warunkach, gdzie dźwięk odbijał się od ściany lasu.

Jestem zadowolony z koncertu, choć w "obrazku", to znaczy w telewizji, nie ustrzegliśmy się pewnych cepeliowskich momentów, trochę było dłużyzn choćby ze względów organizacyjnych (jedne grupy musiały grać dłużej, żeby inne mogły się w tym czasie instalować). Poza tym niektóre zespoły, w tym polskie, nie miały odsłuchów i z tego powodu grały niepewnie.

Moim i nie tylko moim marzeniem jest wprowadzenie tej muzyki do szerszego obiegu, chcemy autentyku. To musi być mocna pozycja muzyczna i sceniczna, dopracowana w sposób jaki pokazała kapela "Taraf de Haidouks" - naturszczyki, ale wspaniale opracowujący muzykę, czy nawet ludzie od Bregowicia - też przecież ludowi muzycy, ale zawodowcy, czy też taki zespół jak Värttinä mający wszystko opanowane. To już jest prawie pop.

Są ludzie, którzy grają muzykę, bo ją lubią, ale nie wszyscy są wielkimi artystami, podobnie zresztą jest u ludowych muzykantów. Warto jest pobudzić tych najlepszych, żeby się rozwijali, tworzyli sami, a nie tylko odtwarzali stare rzeczy, ale np. pisali piosenki z jakimiś wartościami duchowymi, o tym co się wokół dzieje. Nie chodzi o to, by się zamknąć w kręgu folkowych czy studenckich festiwali. Nie chodzi o to, żeby tę muzykę spłaszczyć czy wcisnąć w schemat rock'n'rolla, tylko kreować nową jakość, a takie działanie jest bardzo trudne.

Były głosy krytyczne, ale jeśli "coś jest dla każdego, to jest dla nikogo". Wystarczyło wyłączyć telewizor czy nie przyjść na koncert. Najważniejsze, że dotarł on do fanów muzyki świata i to mnie cieszy.

Istotne jest to, że w jakiś sposób wygraliśmy, że zwróciliśmy na siebie uwagę, że ta muzyka weszła do szerszego obiegu. W przyszłym roku planujemy koncert millenijny, może "Podniesienie" z orkiestrą i chórami południowoafrykańskimi śpiewającymi gospel, czy artystami roots reggae śpiewającymi Bogu. Wszystko przed nami.


Sławomir Król (Folk Time):


Komentując koncert można przytoczyć zarówno zarzuty jak i opinie pozytywne. Zacznę od strony negatywnej. Po pierwsze jak się takie medium jak telewizja bierze do prezentowania "world music", to po pierwsze musi pamiętać o tym, że najważniejszy jest nie obrazek (choć i ten musi mieć swoją dynamikę) ale dźwięk. To co usłyszałem z telewizora było antyreklamą tej muzyki. Widzę flecistę, który wyciska siódme poty i zapewne gra znakomicie, a słyszę skrzypce na trzecim planie. Nic poza tym. To była dla mnie afera.

Jest też aspekt pozytywny - nareszcie ta muzyka znalazła pełnoprawne miejsce w telewizji. Trochę po tym koncercie byłem załamany, bo sądziłem, że był on jednak antyreklamą. Obawiałem się, że mnóstwo ludzi stwierdzi "jaka nuda, tego się zupełnie nie da słuchać". Na szczęście się myliłem. Sporo widzów tego koncertu mówiło: "wiesz, nareszcie było coś ciekawego, nie jakieś trzeciorzędne popowe popłuczyny". Niektórym podobał się ten, innym drugi zespół. Wszyscy mówili w pozytywnym aspekcie o różnorodności. To, że była tam publiczność taka, jaka była jest sprawą drugorzędną. Oni czekali na Bregovicia z Kają, reszta stanowiła egzotyczny dodatek. Wydaje mi się, że ze strony publiczności koncert ten nie miał mocnego odbioru. Największe dla ludzi skupionych wokół ruchu folkowego znaczenie ma fakt, że koncert "Muzyczne drogi Europy" odbył się w Sopocie.


Maciej Szajkowski (Kapela ze wsi Warszawa):


Trudno mi się na ten temat wypowiadać, bo byłem uczestnikiem tego koncertu. Patrząc na to wydarzenie już z pewnym dystansem uważam, że udało się organizatorom "Muzycznych dróg Europy" w godny sposób pokazać muzykę, która gdzieś oddolnie funkcjonuje i wchodzi w skład pewnej alternatywnej sceny muzycznej w Polsce - jest kulturową odskocznią od tego, co widzimy na co dzień w telewizji, tego co proponuje kultura masowa.

Nie wiem czy Sopot był najlepszym miejscem na tego rodzaju koncert. Zastanawiano się, czy robić jeszcze jeden wielki folkowy festiwal, czy zaatakować (tak to nazywam) publiczność, dla której zupełnie obco brzmią zaśpiewy etniczne. Przypomina to taktykę "konia trojańskiego" Włodzimierza Kleszcza. Myślę, że jest to prowokator i jeszcze wiele pokaże.

Jako uczestnikowi przychodzi mi na myśl kilka rzeczy. Po pierwsze zaproszono naprawdę dobre zespoły. Taraf de Haidouks czy inni to fenomenalna klasa zespołów europejskich. Tu organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Zamierzeniem koncertu było pokazanie nowej muzyki nowym ludziom i to się chyba udało. Można dyskutować nad Kają czy Mietkiem Szcześniakiem, ale oni przyciągnęli zupełnie inną publiczność. Ci, którzy są niezadowoleni, to z reguły "ortodoksi" albo koneserzy - głównie z powodu złego nagłośnienia. Było ono największym sabotażem tego festiwalu. Scena składała się z proscenium i sceny głównej, gdzie zbierały się większe zespoły. Proscenium było odłączone od odsłuchów, ani Morente, ani Farlanders nic nie słyszeli.

Prawdziwy Sopot odbywał się za kulisami, dochodziło tam do rewelacyjnych fuzji: Taraf de Haidouks, Weselno-Pogrzebowa Orkiestra Bregovicia, Bułgarki i my na doczepkę. Goran Bregović okazał się miłym, skromnym facetem, a jego muzycy świetnymi bardzo kontaktowymi ludźmi. Dla wszystkich, którzy wzięli udział w tej jam session to chyba będzie najmilsze wspomnienie.


Małgorzata Jędruch (dziennikarz Radiowego Centrum Kultury Ludowej):


Obawiam się, że szansa, jaką dla muzyki folk był koncert "Muzyczne drogi Europy" nie została w pełni wykorzystana, ale nie zawinił nikt z wykonawców. Po prostu koncert niezbyt dobrze został nagłośniony w sensie technicznym. Z tego powodu artyści nie mogli pokazać swoich możliwości. Duże znaczenie miał fakt, że koncert odbył się na takiej imprezie jak Sopot - komercyjny festiwal muzyki pop. Jeśli widzimy kontekst - Lombard i Whitney Houston, o których się tylko mówi i nagle pojawiają się "Muzyczne drogi Europy", gdzie również są znakomici wykonawcy, to okazuje się, że ta muzyka istnieje i jest równoważna.

Powiedziałabym w ten sposób, ta muzyka pokazała, że jest zalążkiem nowego nurtu muzyki rozrywkowej, że ona może zastąpić to, co wielu z nas krytykuje: kolejną tysięczną czy dwutysięczną piosenkę w jednakowym rytmie i harmonizacji śpiewaną przez wokalistkę, która ma głos podobny do poprzedniej. Okazuje się, że w "muzyce świata" też są znakomite głosy, są pomysły na aranżacje. Uważam, że jest to potencjał, który już niedługo przestanie być wyłącznie potencjałem i przerodzi się w muzykę rozrywkową, przy której ludzie nie tylko będą się bawili, ale i jej słuchali. Na wszelkich imprezach komercyjnych folk będzie miał swoje miejsce i swoją dużą publiczność. Do tej pory ta muzyka istniała w pewnej diasporze. Myślę, że dzięki temu koncertowi zdobyła nową publiczność.


Maria Baliszewska (kierownik Radiowego Centrum Kultury Ludowej):


Koncert "Muzyczne drogi Europy" był wydarzeniem nie tylko na skalę krajową. Był to pierwszy taki koncert z muzyką świata, muzyką tradycyjną, etniczną - nawet nie próbuję definiować tych różnic - w Europie. Nie było do tej pory takiego wydarzenia w żadnej europejskiej telewizji publicznej czy komercyjnej. Liczy się fakt, że w ogóle koncert zaistniał na festiwalu, który czegokolwiek o nim nie powiedzieć pewną renomę ma i trwał 4 godziny przy dużej sopockiej publiczności. Jest to nie do przecenienia. Siedziałam przed telewizorem i patrzyłam jak zaczarowana, że to się naprawdę dzieje. Marzyłam przez całe moje zawodowe życie, że wydarzy się coś, co przełamie barierę myślenia o tej muzyce, jako elitarnej i uprawianej przez dziadków, bo z taką opinią spotykałam się czasem w radiu. Taka impreza otwiera wiele drzwi. Moi prezesi otworzyli oczy i powiedzieli: "No, nareszcie nadszedł dla was czas" - mając na myśli Radiowe Centrum Kultury Ludowej. To była dla mnie wielka satysfakcja, bo przez całe 20 lat pracowaliśmy nad odkłamaniem obrazu tej właśnie muzyki.

Okazało się, że nie jest to muzyka grana wyłącznie przez seniorów. W Sopocie starsze pokolenie było reprezentowane przez Taraf de Haidouks (ich koncert będzie w całości transmitowany przez telewizję w późniejszym czasie), ale pozostali to młodzi ludzie. Ta muzyka żyje, jest grana przez młodzież, która sięga do źródeł i stara się odnaleźć ciekawe tematy. Każdy z tych zespołów, i ten hiszpański - najbardziej rozrywkowy, i ten wykonujący stare pieśni rosyjskie i irlandzki brzmią popowo, ale to dobrze. Niech ta muzyka żyje, niech trafia do mediów, nie możemy stawiać barier. Jeśli ludzie chcą tego słuchać, to dla mnie i mnie podobnych jest to spełnienie wieloletnich marzeń, że nie wszędzie będzie królować muzyka anglosaska, że w zjednoczonej Europie powstanie Europa Ojczyzn, Europa tożsamości narodowych, Europa różnych kultur i tych mniejszych i większych czy nawet wzajemnie się przenikających.

Zespoły polskie są w tym nurcie trochę z tyłu za Europą. Doszliśmy do niego później, poza tym mamy u siebie jeszcze folklor autentyczny i tę siermiężność, jaką reprezentowały na sopockiej scenie rodzime grupy, lubimy. Nie musimy koniecznie się jej pozbywać na rzecz elektroniki. Uważam, że polscy wykonawcy po prostu wypadli prawdziwie, tacy są i taka jest nasza muzyka i my ją polubmy, polubmy bo jest nasza.


Wojciech Ossowski (dziennikarz III pr. Poskiego Radia):


Sopot był dobrym pomysłem ale źle go wykonano. Jedna z moich słuchaczek napisała, że kocha Altan, ale po jaką cholerę ściągano te grupę, by pokazała się w jednym utworze, a w drugim by przeszkadzali im Bułgarzy. Kupa szmalu do wyrzucenia - jak sobie pomyślę, że mojego to szlag mnie trafia. Bo to przecież z twojej kieszeni podatniku kolesie tak się zabawili. Po jakie licho aż cztery godziny - toć to przecież zabije i najcierpliwszego. Dlaczego to odbywało się w Sopocie, gdzie ludzie przyszli nawet nie na Bregovicia a na Kaję. Bregović to opozycja dobrego smaku i gustu - badziewie. Więc jeśli chcemy umoralniać fryzjerki i przedstawicieli tego wycinku rynku to, nie przy pomocy smętnego wyjca z Andaluzji. Wystarczyłoby sprowadzić Gipsy Kings, Runrig - ze Szkocji - oni grają na stadionach i radzą sobie z takimi miejscami jak olbrzymia scena w Sopocie. Nie cztery godziny, a fajerwerk na dwie i niedosyt. Jeśli ktoś chciał się dowiedzieć czym są korzenie - już wie: tego się nie da słuchać - więc koncert zamiast promować ugruntował społeczne przekonanie o małej atrakcyjności zjawiska.

Dał też odpowiedź na pytanie, gdzie są Polacy w tym wszystkim. Pytam się jednak dlaczego takie grupy nas reprezentowały - Kapela ze Wsi powinna grać w Filharmonii, bo to jest gwarant poziomu na którym się spotyka ze słuchaczem. Rawian z Sąsiadami nawet ciężko skomentować. A prowadząca Katarzyna Groniec - bardziej pasowałaby chyba do zlotu kosmitów. Jej kontakt ze zjawiskiem, jakie miało miejsce na scenie był tak subtelny, że go najwyraźniej przeoczyłem. Żal mi było Krzysztofa Trebuni, bo wyglądał tak jakby sobie zaczynał zdawać sprawę, że wdepnął w ekskrementy. Pytanie, na które sobie będzie musiał odpowiedzieć brzmi - gdzie jest granica dobrego smaku i w którym momencie facet w góralskich portkach zaczyna być już śmieszny. Może ci, którzy pchają go w tę stronę dbają tylko o to, by nieźle jeszcze sobie z tego pożyć nie patrząc na rychły kres takiej artystycznej drogi.

Co do prowadzących szkoda, że nie było tu Jana Pospieszalskiego - ma niekłamany urok, często polemizuję z jego punktem widzenia, ale nie odmówię mu wiedzy na temat tego kręgu muzycznego, doświadczenia telewizyjnego - no i wreszcie byłoby to "podsumowanie" Swojskich Klimatów. Może Staszek Jaskółka, weteran sceny panujący nad nastrojem publiczności. Co do zespołów polskich - niewiele sprostałoby wyzwaniom Sopotu - może Orkiestra św. Mikołaja - duża jak orkiestra Bregovicia i radosna, no i muzycznie przekonująca, może Golec Orchestra.

Promocja folku ??? Chyba własna promocja facetów, którzy kręcą tym interesem. Zastanawiałem się, co łączy polskie byty sceniczne z Sopotu - łączy je wytwórnia Kamahuk - Trebunie tam nagrywały, reszta nagrywa. A wiec to nie promocja folku, nie dobrodziejstwo, a zwykły szwindel i promocja własnego sklepiku. Uważam to za niemoralne, bowiem odbyło się kosztem wielu wspaniałych ludzi, którzy naprawdę ładnie w Polsce folk grają. I tu główny zarzut - brak refleksji, że można rzecz położyć i że własna ambicja może zaszkodzić innym osobom. To bardzo samolubne i nieroztropne. Promocja, promocja, promocja - to poziom umysłowy straganiarzy. A co z Kazimierzem nad Wisłą? Teraz starzy śpiewacy przenoszą się z miejsca na miejsce, by tylko nie wpaść na pijanych młodych melomanów. Trzeba mieć fantazję dziadku ??? Nie tylko fantazję, ale i odpowiedzialność. Kazimierz teraz boryka się z najazdem Hunów. Więc pozostawmy folk w spokoju. Niech będzie kontrkultura. Jeśli wciągniemy to do McDonalda, to dokąd będziemy uciekać by oderwać się od tandety. Dlatego chciałbym zakrzyknąć: "Łapy precz od folku".

Sopot dla mnie był pokurczem i zrodził się w tej formie z niedostatku intelektualnego twórców. Nie ma co o tym gadać - ale jest o wiele poważniejsza kwestia. Włodek będzie marzył o promocji Włodzimierza i największego na Wschodzie producenta kochanego przez masową publiczność. Niech śni, to sen wariata - nie ma sensu odwoływać się do niewyrobionej publiczności. Publiczność trzeba budować, trzeba się z nią zaprzyjaźnić, dzielić ideały - jakie ideały ma przeciętny Disco - Polowiec - o, przepraszam wielbiciel Classic Polo ??? Tego nie wiem. Wiem, że mnie nie obchodzi. Publiczność to nie masa ludzi, granie to nie sukces komercyjny. Popatrzcie na Jorgi, na Orkiestrę, na jeszcze kilku innych. Nie mają wielkiej widowni, ale jaką kochaną. Ludzi z twarzami, z imionami, każdy z własną historią do opowiedzenia. O to właśnie chodzi, by to pielęgnować. Ktoś kto uważa, że jest inaczej i mówi, że nie jesteś nic wart, jeśli nie pomnoży się ciebie przez 1000 po prostu robi ci na łeb.

Sopot nie jest jednak jedynym problemem jeśli chodzi o imprezy folkowe. Popatrzcie na Płock, Sanok, na Giżycko, na wiele innych miejsc po których stąpał Eurofolk - zespoły klezmersko dancingowe, jakieś lokalne mutacje disco polo -zespoły folkowo - dancingowe, trochę pieśni i tańca. Zawsze gwiazda, która z folkiem mało ma wspólnego ( Kukiz, Ścierański i inni). To jest prawdziwy problem. Nie ma już gdzie grać- rodzi się Dowspuda, są Mikołajki Folkowe - ale to mało. Jeśli będzie gdzie grać i gdzie słuchać, gdzie się spotykać to następna edycja promocji folku może się odbyć gdziekolwiek, nie będzie to miało znaczenia.

Skrót artykułu: 

Włodzimierz Kleszcz (dziennikarz Radiowego Centrum Kultury Ludowej):


Nie byłem organizatorem tego koncertu. Do jego realizacji zaprosił mnie pół roku temu Wojciech Trzciński. Było to dla mnie dużym wyzwaniem. Zaangażowałem się w to przedsięwzięcie całym sercem i duszą, dosłownie "rzuciłem się" na nie. Dyrektor Trzciński ma ucho, jest wrażliwy , chce czegoś innego w powszechnym obiegu niż obecnie obowiązujący stereotyp rozrywki. Razem dobieraliśmy zespoły. Polskie grupy dobierał Trzciński, chodziło głównie o polskie akcenty góralskie i mazowieckie, zaproponowałem w sumie 20 grup. Pokazaliśmy trochę moderny, czyli tych minimalów - Kapelę ze Wsi, Rawian i Sąsiadów - połączenie współczesności i tradycji i Trebuniów - Tutków, od których nagrań z Twinkle Brothers moda na tę muzykę się zaczęła.

Sławomir Król (Folk Time):


Komentując koncert można przytoczyć zarówno zarzuty jak i opinie pozytywne. Zacznę od strony negatywnej. Po pierwsze jak się takie medium jak telewizja bierze do prezentowania "world music", to po pierwsze musi pamiętać o tym, że najważniejszy jest nie obrazek (choć i ten musi mieć swoją dynamikę) ale dźwięk. To co usłyszałem z telewizora było antyreklamą tej muzyki. Widzę flecistę, który wyciska siódme poty i zapewne gra znakomicie, a słyszę skrzypce na trzecim planie. Nic poza tym. To była dla mnie afera.

Maciej Szajkowski (Kapela ze wsi Warszawa):


Trudno mi się na ten temat wypowiadać, bo byłem uczestnikiem tego koncertu. Patrząc na to wydarzenie już z pewnym dystansem uważam, że udało się organizatorom "Muzycznych dróg Europy" w godny sposób pokazać muzykę, która gdzieś oddolnie funkcjonuje i wchodzi w skład pewnej alternatywnej sceny muzycznej w Polsce - jest kulturową odskocznią od tego, co widzimy na co dzień w telewizji, tego co proponuje kultura masowa.

Małgorzata Jędruch (dziennikarz Radiowego Centrum Kultury Ludowej):


Obawiam się, że szansa, jaką dla muzyki folk był koncert "Muzyczne drogi Europy" nie została w pełni wykorzystana, ale nie zawinił nikt z wykonawców. Po prostu koncert niezbyt dobrze został nagłośniony w sensie technicznym. Z tego powodu artyści nie mogli pokazać swoich możliwości. Duże znaczenie miał fakt, że koncert odbył się na takiej imprezie jak Sopot - komercyjny festiwal muzyki pop. Jeśli widzimy kontekst - Lombard i Whitney Houston, o których się tylko mówi i nagle pojawiają się "Muzyczne drogi Europy", gdzie również są znakomici wykonawcy, to okazuje się, że ta muzyka istnieje i jest równoważna.

Wojciech Ossowski (dziennikarz III pr. Poskiego Radia):


Sopot był dobrym pomysłem ale źle go wykonano. Jedna z moich słuchaczek napisała, że kocha Altan, ale po jaką cholerę ściągano te grupę, by pokazała się w jednym utworze, a w drugim by przeszkadzali im Bułgarzy. Kupa szmalu do wyrzucenia - jak sobie pomyślę, że mojego to szlag mnie trafia. Bo to przecież z twojej kieszeni podatniku kolesie tak się zabawili. Po jakie licho aż cztery godziny - toć to przecież zabije i najcierpliwszego. Dlaczego to odbywało się w Sopocie, gdzie ludzie przyszli nawet nie na Bregovicia a na Kaję. Bregović to opozycja dobrego smaku i gustu - badziewie. Więc jeśli chcemy umoralniać fryzjerki i przedstawicieli tego wycinku rynku to, nie przy pomocy smętnego wyjca z Andaluzji. Wystarczyłoby sprowadzić Gipsy Kings, Runrig - ze Szkocji - oni grają na stadionach i radzą sobie z takimi miejscami jak olbrzymia scena w Sopocie. Nie cztery godziny, a fajerwerk na dwie i niedosyt. Jeśli ktoś chciał się dowiedzieć czym są korzenie - już wie: tego się nie da słuchać - więc koncert zamiast promować ugruntował społeczne przekonanie o małej atrakcyjności zjawiska.

Dział: 

Dodaj komentarz!