Tajemnica głosu

[folk a sprawa polska]

Słuchałem niedawno debiutanckiej płyty zespołu T/Aboret, słuchałem debiutanckiej płyty zespołu Zawierucha. Nie chcę tu jednak zajmować się fenomenem tych późnych, a jakże udanych debiutów, nagranych przez świetnych, szalenie kompetentnych i bardzo doświadczonych muzyków. Moją uwagę budzi co innego. Większość materiału wypełniającego pierwsze wydawnictwo to utwory instrumentalne, co najwyżej wsparte skromnymi wokalizami. W przypadku drugiego mamy również niemal same „instrumentale”, tylko jedną pieśń/piosenkę. Jak to jest? Wracam znów pamięcią do historii i sięgam ku jakże wielu rozmaitym wykonawcom, którzy oparli się pomysłowi wyłącznie śpiewania piosenek, stawiając przede wszystkim na dźwięk, na abstrakcyjną, choć czasami przecież zdumiewająco klarowną i zgoła narracyjną „muzyczną, dźwiękową opowieść”, strukturę wyłącznie instrumentalną. Lub przede wszystkim instrumentalną. Kwartet Jorgi i Stilo, Cracow Klezmer Band / Bester Quartet i Się Gra, Osjan i Tęgie Chłopy, Lautari i Vołosi, Atman i Polmuz, InFidelis i Kroke, i tylu innych… Świadomie mieszam porządki „stylistyczne” i chronologiczne, śledząc fenomen zachwytu melodią, dźwiękiem instrumentu, „nagą muzycznością”.
Nie, nie, absolutnie nie chcę powiedzieć, że granie wyłącznie (lub w znacznej mierze) instrumentalne czyni muzykę lepszą, bardziej wartościową, godną większej uwagi. Na szczęście tak to nie działa. Bywają wybitni, ważni i godni wielkiej uwagi artyści po każdej ze „stron” tak opisanej sceny muzycznej/folkowej. Faktem jest jednak przecież, że takie wyłącznie instrumentalne muzykowanie jest nie tylko świadomym wyborem, ale chyba też świadomą rezygnacją (umniejszeniem?), innego rodzaju wyzwaniem, a wreszcie i innego rodzaju komunikatem – czasami trudniejszym do uchwycenia i bardziej wieloznacznym (niejednoznacznym). Ale też chyba – patrząc z drugiej strony – taka formuła pozwala słuchaczom na większą swobodę interpretacyjną.
Wreszcie przecież można spojrzeć na problem i z takiej perspektywy, o jakiej mówił mi przed paroma laty w jednej z rozmów dla poznańskiej „Gazety Wyborczej” Maciej Rychły: „Zauważyłeś z pewnością, że nawet najprostsze aparaty fotograficzne mają wbudowany procesor do wykrywania twarzy. Gdy pojawia się ludzka twarz, wszystko inne w kadrze staje się tłem. Tak samo jest z ludzkim uchem – ono chyba ma wbudowany »procesor do wykrywania ludzkiego głosu«. Głos ludzki nawet z orkiestry symfonicznej uczyni tło. Toteż dzisiaj w dobie powszechnego szumu króluje piosenka. Trzeba się przebijać w pole uwagi. Polski »folk« dzisiaj to również piosenka, to tradycja przerabiana na piosenki. Napisać muzykę do zaśpiewania to tak, jak wejść w pole uważniejszego słuchania”. No więc można przecież sprawy postrzegać i w taki sposób.
Oczywiście, pojawia się tu parę sformułowań, które, moim zdaniem, warto opatrzyć znakiem zapytania. Czy rzeczywiście „uważniej” słuchamy „muzyki do zaśpiewania”? Czy polski folk to rzeczywiście „tradycja przerabiana na piosenki”? A może tak? A może nic w tym złego, jeśli to tylko retoryczne uproszczenie? Może jakaś znacząca wartość, a nawet jej siła przetrwania wiąże się z mocą płynącą z piosenki – i ludzkiego głosu? Niewątpliwie, przyznać można: czas jest taki, że łatwiej przedrzeć się przez szum z werbalnym komunikatem – ale może to pozór? Przecież tylu wielbicieli tradycji/tradycjonalizmu odwołuje się do instrumentalnej maestrii ludowych mistrzów. Przecież tylu twórców folku autorskiego potrafi oprzeć swą twórczość na „magii dźwięku”: barwie, harmonii, melodii – niekoniecznie łatwej i oczywistej.
Rozmyślam więc o tym, uciekając od wdzięcznych uogólnień i łatwych wniosków. Szukam w sobie odpowiedzi na to, czy inaczej słucham muzyki instrumentalnej od tej „piosenkowej” oraz czy to sformułowanie „inaczej” ma cechę wartościującą.
Rozmyślam, słuchając też nowej muzyki Macieja i Mateusza Rychłych, ze „Szkiców kaszubskich”, kolejnej ich – instrumentalnej(!) – płyty (po „Uwolnionych dźwiękach” i „Muzyce świętych jezior”), którą pewnie nie sposób dostać czy kupić. Taki to czas, gdy wartościowa twórczość staje się materią deficytową. Ale dla równowagi słucham też innej z pewnie-niedostępnych-płyt: „Apocryphy” z tekstami w opracowaniu (i autorstwa) Alicji Bral oraz muzyką Macieja Rychłego w wykonaniu Teatru Pieśń Kozła. Nie pierwsza to fascynująca muzyczna wyprawa tego Teatru. Oczywiście, daleka od folku, choć przecież nie od – szeroko rozumianej – tradycji. No i w sensie ścisłym znajdująca pomysł na formę ekspresji, na sposób muzycznego wyrazu w ludzkim głosie. Oczywiście, ludzkim głosie krańcowo odległym od jakkolwiek rozumianego pojęcia piosenki, nie mówiąc o piosence tzw. popularnej.

Tomasz Janas

Sugerowane cytowanie: T. Janas, Tajemnica głosu, "Pismo Folkowe" 2021, nr 152-153 (1-2), s. 22.

Skrót artykułu: 

Słuchałem niedawno debiutanckiej płyty zespołu T/Aboret, słuchałem debiutanckiej płyty zespołu Zawierucha. Nie chcę tu jednak zajmować się fenomenem tych późnych, a jakże udanych debiutów, nagranych przez świetnych, szalenie kompetentnych i bardzo doświadczonych muzyków. Moją uwagę budzi co innego. Większość materiału wypełniającego pierwsze wydawnictwo to utwory instrumentalne, co najwyżej wsparte skromnymi wokalizami. W przypadku drugiego mamy również niemal same „instrumentale”, tylko jedną pieśń/piosenkę. Jak to jest?

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!