Pod prąd

Georges Brassens

fot. RTL

„Szanowny Czytelniku! Leży przed Tobą książka o Krakowie – frukta wieloletnich badań autorów, którzy się w tym mieście urodzili i spędzili w nim zdecydowaną większość swego próżniaczego życia” – takimi słowami rozpoczynają swoje Zjeść Kraków Robert Makłowicz i Stanisław Mancewicz[1]. Autorzy nieprzypadkowo podkreślają, że się w Krakowie urodzili, bo – jak wiadomo – krakowianin, który przyszedł na świat gdzie indziej, to trochę jak Ślązak z dziadkiem ze Lwowa i babcią jeszcze skądś. Wiem coś i o jednym, i o drugim. Nieco łagodniej podchodzą do sprawy Sylwia Chutnik i Grażyna Plebanek, pisząc na łamach „Polityki”: „Lokalność oznacza dumę ze swojego miejsca na ziemi, czułe nim zainteresowanie, dumę z regionu, z jego serów, rzeźbiarzy, żurawia, co się jeszcze przy studni ostał, z domu kultury przerobionego na śliczną mediatekę. Prowadzący je robią wspaniałą robotę, są pamięcią miejsca, tworzą jego niematerialną tkankę, duchową przestrzeń […]. To słodkie czynności, ten zachwyt, czułość, duma. Ale i tu czyhają pułapki. We wszystkich tych miejscach mogą człowiekowi wytknąć, że jest obcy. Nie swój, za mało przebywa, nie dość jest wrośnięty. Schody zaczynają się, gdy ciasno definiujemy lokalność. Czy duma, czułość i zachwyt wystarczą? A może trzeba tkwić na miejscu, kopytem się nie ruszać, tkać tę miłość codziennym wycieraniem ścieżek stopami w sandałach, mokasynach, w zimowych kozakach? To pytania prowokacyjne i dlatego retoryczne […]. Małe ojczyzny są źródłem dumy i satysfakcji. Ale w tym »dobrostanie« dochodzi czasem do zazdrosnego zaznaczania swojego terytorium”[2].

Regionalność szczególnie celebrowana jest we Francji, gdzie wszyscy wiedzą, że najlepszy czosnek pochodzi z doliny Garonny, ale już czosnek wędzony – z Arleux, mleko i jabłka z Normandii, musztarda z Dijon, foie gras i trufle z Périgordu[3], choć tych drugich nie powstydziłby się również Luberon, ocet winny z Orleanu, zielona soczewica z Berry, wołowina z Salers albo z Aubrac, oliwa z Korsyki i tak dalej, i tak dalej, albo i wcale nie, bo przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że nieprawda. Nie wspominam już o tym, że w Paryżu najlepsze kasztany wcale nie są na placu Pigalle, to miejsce zupełnie z czym innym się paryżanom kojarzy. Francuz, podobnie jak Niemiec i Włoch (pewnie ta lista jest dłuższa, aczkolwiek raczej nie o Polaka), jest dumny z miejsca, w którym się urodził i wychował, szczyci się też dialektem, w którym mówi od dziecka. Jednocześnie to właśnie we Francji powstała piosenka wyraźnie dystansująca się od takich uczuć. Nosi ona tytuł „La ballade des gens qui sont nés quelque part” („Ballada o ludziach rodem z danych stron”), a w moim tłumaczeniu przedstawia się następująco:

 

To prawda, słodkie są te wszystkie pipidówki,

Te zamki pośród fos, te mury, kilka bram,

Tych kamieniczek rząd, kościółek, cień starówki

I szkoda tylko, że ktoś mieszka wszędzie tam.

W tłum obcych wbija wzrok z wyższością jeden z drugim,

Bo przyszedł tam na świat, więc kim to nie jest on,

W dalekich przodków też przystraja się zasługi

Szczęśliwy kretyn, co jest rodem z danych stron.

 

A niechże trafi szlag swych małych ojczyzn dzieci,

Mieszkaniec dumny już podtyka ci pod nos

Muzeum, metro, plac i wszystko, co podleci,

I będzie o nich plótł, aż mu się zedrze głos.

Z Warszawy taki jest, z Krakowa albo z Łodzi

Czy diabli wiedzą skąd, w podobny wpada ton,

Z Tarnowskich nawet Gór, co Hanysowi szkodzi?

Szczęśliwy kretyn, co jest rodem z danych stron.

 

Ładuje w piasek łeb struś jego wypieszczony,

A piasek ciągnie się po horyzontu kres,

Powietrze za to, co unosi mu balony,

To przecież żaden smog, lecz boskie tchnienie jest.

Więc mocniej z każdym dniem prostuje się jak struna

Na myśl, że klęknie świat, gdy łajna parę ton

Wydali jego koń (koń choćby na biegunach),

Szczęśliwy kretyn, co jest rodem z danych stron.

 

Rodzinny jego gród to nie jest taki sobie,

A kto skądinąd jest, niech miejsce swoje zna,

Choć to w ogóle pech, gdy w życiu tak się robi,

Że nam prowincji smród kształtuje DNA.

Gdy słychać wieści złe, gdy czasy niespokojne

I w samym środku dnia na trwogę bije dzwon,

Swój kaczy rzuca dół i zgłasza się na wojnę

Szczęśliwy kretyn, co jest rodem z danych stron.

 

Mój Boże, ależ to naprawdę pięknie będzie,

Gdy zniknie z ziemi ten niewydarzony szczep,

Natrętny, głupi klan, którego pełno wszędzie,

Co znaczy każdy kąt i to mu ryje łeb.

Zrób tak, zaklinam Cię, i niech się, co chce, dzieje,

Niech rodowitych pał powszechny stwierdzę zgon,

Dowodem żywym jest, że chyba nie istniejesz,

Szczęśliwy kretyn, co jest rodem z danych stron.

 

Jej autor, Georges Brassens, urodził się 21 października 1921 roku w Sète w Langwedocji i wychował się z bardzo liberalną matką, Włoszką z Basilicaty, i antyklerykalnym ojcem, których połączyła miłość do muzyki. Bardzo często grali i śpiewali, zarażając swoją pasją syna. Ten uczył się słabo i mimo że już w wieku czternastu lat zaczął tworzyć pierwsze piosenki, nigdy nie nauczył się czytać nut. Szczęśliwie jeden z nauczycieli zachęcał go gorąco do poznawania klasycznych poetów i do rozwijania własnego talentu w tym zakresie. Wraz z kolegami stworzył jednak młodzieżowy gang złodziejaszków i po wpadce został wyrzucony ze szkoły. Jako że na Południu nic go już nie trzymało, wyjechał do Paryża.

Z ojczyzną Brassensa mam pewien problem – marzy mi się wiejska, rolnicza, słodka Francja, ale jeśli chodzi o duże miasta, to przynajmniej w moich oczach całkowicie zdominował ją Paryż. Nie wiem, jak to jest z innymi ludźmi, ale ja nigdy nie byłem w Hiszpanii czy Portugalii, a mimo to mam jakieś wyobrażenie Madrytu czy Barcelony, Lizbony czy Porto, Sewilli, Granady czy Kordowy, Salamanki, Toledo czy Santiago de Compostela, nawet rodzinnego miasta Picassa, Malagi, którą chwalili sobie moi rodzice. Poza Danią nigdy nie byłem w Skandynawii, ale tamtejsze stolice umiem sobie wyobrazić, zresztą nie tylko stolice – w Trondheim znajduje się najdalej na północ położona katedra gotycka, w Bergen ciągle pada, dlatego mieszkańcy tego miasta rodzą się z parasolami, Lund jest ładnym miastem uniwersyteckim, Turku ma kosę z Helsinkami, Göteborg czy Malmö to też nazwy, które coś mi mówią, zwłaszcza jako kibicowi piłki nożnej. A we Francji – plaża. Nie wiem, co jest w Bordeaux czy w Tuluzie, w Montpellier czy w Nantes, prędzej w Awinionie, o którym chyba jako o jedynym wiem, że jest zabytkowy. Marsylia to kolorowe portowe miasto, w którym w piosence Achiłła Lewintona „dziewczynki tańczą gołe”, ale już o Lyonie wiem bardzo niewiele. Słynie z klimatycznych podwórek i dobrej kuchni, ale gdzieś kiedyś na zdjęciach zobaczyłem, że w centrum mieści się olbrzymi plac i co to konkretnie jest – nie wiem. Nie jest mi też znany żaden znany Francuz, który by wypłynął poza stolicą[4]. Paryż pożera wszystko i wszystkich, pożarł więc też i Brassensa.

Ten podjął tam pracę w zakładach Renault, ale że zostały one zbombardowane przez Niemców, a wkrótce potem, pod okupacją, wszelka praca wspierała wysiłek wojenny Trzeciej Rzeszy, pozostał bezrobotny na utrzymaniu ciotki. Czas spędzał w bibliotekach, studiując – i to bardzo dogłębnie – dzieła dawnych mistrzów: Villona, Baudelaire’a, Verlaine’a i Hugo. W 1943 roku został wysłany na roboty przymusowe do Basdorf nieopodal Berlina, gdzie tworzył piosenki dla innych robotników. Po roku pojechał do Paryża na dziesięciodniową przepustkę, z której jednak nie powrócił. Ukrywał się, a nie było to łatwe, bo prawie nikogo nie znał. Być może to właśnie wtedy dotknęła Brassensa niechęć miejscowych do przyjezdnych, zwłaszcza do przyjezdnych z południa Francji, gdzie mówi się wyraźnie inną francuszczyzną. W końcu jednak zaczepił się u swojej pierwszej wielbicielki i jej męża, gdzie – choć w bardzo skromnych warunkach – został jednak na kolejne dwadzieścia dwa lata, mimo że wojna dawno się już skończyła.

W ukryciu dalej pisał wiersze i komponował piosenki, wybijając ich rytm na meblach. Przyjaciele, którym podobały się jego występy, zachęcali go, by spróbował swoich sił w kawiarni lub kabarecie, ale jego pierwsze próby okazały się niepowodzeniem. Zresztą nieśmiały Brassens wolałby raczej sprzedawać swoje utwory wykonawcom z prawdziwego zdarzenia, gdyby tylko znaleźli się kupcy. Udało mu się jednak szczęśliwie poznać szansonistkę Patachou i ona wprowadziła go na scenę swojego własnego kabaretu. Dało to początek wielkiej karierze, której kamieniami milowymi były nagranie debiutanckiego albumu (1952), koncerty w paryskiej Olympii (1953) i w Bobino (1957), kolejne płyty i nagrody. Poprzez czarny humor i kwiecisty język obfitujący w aluzje i kryptocytaty w piosenkach głównie krytykował hipokryzję zamożnych bigotów i ciasny świat społecznych konwenansów, aczkolwiek nie zawsze wprost – dość często ukazywał dobre uczynki ludzi ubogich, a w pięknej „Chanson pour l’Auvergnat” („Piosence dla Owerniaka”) wyszło trochę tak, a trochę tak. Mimo pozy twardziela miał dużo serca dla słabszych, choć zdarzało mu się też zabarwiać mnóstwo empatii odrobiną szyderstwa.

Swoją drogą tu dochodzimy do najtrudniejszego momentu w biografii każdego muzyka. Bo o ile różne są ścieżki, którymi wchodzi się na wielką scenę, i z reguły ciekawie się o nich opowiada, o tyle później zaczyna się robić nudno – kolejne koncerty, kolejne płyty, czasami zmienia się styl, akurat Brassens nie zmieniał, czasami odkrywa się jakąś fascynację, ale akurat Brassens nie odkrył żadnej, nawet maj 1968 roku zastał go w szpitalnym łóżku (latami zmagał się z chorobą nerek, przedwcześnie przez to podstarzały pożegnał się ze sceną już w 1973 roku), zdarza się jakaś ciekawsza trasa koncertowa, ale akurat Brassens poza miesiącem w Kanadzie zaliczył tylko pojedyncze koncerty w Belgii, Szwajcarii, Walii i Afryce Północnej. Niechętnie koncertując za granicą, stał się jednak natchnieniem dla artystów z wielu krajów, choć przez jego trudny charakter nie chciał się z nim spotkać Fabrizio de André, by sobie nie zepsuć swojego dobrego o nim wyobrażenia. Jego wieloletnią partnerką życiową była Estonka, Joha Heiman. Zmarł w wieku sześćdziesięciu lat.

Tu też pojawia się problem innej natury. Co mamy dzisiaj zrobić z Hermanem Hessem, przez którego sztandarowego „Wilka stepowego” – przynajmniej jeśliby wierzyć Ludwice Włodek, która, w przeciwieństwie do mnie, książkę czytała – przewija się figura Murzyna, zawsze prymitywnego głupka, człowieka-dziecka, nieskażonego ani myślą, ani cywilizacją? Co z Josephem Conradem, który jedno ze swoich ważniejszych dzieł nazwał The Nigger of the Narcissus, co wtedy było określeniem zupełnie neutralnym, ale dzisiaj jednak zgrzyta? Co z niezgorszym pisarzem Januszem Rudnickim, którego zwyczaj wyrażania się o paniach per „k…” – „bo taki ma styl” – już nie wszystkim zainteresowanym damom odpowiada? Co z Robertem Gawlińskim i jego Wilkami, których „Baśka” przedstawia nam kolekcję zdobytych i nieco bezrefleksyjnie potraktowanych dziewcząt? Co wreszcie właśnie z Georgesem Brassensem, którego znaczna część piosenek – nazwijmy je rubasznymi – sprowadza kobietę do roli przedmiotu seksualnego?

U Brassensa słowa piosenki są z reguły jej mocniejszą stroną niż jej melodia, no ale właśnie – słowa. Ta rubaszność dawniej w ogóle mi się nie podobała i jakoś nie mogłem zrozumieć zachwytów nad jego twórczością. Obecnie, gdy jestem starszy, coraz bardziej mi ona – twórczość, niekoniecznie rubaszność – smakuje, dostrzegam w niej coraz więcej odcieni. Oczywiście, nie wszystkie utwory Brassensa są takie, ale żeby nie być gołosłownym – jedną z piosenek bez skrępowania zatytułował „P… de toi” („K… z ciebie”), w „Brave Margot” („Dzielnej Małgosi”) tytułowa pasterka karmi kocię własną piersią ku uciesze męskiej połowy miasteczka; w „L’orage” („Burzy”) podmiotowi lirycznemu bardzo łatwo wpada w ramiona bojąca się burzy zamężna sąsiadka; w „Mechante avec de Jolis Seins” („Tyle krzywd i taki ładny biust”[5]) kobieta sprowadzona jest do roli dodatku do swoich piersi, a w „Le nombril des femmes d'agents” („Pępku żony policjanta”[6]) – do swojego pępka, o ile to o pępek rzeczywiście chodzi; w „Fernande” śpiewał: „Quand je pense à Fernande, je bande, je bande” , co Jarosław Gugała i Filip Łobodziński przełożyli na polski jako: „Gdy czasem wspomnę Maję, to staje mi, oj staje”. Wprawdzie w „Quatre-vingt-quinze pour cent” („Dziewięćdziesięciu pięciu paniach na sto”, znanych w Polsce też jako „Niemal wszystkie”) niby to kobiety są górą nad naiwnymi mężczyznami, w końcu pada jednak sakramentalne „Kobieta chłopa musi mieć i już”[7]; w „La mauvaise herbe” (Złym ziele) mamy do czynienia jeśli nie z pochwałą, to przynajmniej z nazbyt lekkim potraktowaniem tematu prostytucji, a jeśli doda się do tego, że w „Les trompettes de la renommée” („Trąbeczko, ty imię me sław”) podmiot liryczny drze łacha z homoseksualistów, to jasne się stanie, że Georges Brassens z coraz większym trudem mieści się w gorsecie dzisiejszej poprawności.

Niezrozumiały się wydaje panujący tu i ówdzie kult „rodowitości”, mieszkania w danym miejscu „z dziada pradziada”, gdy to właśnie bardziej rzutcy ludzie przyjezdni, którzy dostrzegli swoją szansę daleko od domu i nie bali się podjąć ryzyka przeprowadzki, bardziej chyba zasługują na uznanie. Brassens całe swoje dorosłe życie spędził w Paryżu, na jego domu w XIV Dzielnicy widnieje dzisiaj upamiętniająca go tablica, a jednak kazał się pochować w rodzinnym Sète. Czy to znaczy, że dopiekli mu rodowici paryżanie i w stolicy nigdy nie poczuł się u siebie? To już, przynajmniej dla mnie, pozostanie tajemnicą.

Maciek Froński

 

[1] R. Makłowicz, S. Mancewicz, Zjeść Kraków, Kraków 2001, s. 5.

[2] „Polityka”, 2019, nr 37.

[3] Czyli z grubsza ze współczesnego departamentu Dordogne.

[4] W przeddzień oddania do druku tego artykułu obejrzałem jednak „Paryż może poczekać” w reżyserii Eleanor Coppoli, w którym to filmie pojawia się epizod lyoński – okazuje się, że właśnie w Lyonie swoją wytwórnię mieli bracia Lumière.

[5] Tłum. Jerzy Menel.

[6] Tłum. Jerzy Menel.

[7] Tłum. Stanisław Waszak.

 

Sugerowane cytowanie: M. Froński, Pod prąd, "Pismo Folkowe" 2020, nr 149 (4), s. 22-24.

Skrót artykułu: 

Georges Brassens, urodził się 21 października 1921 roku w Sète w Langwedocji i wychował się z bardzo liberalną matką, Włoszką z Basilicaty, i antyklerykalnym ojcem, których połączyła miłość do muzyki. Bardzo często grali i śpiewali, zarażając swoją pasją syna. Ten uczył się słabo i mimo że już w wieku czternastu lat zaczął tworzyć pierwsze piosenki, nigdy nie nauczył się czytać nut. Szczęśliwie jeden z nauczycieli zachęcał go gorąco do poznawania klasycznych poetów i do rozwijania własnego talentu w tym zakresie.

fot. RTL

Dodaj komentarz!