Geraldine MacGowan i przyjaciele

Geraldine MacGowan, irlandzka wokalistka, koncertująca na tegorocznym festiwalu ząbkowickim, miała podwójnego pecha. Po pierwsze, tuż przed jej występem deszcz (który w ciągu tamtego weekendu był obfity) rozpadał się na dobre, by wkrótce zmienić się w ulewę i, jak na lipiec, było raczej zimno. Zjawiskiem pogarszającym sytuację wokalistki było to, że brała udział w tym samym koncercie, co supergrupa Brathanki i większa część widowni tego dnia składała się z osób po pięćdziesiątce, które repertuarem celtyckim nie były zachwycone - natomiast, przyzwyczajone do telewizyjnego wizerunku uroczej H. Mlynkovej, wyrażały swoje zdegustowanie nie słuchając jej popisów wokalnych. No, i widzowie ci zmarnowali swoją szansę na usłyszenie jednego z piękniejszych głosów świata. Trzeba bowiem przyznać, że głos Geraldine MacGowan brzmiał dokładnie tak, jak tego oczekiwałam - twardo, mocno, ostro (talentem wokalnym przypominała trochę Maire Brennan z Clannad).

Pierwsze zaprezentowane przez nią utwory były przede wszystkim łagodnymi miłosnymi balladami, śpiewanymi przy akompaniamencie fletu i gitary (brakowało mi, niestety, skrzypiec!). Dopiero kiedy wokalistka zorientowała się, że repertuar działa - szczególnie w połączeniu z monotonnie szumiącym deszczem - na widownię usypiająco, dała swoim kolegom sygnał do zmiany stylu. I rzeczywiście, gdy zabrzmiały skoczne, taneczne melodie, całkiem zgrabnie wygrywane na whistles i gitarze (brak skrzypiec nie doskwierał specjalnie, zapewne dzięki świetnemu gitarzyście, o którym później) - dokoła jakby pojaśniało, kilkunastu desperatów zaczęło też tańczyć na błotnym poletku, jakie się utworzyło pod sceną. Słuchając tych radosnych kompozycji można było pomyśleć, że w kraju z którego pochodzą, bezdeszczowe lato trwa przez osiem miesięcy w roku! Nawet zmoknięci fani Brathanków zaczęli nagle słuchać i wyrażać się o wykonawcach w zupełnie innym tonie, opiniując, że po prostu ich repertuar nie pasuje do pogody.

Przez ostatnie dwadzieścia minut koncertu dawkowane umiejętnie piosenki o tęsknotach miłosnych (między innymi "Blackwaterside" znana z repertuaru grupy Altan) przeplatały się z wesołymi kompozycjami tanecznymi - i było to chyba najlepsze rozwiązanie z możliwych. Niewątpliwie nie był to wielki koncert - ściślej mówiąc, chyba nie powinien to być koncert na wielkiej scenie; wydaje się, że poważnych utworów Geraldine MacGowan słuchano z dużo większym nabożeństwem następnego dnia, kiedy występowała pod namiotem dla mniejszej ilości ludzi. Tak czy inaczej - mimo braku sukcesu wokalistka nie mogła się skarżyć na brak oddźwięku u tańczącej z poświęceniem pod sceną młodszej publiczności i pozostawiła po sobie sympatyczne wrażenie. Był to po prostu jeden z wielu koncertów muzyki celtyckiej, na pewno nie gorszy niż inne.

Więcej szczęścia miał jeden z "przyjaciół" Geraldine MacGowan, grający na gitarze w jej formacji Chris Jones. Zorganizowano również i jego indywidualny występ, rozsądnie umieszczając go w podziemnym Klubie Festiwalowym, gdzie nie padało (jeśli nie brać pod uwagę wody cieknącej po ścianach pomieszczenia). Niestety, spóźniwszy się na jego występ, miałam okazję wysłuchać tylko jednej melodii ściśle ludowej - ale na koncercie z prawdziwą przyjemnością zostałam, nie dlatego żeby uniknąć konfrontacji z krnąbrną pogodą. Jako osoba nie przepadająca za bluesem, muszę oddać Chrisowi Jonesowi absolutną sprawiedliwość: może nie zachęcił mnie do zagłębienia się w ten gatunek muzyczny, ale na pewno skłonił świetnym jego wykonywaniem do podziwiania go do końca występu.

Jak to prawdziwy bluesman, śpiewał o wszystkim - o dalekich podróżach i spotkanych w ich trakcie ludziach (dość lirycznie), o japiszonach (zapowiedź tego utworu i pytanie, co o tym gatunku ludzi myślą polscy słuchacze, wywołała chóralny wybuch śmiechu.). Ponieważ grał wyłącznie na gitarze akustycznej, nie niszczył słuchaczy nadmiernym hałasem, a najbardziej agresywne dźwięki "wyszarpywanych" strun brzmiały przyjemnie w zestawieniu z jego niskim głosem. Nie był to blues elektryczny, nużący dla uszu, którego wartość - przynajmniej dla tak stronniczej osoby jak ja - leży w umiejętnościach technicznych "wycinania" solówek, ale muzyka szczera, płynąca od serca, przez to tak bliska balladom folkowym. Zrobiła odpowiednie wrażenie nie tylko na piszącej te słowa, praktycznie wszyscy zgromadzeni w sali podczas piosenek zachowywali absolutną ciszę, słuchając z nabożeństwem dźwięków. Ale też, trzeba przyznać, Chris Jones umiał utrzymać i uwagę, i dyscyplinę widowni - kiedy kolejna fala przypadkowych słuchaczy weszła do klubu, żeby zaraz wyjść drugimi drzwiami, artysta zapytał celnie, czy przypadkiem nie trafił na dworzec - od tej pory przemarsze się skończyły ( i pomyśleć tylko - mówi się o Polakach, że nie znają języków obcych!).

Obydwa recitale trwały niedługo, w sam raz tyle, żeby publiczność się nie znużyła, i na pewno niejednego miłośnika folku ucieszyły - ot, takie wysepki cichej przyjemnej muzyki na morzu megagwiazd, których w Ząbkowicach jak zwykle było pełno (Brathanki, Golec uOrkiestra, Fanfare Ciociarlia). Miejmy nadzieję, że i w następnych latach organizatorzy imprezy stworzą niszę dla tych ginących dinozaurów folku niekomercyjnego.

Skrót artykułu: 

Geraldine MacGowan, irlandzka wokalistka, koncertująca na tegorocznym festiwalu ząbkowickim, miała podwójnego pecha. Po pierwsze, tuż przed jej występem deszcz (który w ciągu tamtego weekendu był obfity) rozpadał się na dobre, by wkrótce zmienić się w ulewę i, jak na lipiec, było raczej zimno.

Dział: 

Dodaj komentarz!