Folk u cesarza Wilhelma II

Bożena Szota

Ethno Port 2014, fot. M. Kaczyński / CK Zamek

Wyrosła w rodzinie, w której na domowych spotkaniach królował akordeon, a tata intonował wspólne śpiewanie. Na wielkopolskich zabawach i weselach grywał jej dziadek ze strony mamy, Marcin z Witkowa koło Gniezna. Muzykował też brat babci, niewidomy wujek Jan i brat mamy. Ona jednak nie pokochała tego instrumentu, odnalazła się jako organizator – Bożena Szota odpowiedzialna za poznański Ethno Port.

 

Agnieszka Matecka–Skrzypek: Dlaczego zainteresowałaś się folkiem?

Bożena Szota: Kiedy miałam sześć czy siedem lat, mama zabrała mnie na koncert Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Utkwiła mi w pamięci muzyka, kolory, stroje, taniec. Jak byłam nastolatką, trafiłam na koncert Osjana w Koninie i wtedy naprawdę poczułam, że to jest mój świat. Pracując w Agencji Taff Art, przeszłam przez festiwal Malta, przez wydarzenia jazzowe i rockowe. Siedemnaście lat temu trafiłam do Centrum Kultury Zamek w gmachu wybudowanym na zlecenie cesarza Wilhelma II, gdzie w Dziale Produkcji Imprez realizujemy najróżniejsze koncerty. Czternaście lat temu wymyśliliśmy sobie Ethno Port i mam nadzieję, że będziemy go kontynuować jeszcze przez jakiś czas.

 

Jak wyglądał pierwszy Ethno Port?

W czerwcu 2008 roku Andrzej Maszewski [Kierownik Działu Realizacji Imprez Centrum Kultury Zamek, szef Ethno Portu – przyp. red.] znalazł świetny teren nad Wartą – łąkę, która była dziesięć minut od Starego Rynku. Wywieźliśmy osiemnaście ton śmieci, żeby uprzątnąć ten obszar. Powstały wtedy dwie sceny. Z mojego punktu widzenia to była kontynuacja imprez i wydarzeń, które robiliśmy w Zamku. Już wcześniej organizowaliśmy koncerty folkowe i Jarmarki Świętojańskie, na których co roku przez dziesięć dni prezentowaliśmy występy polskich i zagranicznych wykonawców tego nurtu. Pierwszy Ethno Port odbył się w ostatni weekend Jarmarku. Organizując festiwal, chcieliśmy zrealizować swoje marzenia, zaprosić wykonawców, których nie mogliśmy prezentować na co dzień. Ta pierwsza edycja była dla nas zaskakująca. Właściwie długo nie mogłam potem uwierzyć w to, że okazała się sukcesem. Wtedy stanęliśmy przed takim dylematem – co dalej? Pierwszą edycję traktowaliśmy trochę jak sprawdzian i jednorazowe wydarzenie, ale właściwie potem już trzeba było iść za ciosem. Z roku na rok przybywało i widzów, i promotorów – również w mieście. Na początku to wydarzenie było traktowane jak kolejna zamkowa impreza. Z każdym rokiem miasto coraz bardziej się przekonywało do Ethno Portu i teraz traktuje go jako jeden z flagowych poznańskich festiwali.

 

Przez ile lat festiwal odbywał się nad Wartą?

Dokładnie pięć lat. W 2012 roku była ostatnia edycja nad rzeką – przesunięta na sierpień z powodu Euro 2012. Wtedy okazało się, że czerwcowy termin jest jednak znacznie lepszy. Nie jesteśmy festiwalem typu Open’er czy Woodstock, a obecnie Pol’and’Rock, więc nie wpisujemy się w turystykę imprezową. Nie chcieliśmy tworzyć wielkiego wydarzenia, podczas którego koncerty odbywają się równolegle i trzeba wybierać, biegać między scenami. W takiej sytuacji organizatorzy nie mają szansy spotkać każdego z gości, każdego wykonawcy – przywitać, pożegnać. W najlepszym roku mieliśmy osiemnaście koncertów, ale w czasie trzech dni – tak bezpiecznie, cztery–pięć występów dziennie, żeby nie zamęczyć publiczności. Dzięki takiemu planowi nasi uczestnicy mogą obejrzeć wszystko. A wracając do pytania, to trzeba podkreślić, że w 2012 roku zakończył się remont wschodniego skrzydła zamku. Zyskaliśmy odnowioną i lepiej wyposażoną salę koncertową, salę kinową, sale warsztatowe, kawiarnię, sale wystawowe. Uznaliśmy, że budżet lepiej przeznaczyć na rozwój programu niż na budowanie kolejnych płotów, scen czy namiotów. I tak w naturalny sposób wróciliśmy do naszej siedziby, co publiczność przyjęła z rezerwą – jednak to Zamek, centrum miasta, beton, kamień, już nie będzie tej energii. Wtedy Andrzej Maszewski znów wizjonersko pomyślał o trawie. Chciał chociaż trochę nawiązać do atmosfery znad Warty. Przez kilka lat parking przed Zamkiem, gdzie stawialiśmy dużą scenę, był wykładany corocznie świeżą, soczystą trawą, którą potem dzieliliśmy pomiędzy gości. To była namiastka łąki w centrum miasta i ten zabieg przekonał ludzi, że jednak dbamy też o ich komfort i liczymy się z ich zdaniem. Poza zamkowymi salami i sceną główną był jeszcze dziedziniec, na którym od lat organizowaliśmy koncerty i który w naturalny sposób stał się też miejscem festiwalowym. Ustalaliśmy program tak, aby ludzie mogli swobodnie przechodzić między trzema miejscami koncertowymi, a wewnątrz centrum odbywały się warsztaty. Mamy też program „małe etno”. Jest mnóstwo zajęć dla dzieci, między innymi warsztaty fotoreporterskie. Była to jedna z ciekawszych inicjatyw, a dzieci robiły kapitalne zdjęcia.

 

Czy macie jakiś klucz doboru wykonawców? Czym się kierujecie?

Kierujemy się sercem i intuicją [śmiech].

 

Sprawdza się?

Sprawdza! Teraz panuje trend, zgodnie z którym wypuszcza się karnety przed ogłoszeniem listy wykonawców. Wcześniej tego unikaliśmy, ale teraz, szczególnie w czasie pandemii, nie możemy ogłosić listy z dużym wyprzedzeniem, bo nic nie jest pewne. Okazało się, że nasza publiczność kupuje bilety w ciemno! „Nawet jak ogłaszacie artystów, to my nie sprawdzamy, kto to jest, po prostu chcemy przyjść” – mówią. – „Chcemy być zaskoczeni, chcemy być porwani w podróż, czy to na Podlasie, czy to do Indii, czy na Węgry”. Ufają nam i to jest cudowne. Mamy fantastyczną publiczność!

 

Czy to jest publiczność głównie poznańska czy ogólnopolska?

To jest publiczność ogólnopolska, ale mamy też stałych bywalców spoza kraju, co cieszy szczególnie teraz. Już nieraz opowiadałam o mojej ulubionej parze Szkotów w wieku słusznym, którzy po prostu stale są z nami w kontakcie. W zeszłym roku byli chyba jedynymi gośćmi z zagranicy. Naprawdę przylecieli do Gdańska i potem dojechali pociągiem. W tym roku też się wybierają. To pokazuje, że tak naprawdę ta rodzina ethnoportowa nie zna żadnych granic – jak muzyka. Nie zna też granic wiekowych. Bardzo dbamy o dostępność dla osób z różnymi niepełnosprawnościami, więc w miarę możliwości czy to język migowy, czy audiodeskrypcje, czy dostęp dla osób z ograniczoną możliwością poruszania się. To wszystko staramy się zapewnić. Mamy świetnych wolontariuszy, którzy to ogarniają.

 

A jak poradziliście sobie z pandemią w zeszłym roku? Akurat wam się udało.

Udało się być może dlatego, że przenieśliśmy festiwal na pierwszy weekend września. Zdążyliśmy przed drugim lockdownem, a jeszcze mogliśmy grać w plenerze, bo dziedziniec stwarza taką możliwość. Widzowie też czują się bezpieczniej na powietrzu niż w sali. Ubiegły rok upłynął pod hasłem wspierania się nawzajem, wspierania polskich wykonawców. W ciągu zeszłego roku organizowaliśmy koncerty z cyklu „Gramy u siebie” dla poznańskich artystów grających różne gatunki muzyki. Ethno Port był również poświęcony polskim muzykom. Zorganizowaliśmy dzień białoruski w związku z sytuacją w tym kraju. Ten koncert był streamowany, a wzięli w nim udział muzycy mieszkający w Polsce, bo nie było możliwości sprowadzenia nikogo z zagranicy. Była Nasta Niakrasava oraz duet Vorsoba i Porakh, a z polskich zespołów udało się namówić do zagrania Macieja Rychłego z projektem Uwolnione Dźwięki. Maciej Rychły, nasz mistrz ceremonii zapowiadający kolejnych artystów ethnoportowych, stał się niejako twarzą Ethno Portu. Jest też bardzo dobrym muzykiem, mądrym człowiekiem i jego obecność na festiwalu zawsze nam pomaga. Zagrał ze swoim synem Mateuszem Rychłym i z Elisabeth Seitz, która była jedyną artystką z zagranicy. Wystąpiły zespoły Mehehe i Sutari, Kapela Timingeriu. Oczywiście, jeszcze „Prawdziwe Polskie Techno” w wykonaniu Fanfara Awantura z Michałem Fetlerem, który wcześniej zrealizował w zamku projekt Polmuz w ramach rezydencji artystycznych. Obydwa projekty miały premierę właściwie na Ethno Porcie.

 

Dla ilu osób były te koncerty?

W związku z restrykcjami i przeliczeniem metrów na osoby, a procentów na metry, mieliśmy dopuszczalną liczbę dwustu dwudziestu osób na siedząco w dystansie. I to była ta najwierniejsza publiczność.

 

Jak sądzisz, ile zespołów wystąpiło do tej pory na Ethno Porcie?

Myślę, że mniej więcej sto sześćdziesiąt–sto siedemdziesiąt. Z całego świata. Nie mieliśmy jeszcze nikogo z Australii, ale była prawie cała Europa, trochę Afryki, Ameryka Południowa i Północna. Nazbierało się.

 

A jaki zespół najbardziej zapadł ci w pamięć?

Ciągle z sentymentem wracam do roku 2009 i algierskiej artystki Hourii Aïchi. mieszkającej we Francji. Przyjechała do nas z zespołem L’Hijȃz’Car. To był występ w namiocie, finałowy koncert drugiej edycji festiwalu. To jest niezwykła osobowość i wspaniała pieśniarka, a dla mnie to było zupełnie pierwsze zetknięcie z taką techniką śpiewu i z tą kulturą. Właściwie to padłam przed nią na kolana, gdy już weszłam po koncercie na backstage. Przed jej wyjazdem staliśmy pod drzewem, nie mogąc się właściwie rozstać – kapitalny zespół, a ona to niezwykła, zjawiskowa kobieta. Zaczął padać deszcz, a ona zaczęła nam cicho śpiewać. To było bardzo magiczne przeżycie, takie bardzo intymne, wzruszające wręcz. Przyjechała potem jeszcze raz do Zamku na Ethno Port Powroty, ale tej atmosfery nie da się powtórzyć. Zapamiętałam jeszcze Trio Joubran, też grali w namiocie. Ten koncert nad Wartą też wprowadził nas w inny wymiar. Trio braci pochodzących z Nazaretu, którzy grają na oud od dziecka, a z nimi Youssef Hbeish z Izraela. Kiedy zaczęli grać, zapanowała przejmująca cisza, ludzie wstrzymywali oddech z wrażenia. Miałam wtedy łzy w oczach, to było takie bardzo mocne. Odkąd jesteśmy w Zamku pamiętam koncert Ibrahima Maaloufa, libańskiego trębacza, który mieszka we Francji. Trudno teraz wybierać takie pojedyncze perełki – z przyjemnością wymienię też koncerty, jakie dali Maniucha i Ksawery czy Kapela Maliszów.

 

Z czym jeszcze Ci się kojarzy Ethno Port?

Mogłabym opowiadać godzinami. Oczywiście jest masa historii, np. o spóźnionych samolotach, o zagubionych instrumentach. Na jubileuszową edycję w 2017 roku przyjechał zespół Taraf De Haïdouks, już w zmienionym składzie, ale był z nimi akordeonista z pierwszego składu, który właściwie nie rozstawał się z tym instrumentem. Grał wszędzie. Zamówiliśmy im taksówkę do hotelu. Nie chciał się w ogóle zebrać, po prostu przysiadywał, gdzie chciał i grał, zaglądał nam w oczy i grał. I w końcu wsiadł z akordeonem do tej taksówki koło kierowcy i nadal grał. Mina taksówkarza była niezapomniana. Uwielbiam też chodzić wśród publiczności, swobodnie przechodzić wśród ludzi siedzących, stojących, tańczących i spoglądać na te twarze roześmiane, szczęśliwe. Po prostu to mnie tak ładuje energią na kolejny rok. Poza tym niektórych znam od lat z widzenia, niektórych znam już z nazwiska, bo są zaprzyjaźnieni z festiwalem. Takie spotkanie daje poczucie, że warto ten festiwal dalej robić, mimo różnych budżetowych i pandemicznych ograniczeń. To jest też wydarzenie, które poza ciężką pracą daje ogromną satysfakcję i scala nasz zespół. Na co dzień każde z nas – Ania Pawłowska, Andrzej Maszewski, Andrzej Pazder i ja – realizujemy często samodzielnie różnorodne wydarzenia muzyczne i teatralne, będące ważną częścią zamkowego programu. Ale podczas Ethno Portu odczuwamy szczególną bliskość i jedność. Uwielbiamy ten moment, gdy zaaranżowane przez nas spotkanie artystów z publicznością staje się niepowtarzalną, magiczną chwilą.

 

A jaki będzie tegoroczny festiwal?

Mam wróżyć z fusów? Mamy zaplanowane koncerty, dwie sceny. Zagrają głównie artyści, którzy byli już zapraszani w zeszłym roku, a nie mogli przyjechać. Zaprosiliśmy zespół z Południowej Korei, The Sero, który w 2019 roku wygrał organizowany w Seulu konkurs dla muzyków tradycyjnych, a jedną z nagród był występ na Ethno Porcie. W zeszłym roku się nie udało, tym razem już mają kupione bilety. Będą Cimbalom Brothers z Węgier. To jest najpewniejsze, bo przyjadą samochodem. Mamy potwierdzoną Maiję Kauhanen z Finlandii, która poprowadzi również warsztaty gry na kantele. Będzie też zespół Okra Playground, w którym Maija jest jedną z solistek. Przyjedzie grupa ze Szwajcarii złożona z muzyków różnych narodowości, a wśród nich między innymi Amine Mraihi, pochodzący z Tunezji, mieszkający od lat w Szwajcarii i – co ciekawe – absolwent Akademii Medycznej w Krakowie. Towarzyszą mu muzycy z Francji: Bretończyk na fletach i dudach oraz pochodzący z Indii Prabhu Eduard grający na tablach. Mamy potwierdzony koncert Syryjki Waed Bouhassoun, która gra na oudzie i śpiewa z towarzyszeniem dwojga tureckich instrumentalistów. Ma bardzo przejmujący repertuar, którym chcemy zwracać uwagę na to, co jest w tej chwili najważniejsze, co jest bolesne dla świata: wojny, konflikty, katastrofa klimatyczna, która z każdym dniem jest coraz bliżej. Muzyka jest kluczem do tego, żeby porozmawiać o tym, co się dzieje wokół, o problemach współczesnego świata. Mam nadzieję, że przyjedzie Trio da Kali z Mali, które też miało być u nas w ubiegłym roku. Ci artyści są też gwarancją pięknego koncertu z muzyką ze środkowej Afryki. Będziemy też gościć Super Parquet, francuski zespół pochodzący z Owernii – grający repertuar bardzo transowy, elektroniczny, ale mocno osadzony w muzyce tradycyjnej. Zawsze staramy się mieć chociaż jedną taką propozycję, która jest pomiędzy gatunkami bardziej niż inne. A z Polski będą zespoły Wernyhora oraz Zawierucha. Zapraszam więc serdecznie do Poznania!

Sugerowane cytowanie: B. Szota, Folk u cesarza Wilhemna II, rozm. A. Matecka-Skrzypek, "Pismo Folkowe" 2021, nr 155 (4), s. 25-27.

Skrót artykułu: 

Wyrosła w rodzinie, w której na domowych spotkaniach królował akordeon, a tata intonował wspólne śpiewanie. Na wielkopolskich zabawach i weselach grywał jej dziadek ze strony mamy, Marcin z Witkowa koło Gniezna. Muzykował też brat babci, niewidomy wujek Jan i brat mamy. Ona jednak nie pokochała tego instrumentu, odnalazła się jako organizator – Bożena Szota odpowiedzialna za poznański Ethno Port.

Ethno Port 2014, fot. M. Kaczyński / CK Zamek

Dodaj komentarz!