Czysty duch

Simon Broughton wyrusza z ekipą Nimbusa w polskie góry

Dziwne, że w nieprzerwanym strumieniu nagrań, który płynie z Europy Środkowej, odkąd runął Mur Berliński w 1989 roku, muzyka polskich gór nie pojawiła się wcześniej. Podczas gdy zwykle polska muzyka ludowa kojarzy się raczej negatywnie z rutynowym entuzjazmem właściwym państwowym zespołom folklorystycznym, muzyka ludowa z Podhala, obszaru wokół Zakopanego na południu Polski, zdołała zachować swój własny charakter, a co więcej wciąż można ją usłyszeć na przyjęciach czy ślubach.

Obszar ten jest częścią łańcucha Karpat, który łączy najbardziej żywe kultury muzyczne Europy. Rozciąga się on od Transylwanii, poprzez zachodnią Ukrainę, aż do Tatr, które tworzą granicę między Polską a Słowacją. Polskich górali charakteryzuje silne poczucie własnej tożsamości i związana z nim duma, czasem bliska nawet ksenofobii. Legendy o miejscowych zbójnikach i ludziach wyjętych spod prawa są tu dobrze znane i często opowiadane w pieśniach. Na początku naszego wieku Zakopane stało się popularnym kurortem polskiej inteligencji. Należał do niej także Karol Szymanowski, który bardzo cenił miejscową muzykę i nadał jej rangę, która z pewnością przyczyniła się do jej przetrwania aż do dzisiaj. Podhalańskie kapele są dziś niemal obowiązkowym elementem wesel i innych uroczystości, szczególnie w odleglejszych częściach regionu. Ich członkowie noszą charakterystyczny strój składający się z obcisłych filcowych spodni, czarnych kapeluszy z rondami, haftowanych serdaków i szerokich pasów nabijanych ćwiekami z bogato zdobionymi klamrami.

Wszystko jednak się zmienia i podczas gdy sama kultura pozostaje krzepka, silna i zdolna do adaptacji w nowych warunkach, tradycyjni muzycy narzekają na inwazję muzyki komercyjnej i systematycznej erozji podhalańskiego ducha. Dobrze więc zrobiła firma Nimbus decydując się na wydanie serii płyt z trzema głównymi kapelami tego regionu.

Nimbus może pochwalić się imponującym katalogiem płyt z muzyką całego świata. Wśród nich szczególnym uznaniem koneserów cieszą się nagrania klasyków muzyki indyjskiej, ale w swoim dorobku firma ta ma również pozycje w zupełnie innym stylu. Należą do nich płyty z muzyką flamenco nagrywane na żywo na nocnych posiadach w Andaluzji. Dają one słuchaczom owo niepowtarzalne wrażenie obecności na imprezie zastrzeżonej wyłącznie dla kręgu wtajemniczonych. Ostatnio Nimbus zrobił też bardzo żywiołowe nagrania na Kubie i w Brazylii.

Wszystkie przedsięwzięcia muzyczne firmy zostały zaprojektowane, nagrane i wyprodukowane przez Robina Boadbanka, jednoosobowy globalny kombinat muzyczny Nimbusa. On też wymyślił założenie niniejszych nagrań, wedle którego sesje miały być przygotowane tak, by uchwycić muzykę we właściwych dla niej okolicznościach: "Chciałem, żeby muzycy otoczeni byli przez ludzi, których znają, lubią i którzy reagują na ich muzykę - tak, aby wokół kapeli wytworzyła się swoista atmosfera. Ich muzyka zbyt wiele by straciła w bezdusznym otoczeniu studia. Trudno jest jednak tak wyważyć sytuację, by zachęcić ludzi do spontaniczności, ale jednocześnie zachować nad wszystkim kontrolę. Ci ludzie to oryginałowie napędzani dziewięćdziesięciopięcio procentowym spirytusem, którzy sami dobrze wiedzą, co chcą grać". Bardzo byłem ciekaw, jak Robin poradzi sobie z utrzymaniem delikatnej równowagi między egzekwowaniem swoich oczekiwań i muzyczną spontanicznością.

Wciąż żywe były moje wspomnienia muzyki podhalańskiej z wycieczki na południe Polski w 1992 roku. W ciągu jednego tylko weekendu w Zakopanem usłyszałem jedną świetną kapelę w restauracji, drugą z łkającymi skrzypcami na pogrzebie, a na zakończenie udało nam się jeszcze wprosić na wesele. Odbywało się ono w remizie, która miała salę na tyle obszerną, by pomieścić biesiadujących i bawiących się weselników, dzięki czemu dostarczała pożytecznego zarobku gospodarzom. Na weselu grała kapela rodziny Trebuniów, jedna z najlepszych w regionie. Oni też są wykonawcami na pierwszej płycie.

Muzyka Podhala jest bardzo charakterystyczna. Melodie do tańca grane są przez skrzypce prowadzące (prym) i mają specyficzną "kanciastą" formę. Pierwszym skrzypcom akompaniuje dwoje lub troje skrzypiec sekundujących, które wspomagane są w linii basu przez jękliwą trzystrunową wiolonczelę. Góralskie melodie opierają się zwykle na skali ze zwiększoną kwartą, czyli lidyjskiej, nadającej im wyraźny charakter. Innym typowym składnikiem tej muzyki są wyciągnięte wysoko głosy męskie.

Oprócz samej kondycji pozwalającej muzykom grać cały dzień i pół nocy, największe wrażenie u Trebuniów zrobił na mnie zakres ich repertuaru. Obok klasycznych podhalańskich tańców takich jak ozwodne i piosenek takich jak wierchowe grali też walce, polki, czardasze i krakowiaki, które przeniknęły tu z tradycji obszarów ościennych: z Polski, Słowacji, Węgier, a nawet z dalszych terenów. Co prawda górale znani są z tego, że trzymają się razem i na obcych patrzą podejrzliwie - dlatego właśnie ich kultura przetrwała - ale tutaj fakt czerpania z różnych tradycji podkreśla jedynie ich związki z innymi regionami Karpat o bogatej kulturze muzycznej. Obce melodie zawsze zresztą grane są w podhalańskim stylu. W wykonaniu Trebuniów muzyka góralska miała tę szlachetną cechę "wytarcia" przez częste używanie. Odróżnia ona zespoły grające muzykę żywą od grup folklorystycznych. Zastanawiałem się, czy uda się zachować ją na nagraniach.

Sesje Nimbusa zostały zaaranżowane z pomocą Krzysztofa Ćwiżewicza, polskiego muzykologa mieszkającego w Londynie, który przez wiele lat intensywnie badał muzykę Podhala. W czasie mojej poprzedniej wizyty słyszałem dwie z trzech wybranych kapel. W samym Zakopanem mieszkał Jan Karpiel (ten od łkających skrzypiec), architekt z zawodu, którego słyszałem na pogrzebie teścia. Należy on do bardzo szanowanych postaci kulturalnego życia Zakopanego. W tym przypadku sesja miała miejsce na obrzeżach miasta, w restauracji zbudowanej z bali na wzór zbójeckiej chaty.

W pobliskiej wsi Poronin, onegdaj nawiedzanej przez Lenina i jego towarzyszy, stoi dom rodziny Trebuniów. Władysław i najstarszy jego syn, Krzysztof, są liderami kapeli. Oprócz serwowania pierwszorzędnej muzyki na weselach, Trebuniowie brali udział w kilku niezwykle ciekawych projektach artystycznych. Na dwóch płytach towarzyszą oni muzykom reggae, z których najbardziej znanym jest Norman "Twikle" Grant. Pomysł sprawdza się zaskakująco dobrze, jeżeli przywyknie się do konwencji. Władysław, razem z Janem Karpielem, nagrali wspaniałą kasetę, dostępną już w Zakopanem, z polskim saksofonistą jazzowym, Zbigniewem Namysłowskim. Składają się na nią improwizacje oparte o góralskie melodie grane przez kwartet jazzowy i ludową kapelę. Sesja Trebuniów odbyła się w drewanianym teatrze w miejscowym centrum sztuki.

W trzecim zespole grał Gienek Wilczek, ekscentryczny skrzypek z o wiele odleglejszej, położonej wyżej w górach Bukowiny. Można dojechać do niej drogą, ale my postanowiliśmy dotrzeć na sesję piechotą, aby z bliska zapoznać się z miejscową przyrodą i otoczeniem. Wycieczka ta zajęła nam dobre pół dnia, a krajobraz o tej porze roku był iście idylliczny. Jego imponujące tło tworzył stromy i zębaty łańcuch ośnieżonych szczytów Tatr. Poniżej, u stóp gór, krzątali się ludzie zbierając siano i układając je na wbitych w ziemię żerdziach. Ciężką pracę przerywali jedynie na krótkie pikniki, aby posilić się wśród stogów. Wioski i lasy upstrzone były czerwonymi plamami obwieszonych owocami drzew.

Po trudnej wędrówce przyjemnie było dotrzeć wreszcie do bukowińskigo centrum kultury na spotkanie z Gienkiem, starszym już mężczyzną, o spokojnym, lekko zezującym spojrzeniu, który budzi się do życia, gdy sięga po smyczek. Pozostali członkowie kapeli, jego uczniowie, podobnie jak on świetnie pasowali do miana ludowych muzyków. Spośród nich wyróżniał się basista przeciągający po strunach odrapanego instrumentu krótkim grubym smyczkiem z końskiego włosia. Ze swoim wielkim brzuchem, kręconymi długimi włosami i brodą wyglądał on jak żywe uosobienie silnego, góralskiego basu.

Gienek pobierał nauki u Dziadońki, sławnej rozbójczyni, która z kolei uczyła się od Bartusia Obrochty, ulubionego skrzypka Szymanowskiego. Gra Gienka jest czysta, radosna i bogata w ornamentykę, gdyż jak sam stwierdził stara się, aby jego muzyka była kwiecista i dlatego lubi dekorować każdą nutę. W warstwie rytmicznej często stosuje on silnie akcentowane synkopy, zdarzają mu się też ryzykowne wycieczki intonacyjne, szorstkie i pełne pasji. Gienka styl jest na tyle osobliwy, że od czasu do czasu kapela zostaje z boku i przez jego natchnioną wymyślność frazowania nagle wszystko się rozsypuje. Jest to oczywiście jedna z cech prawdziwego muzyka wiejskiego. "Gienek jest ludowym geniuszem", wyjaśnia Robin, "ale nigdy nie udałoby się zorganizować z nim trasy koncertowej, czy nawet jednego występu. Tego typu sesja jest jedynym sposobem na utrwalenie takiego rodzaju artysty. Nie wyciągasz ludzi z ich własnego środowiska by zabrać do siebie, ale sam do nich idziesz i starasz się, aby czuli się jak w domu".

Wszystkie sesje Robina odbywały się na nieoficjalnych spotkaniach w domowym otoczeniu muzyków, z dużą ilością jedzenia i picia. Kobiety ugotowały wielkie ilości bigosu, pysznego gulaszu z kapusty, boczku i kiełbasy. Na jednej z sesji pito herbatę wzmocnioną przemysłowo smakującym rektyfikowanym spirytusem, a na innej miejscowy skrzypek musiał być przez cały wieczór fizycznie powstrzymywany z daleka od butelki wódki. Wszystkie pomieszczenia sesyjne były drewniane, co nadało muzyce doskonałe brzmienie. Cała tradycyjna architektura i sztuka Podhala opiera się na drewnie, które stwarza świetne możliwości akustyczne, tym bardziej, że sama muzyka także powstaje z drewna i baranich kiszek.

Wszystkie trzy nagrania wspomagane wysokooktanowym spirytusem ciągnęły się długo w noc i miały swoje wzloty i upadki. W Poroninie Władysław Trebunia, dość autorytatywny szef kapeli, zaczął realizować swój własny ściśle ułożony plan i minęło trochę czasu zanim atmosfera się rozluźniła. W Bukowinie Gienek z miejsca wystartował ze wspaniałą dwudziestominutową wiązanką i nie zagrał już później nic, co by mogło się z nią równać. W Zakopanem zaś, sesja z Janem Karpielem została zakłócona przez czyjąś pijaną ciotkę, która gadała i chichotała w tle albo pełna entuzjazmu dołączała się do śpiewu z niepasującym, przesadnie melizmatycznym głosem.

Ponieważ nastrój spotkań był w sposób zamierzony spontaniczny, muzykanci często intonowali jednocześnie zupełnie różne utwory, ludzie zaczynali śpiewać poza zasięgiem mikrofonów, a tancerze czasem za dużo gwizdali i tupali. Kusiło mnie, aby wprowadzić pewne elementy występu scenicznego, żeby wytworzyć jedynie wrażenie spontaniczności, ale Robin należy do ludzi, którzy w takich sytuacjach unikają interwencjonalizmu: "Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że plusy przeważają nad minusami, szczególnie, gdy chodzi o muzykę, którą muzycy noszą głęboko w sobie. Trzeba być wtedy otwartym na ich odczucia co do tego, gdzie płynie muzyka w danym momencie. W ten sposób pracuje się w rytmie muzyków, a nie sesji. Jest co coś zupełnie innego od nagrań studyjnych".

Rezultatem jest oczywiście zmniejszona kontrola nad repertuarem. Były z pewnością konkretne melodie, na przykład najbardziej znane góralskie hity, które Krzysztof i Robin chcieli nagrać, a które na spotkaniach nie wyszły. Kapele wolały grać więcej czysto góralskiego repertuaru niż grałyby na weselu. Czasem wbrew swoim założeniom Krzysztof i Robin musieli jednak interweniować. Na drugi dzień po pierwszym nagraniu powrócili do Bukowiny, aby zrobić mniej alkoholizowane, ale również wspaniale sesje i w ten sposób uzupełnić niekonwencjonalny materiał nagrany poprzedniej nocy.

Czy więc było to wszystko warte inwestycji w kapustę, kiełbasę i wódkę? Sądząc po dysku Trebuniów, pierwszym z serii, rezultaty są naprawdę wspaniałe. Rzeczywiście wygląda to na prawdziwą imprezę, czasem nieco zwariowaną, ale muzyka pozostaje zawsze krystalicznie czysta. Gra jest pełna świeżości i werwy, kolejne tańce i melodie przeplatają się płynnie przechodząc jedne w drugie, a piosenki rozwijają się jak na prawdziwych nieoficjalnych śpiewankach. Zaczyna jeden głos, a do niego dołączają się wszyscy pozostali. Jeżeli o mnie chodzi, wolałbym repertuar pochodzący bardziej z pogranicza; romantyczne walce, wpadające w ucho czardasze i wściekłe, nieco z rumuńska brzmiące tańce, które zaskoczyły nas wczesnym rankiem na weselu w 1992 roku. Z drugiej jednak strony, zawsze dobrze jest mieć po co wracać.

Proporcje i jakość dźwięku nagrań są doskonałe, a wszystko dzięki jednemu tylko, za to właściwie ustawionemu mikrofonowi - słuchacz ma wrażenie, że jest w środku zabawy. Zachęcam każdego, kto lubi żywą muzykę, by posłuchał płyty Trebuniów i odkrył nowy, fantastyczny świat dźwięków. Kiedy już wam się to spodoba i kiedy zobaczycie jak ta muzyka brzmi "normalnie" odkryjcie jeszcze bardziej zaskakujący świat muzyki Gienka Wilczka z Bukowiny. Ludowy geniusz to dobre określenie. Nie mogę się doczekać ukazania tej płyty.


tłum. Marcin Skrzypek &nbsp&nbsp&nbsp&nbsp

Skrót artykułu: 

Dziwne, że w nieprzerwanym strumieniu nagrań, który płynie z Europy Środkowej, odkąd runął Mur Berliński w 1989 roku, muzyka polskich gór nie pojawiła się wcześniej. Podczas gdy zwykle polska muzyka ludowa kojarzy się raczej negatywnie z rutynowym entuzjazmem właściwym państwowym zespołom folklorystycznym, muzyka ludowa z Podhala, obszaru wokół Zakopanego na południu Polski, zdołała zachować swój własny charakter, a co więcej wciąż można ją usłyszeć na przyjęciach czy ślubach.

Dział: 

Dodaj komentarz!