Próba budowania mostów

Irlandia Północna

Fot. A. Śliwa: Mural republikański przypominający o strajku głodowym w brytyjskim więzieniu w 1981 roku, podczas którego zmarło dziesięciu więźniów

Pod koniec lata 2018 roku siedzieliśmy ze znajomym, mieszkającym od kilku lat w Irlandii Północnej, w jakimś fish and chips w Bushmills. Byliśmy po wycieczce na Groblę Olbrzyma i do miejscowej destylarni whisky. Zawieszony nad ladą telewizor pokazywał migawki z kolejnego szczytu dotyczącego brexitu. Głos był wyłączony, pojawiały się jednak krótkie urywki tekstu z konferencji prasowej premier May i Donalda Tuska. Mówiono o wzmożeniu działań, konieczności znalezienia kompromisu… Wiele okrągłych zdań, z których niewiele dało się wywnioskować.

„Zobaczysz, to się rozwali o Ulster” – powiedziałam całkiem spokojnie. Kolega postukał się w głowę. „Oni są jednak odpowiedzialni. Nikt nie chce tu kolejnej wojny”.
20 stycznia 2019 roku w Londonderry pierwszy raz od kilkunastu lat wybuchła, podłożona w samochodzie, bomba. A w marcu brexit z hukiem roztrzaskał się o backstop, czyli mechanizm pozwalający Irlandii Północnej de facto pozostać w Unii, gdy Wielka Brytania ją opuści.

Wielopokoleniowa wyrwa
Po raz pierwszy trafiłam do Belfastu, stolicy Irlandii Północnej w 2005 roku po uzyskaniu stypendium na tamtejszym uniwersytecie. Pisałam pracę magisterską o konflikcie i procesie pokojowym w Ulsterze i udało mi się załapać na tzw. letnią szkołę irlandzką. Jadąc, miałam za sobą trochę przeczytanych książek i artykułów, głównie polskich autorów, więc wiedziałam już nieco więcej niż pokutujące powszechnie przekonanie, że tam walczą katolicy z protestantami.
Nie byłam jednak do końca świadoma tego, co zobaczę i co przyjdzie mi później opisywać. Irlandia Północna dopiero wychodziła z kryzysu po trwającym kilka dekad konflikcie, który momentami miał znamiona wojny domowej. Podnosiła się mozolnie, przy akompaniamencie protestów, związanych z zamknięciem stoczni czy wprowadzeniem równości w dostępie do miejsc pracy dla obydwu zwaśnionych stron.
Nade wszystko zaczynała powoli zastanawiać się, co dalej robić i jak to głęboko podzielone społeczeństwo scalić. Po jednej stronie zwolennicy pozostania w Wielkiej Brytanii, po drugiej przyłączenia się do Irlandii, po obydwu setki ofiar, często zupełnie przypadkowych, które w XX wieku ginęły w zamachach i podczas zamieszek. Nie jest łatwo zakopać tę wyrwę.

Zmiany
Ogromny sentyment do Irlandii żywię nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat. Zaczął się od muzyki, następnie przeniósł się na historię i kulturę, a w końcu dotarł do zainteresowania polityką, przede wszystkim konfliktem i procesem pokojowym w Ulsterze. Kilkukrotnie odwiedzałam Zieloną Wyspę i wracałam zachwycona łagodnymi krajobrazami, niewysokimi, pozbawionymi lasów i pokrytymi wrzosowiskami wzgórzami, postrzępionym, klifowym i pełnym zatok wybrzeżem. Podobały mi się nawet małe mieściny, wyglądające jednakowo, z rzędami takich samych domów, kilkoma pubami i sklepami w centrum.
Po kilkunastu latach udało mi się ponownie pojechać do Irlandii Północnej. W 2005 roku widziałam smutny, szary Belfast, w którym nad chaszczami, porastającymi tereny zlikwidowanej stoczni, jako symbol upadku sterczały dwie żółte, portowe suwnice. W centrum działo się wtedy niewiele – kilka pubów, w tym ten najważniejszy, zabytkowy i kultowy Crown Liquor Saloon. Na obrzeża miasta radzono nie zapuszczać się w pojedynkę bo łatwo o kłopoty. Jednak była w tym wszystkim nadzieja. Wszyscy powtarzali, że już jest dobrze, bomby nie wybuchają, nikt nie strzela. Owszem, chodzą parady, zdarzają się czasem zamieszki, ale jest nadzieja.
Belfast, który zobaczyłam w 2018 roku, był już zupełnie innym miastem. Owszem, w centrum wciąż stał neoklasycystyczny ratusz, Crown Liquor Saloon wypełniał się ludźmi każdego popołudnia i wieczoru, a nad terenami dawnej stoczni stały – teraz już dumnie – dwie żółte suwnice, Dawid i Goliat.
Dawne doki i tereny stoczniowe to dziś nie porośnięte krzakami ugory z resztkami magazynów, ale jeden z najbardziej atrakcyjnych terenów w mieście. Wyrastają tu jak grzyby po deszczu kolejne biurowce, a nad nimi wznosi się srebrzysty gmach Centrum Titanic, przypominający kadłub statku. To wspaniały przykład, jak z niczego zrobić ściągającą setki tysięcy zwiedzających atrakcję. Titanic rzeczywiście wybudowany został w stoczni w Belfaście, zwodowany i na tym skończyły się jego związki z miastem. Wypłynął w rejs do Ameryki i zatonął po zderzeniu z górą lodową. Nie zostało po nim praktycznie nic, tak jak i po stoczni w Belfaście. Ale Centrum, opowiadające jego historię, poradziło sobie i z tym. Multimedia, odtworzone kajuty, historie pasażerów i przede wszystkim ogrom budynku robią duże wrażenie.
Zmiany dotknęły też centrum miasta. Zaroiło się od restauracji, barów i pubów, powstał deptak ze sklepami i ławkami. Zaczęło to przypominać inne większe miasta.

Podziały wciąż żywe
Mój pierwszy pobyt w Irlandii Północnej to było ciągłe odkrywanie tego, jak ludzie żyją w głęboko podzielonym społeczeństwie. Trwający od 1985 roku proces pokojowy zakończyło oficjalnie porozumienie wielkopiątkowe z 1998 roku. Zagwarantowało ono zwolennikom i przeciwnikom pozostania w Zjednoczonym Królestwie równy dostęp do opieki społecznej, pracy oraz rządzenia prowincją. Na papierze zrobiono wszystko, by zasady były jak najbardziej sprawiedliwe i przejrzyste. Dodatkowym elementem układanki, który sprzyjał wyciszaniu konfliktu, było otwieranie się granic w ramach Unii Europejskiej, swobodny przepływ ludzi, towarów i usług. Granica między Irlandią a Irlandią Północną jest dziś niezauważalna, co daje złudzenie, że nie ma też żadnych podziałów.
Jak zawsze w takich sytuacjach jest jeszcze czynnik ludzki. Nadal nie rozwiązano najważniejszego problemu, czyli braku integracji społeczeństwa. Pomimo funkcjonowania różnych komisji, programów i projektów unioniści czy – jak się ich inaczej nazywa – lojaliści żyją obok republikanów, czyli zwolenników dołączenia do Republiki Irlandii. Funkcjonują, nie mieszając się ze sobą. Wchodzą sobie w paradę tylko podczas dużych obchodów i uroczystości jak rocznica bitwy nad Boyne czy oblężenia Derry. W centrum Belfastu widzi się tych ludzi, idących wspólnie do pracy, przesiadujących w barach czy sączących piwo w pubach. Wyglądają tak samo, tak samo się zachowują. No, może niektórych po rudej czuprynie łatwiej sklasyfikować jako Irlandczyków. Można też próbować po imieniu. Zwolennik Zjednoczonego Królestwa raczej nie nada dziecku imienia Patrick, a republikanin prędzej da sobie rękę uciąć, niż zawoła na dziecko William czy Karol (o Elżbiecie i Wiktorii nie wspominając).
Podział jednak istnieje i tli się wciąż w głowach mieszkańców Ulsteru. Zaczyna się już we wczesnym dzieciństwie, gdy dziecko idzie do szkoły. Katolickiej lub protestanckiej. Takich placówek jest tu ponad 90%. Szkolnictwo zdominowane jest przez ośrodki, prowadzone przez związki wyznaniowe. Chociaż północnoirlandzki spór nie toczył się nigdy o religię, ale o politykę i przynależność państwową, to wyznanie jest jednym z podstawowych składników tożsamości każdej z grup.
Podobnie jak przeszło 90% dzieci uczęszcza do szkół w ramach swojej społeczności, tak i zbliżony odsetek małżeństw zawieranych jest wewnątrz tej samej grupy. Stąd już tylko krok do osobnych dzielnic republikańskich i unionistycznych. A one funkcjonują i mają się dobrze.

Próby retuszowania historii
To właśnie dzielnice są najbardziej charakterystycznym elementem Belfastu i wyznacznikiem wciąż żywych podziałów. W 2005 roku zabrano nas do nich na wycieczkę z uczelni i radzono samemu nie powtarzać takich eskapad. Pojechaliśmy oglądać murale – ogromne malowidła o wydźwięku politycznym, które zdobiły ściany domów w unionistycznych i republikańskich dzielnicach. Teraz postanowiłam powtórzyć tę wycieczkę, tyle że pieszo i w towarzystwie znajomego. Obecnie w Belfaście jest bezpiecznie i pójście na Falls Road czy na Shankill Road nie niesie ze sobą większego ryzyka. No, chyba że ktoś będzie machał tricolorem w dzielnicy protestanckiej lub odśpiewa „God Save the Queen” u republikanów.
Murale wryły mi się w pamięć podczas pierwszego pobytu. Przed wyjazdem odszukałam stare zdjęcia. Z pomocą strony internetowej o muralach Belfastu sprawdziłam na mapie, gdzie się znajdują i ruszyłam oglądać.
Na początek poszła Falls Road i jej okolice, zamieszkane przez republikanów. Atmosfera ulicy z celtyckimi napisami i gazetami w gaelic mocno przypominała tę z Południa. Plus oczywiście murale – początkowo przede wszystkim historyczne, z ważnymi postaciami, upamiętniające IRA. Niektóre pamiętałam, inne były nowe. Ze ścian spoglądali na mnie Gerry Adams, Éamon de Valera i … Patrick O’Connell? Kim u diabła był Patrick O’Connell?! Bliższe przyjrzenie się całemu muralowi dało odpowiedź, że pochodzącym z Belfastu irlandzkim trenerem FC Barcelona w latach 1935–1940. Cóż, pomyślałam, że to wyraz dumy ze sławnego rodaka. Gdy szłam dalej, pojawiało się coraz więcej zupełnie nowych murali, których głównym przesłaniem była pochwała procesu pokojowego oraz tego, jak wspaniale żyje się w Irlandii Północnej. Na malowidłach Bobby’ego Sandsa i jego towarzyszy – wszechobecne w 2005 roku – hasło „Free Irish Pows” zastąpiły dziewczynki z balonikami i kolorowe ręce, splecione we wspólnej pracy dla Ulsteru. Jakby starano się ze wszystkich sił pokazać, że dzieje się dobrze.
Zagłębiając się w boczne ulice Falls, kierowałam się w stronę Shankill Road, czyli drugiej strony dawnej (i w gruncie rzeczy chyba też obecnej) barykady. Tu murale wyraźniej odnosiły się do konfliktu, więcej było obrazów pokazujących oddziały IRA i ich członków. Pojawiły się także prace, wychwalające INLA, republikańską, ale skrajnie marksistowską bojówkę, która zwalczała nie tylko unionistów, ale także IRA. Na poświęconym jej muralu widniała czerwona gwiazda i postaci ze światowego ruchu komunistycznego, w tym Che Guevara. Różnorodność ruchu republikańskiego jest zaiste ogromna.
Po chwili po lewej stronie wyrósł mur ufortyfikowanego posterunku Policji Irlandii Północnej przy Springfield Road. Ciężkie, metalowe bramy, wieżyczki strzelnicze, kilkumetrowe ściany, drut kolczasty. Wyglądał jak na wojnie, choć tej nie ma od 1998 roku. W czasie zamieszek to stąd wyjeżdżały opancerzone samochody, by rozpędzać demonstrujących Irlandczyków. Z prawej strony wyrosły murale, pokazujące brytyjskie zbrodnie na irlandzkim narodzie. Ogromna mapa wskazywała, gdzie ilu ludzi zmarło podczas Wielkiego Głodu Ziemniaczanego w połowie XIX wieku. Wszystko podsumowane słowem genocide, czyli ludobójstwo. Obok zaś, zupełnie surrealistycznie, na tle niebieskiego nieba wznosiła się dziewczynka z balonikami, przy której znów, jakby na obrazie z innej bajki, ktoś przybił tablicę z nazwiskami i zdjęciami członków IRA oraz hasłem „In Loving Memory” na celtyckim krzyżu.
Tak doszłam do granicy Falls, czyli metalowej, potężnej bramy, którą w czasie zamieszek zamykano, odcinając niespokojne dzielnice od reszty miasta. Tu zaczyna się strefa unionistyczna, skupiona wokół Shankill Road i jej przecznic. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ogromna, powiewająca nad drzewami brytyjska flaga. Dalej pojawiły się mniejsze, rozwieszone na sznurkach wzdłuż ulicy. W oknach domów powiewały flagi z emblematami brytyjskiego Ulsteru i różnych organizacji paramilitarnych. W czasie pobytu w 2005 roku na samą Shankill Road nas nie zabrano z powodu zbyt dużego napięcia po zamieszkach z udziałem dawnych lojalistycznych bojówek. Nie mogę więc ocenić, jak to miejsce się zmieniło. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Murali było tu mniej, za to co kawałek stały pomniczki i ołtarzyki, upamiętniające ofiary zamachów czy walk między zwaśnionymi stronami. Do tego wszechobecny uśmiech królowej, spoglądającej z portretów i, a jakże, specjalnych „ołtarzyków”. Kiczowate, ale fascynujące.
Im dalej od centrum Shankill, tym więcej było malowideł. Ale… no właśnie. Pamiętałam je zupełnie inaczej. Zniknęły peany na cześć „Bonnie Prince Charles” czy kolejnych wcieleń lojalistycznych bojówek. Zamiast nich na ścianach zagościły dzieci z balonikami, hasła ekologiczne i odwołania do kultury. Jakby ktoś chciał wstydliwie zakryć historię trwającego kilka dekad konfliktu.
Te prawdziwe, unionistyczne murale zobaczyłam dopiero wieczorem, gdy poszliśmy na spacer do dzielnicy po drugiej stronie rzeki Lagan. Tu jeszcze nie dotarła polityczna poprawność i próby zacierania historii. Ze ścian patrzyły na mnie uzbrojone postaci, a „Freedom Corner” nadal opisany był nazwami kolejnych wcieleń unionistycznych i lojalistycznych oddziałów. To było chyba zresztą miejsce, które podczas pierwszego pobytu zrobiło na mnie największe wrażenie. Zestawienie hasła „wolność” i uzbrojonych po zęby bojówek stało w tak jawnej sprzeczności, że aż brakowało słów.
Można się oczywiście zastanawiać, czy to źle, czy dobrze. Może ktoś uznał, że jak te murale znikną, to problem też się rozwiąże. Ja jednak, chodząc między nimi, miałam wrażenie, że to lukrowanie rzeczywistości, retusz, który ma pokazać, że wcale nie było aż tak źle, a jest bardzo dobrze. Ale skoro jest świetnie, to dlaczego wciąż te dzielnice są tak zamknięte? Dlaczego ludzie żyją tu nadal, jakby tej drugiej strony nie było?
Murale były dla mnie symbolem Belfastu i świadectwem tego konfliktu. Czy żeby zapanował pokój, muszą zniknąć? Czy nie mogą przypominać, jak mrocznym okresem była powojenna historia Ulsteru? I że pokój i prawdziwe porozumienie między unionistami i republikanami jest jedyną drogą do normalności w tej prowincji?

Most czy krucha kładka?
Ten pobyt w Irlandii Północnej, spacery po Belfaście, trochę rozmów doprowadziło mnie do niezbyt wesołych wniosków. Choćby ktoś nie wiem jak bardzo chciał pokazywać, że proces integracji społeczeństwa się powiódł, zawsze coś wycieknie bokiem. A to manifestacja, podczas której w ruch pójdą kamienie, a to unionistyczna parada co roku przechodząca przez republikańską dzielnicę.
Zamalowywanie murali niczego nie załatwi. Tym bardziej że widać, jak bardzo sama zapowiedź zamknięcia granicy z Republiką wzmogła napięcie. Ten pokój jest kruchą kładką, która w każdej chwili może się załamać, a wtedy Ulster wpadnie znów w spienione wody przemocy. Czy ktoś namaluje na ten temat mural? A może znów wyretuszuje się rzeczywistość dziewczynką z balonikami w kształcie serc.

Anna Śliwa
przewodnik beskidzki i pilot wycieczek, z wykształcenia historyk. Związana od ponad dziesięciu lat ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich. Uwielbia góry, podróże i poznawanie miejsc leżących na
styku kultur, religii i społeczności. Irlandią zafascynowana od czasów szkoły podstawowej, co zaowocowało m.in. stypendium w Szkole Studiów Irlandzkich w Queen's University w Belfaście oraz pracą magisterską o procesie pokojowym w Irlandii Północnej.

Skrót artykułu: 

Pod koniec lata 2018 roku siedzieliśmy ze znajomym, mieszkającym od kilku lat w Irlandii Północnej, w jakimś fish and chips w Bushmills. Byliśmy po wycieczce na Groblę Olbrzyma i do miejscowej destylarni whisky. Zawieszony nad ladą telewizor pokazywał migawki z kolejnego szczytu dotyczącego brexitu. Głos był wyłączony, pojawiały się jednak krótkie urywki tekstu z konferencji prasowej premier May i Donalda Tuska. Mówiono o wzmożeniu działań, konieczności znalezienia kompromisu… Wiele okrągłych zdań, z których niewiele dało się wywnioskować.

Fot. A. Śliwa: Mural republikański przypominający o strajku głodowym w brytyjskim więzieniu w 1981 roku, podczas którego zmarło dziesięciu więźniów

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!