Na początku był Jarocin

Jurek Owsiak opowiada Sławkowi Gołaszewskiemu o swoich spotkaniach z muzyką folk.

Sławek Gołaszewski: Różne są drogi dojścia do muzyki, różne sposoby i powody dotarcia do gatunku czy stylu. Mam wrażenie że Twoim ostatnim jest folk w całej jego różnorodności, ze szczególnym uwzględnieniem... - no właśnie: na co ostatnio zwracasz uwagę? Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Twej folkowej konwersji.

Jurek Owsiak: Czy to będzie przejście podziemne czy występy zespołów indiano-peruwiańskich na warszawskiej Starówce - to z tą muzyką kojarzy mi się folk. A bardziej jeszcze kojarzy mi się z tańczeniem własnych nóg. Przyjmuję każdą muzykę, która mnie porusza. Jeżeli czegoś słucham i łapię się na tym, że zaczynam się bujać, że zaczynam z nogi na nogę sobie przytupywać, to znaczy, że coś w tej muzyce jest, że wybijam sobie rytm i ona mnie rajcuje.

Kiedy byłem na Karaibach, zobaczyłem w Caracas pewien zespół grający tamtejszą muzykę. Byli to Świadkowie Jehowy, którzy w ten sposób wyśpiewywali swoje motto i swoje treści. Oczarowali mnie oni tak bardzo, że nie dałbym się stamtąd końmi odciągnąć. Zauważyłem, że wszyscy ludzie wokół po prostu się bujali, gdzieś to łapali. Nie rozumiałem dokładnie, o czym śpiewał ten zespół - o Bogu, o rzeczach ważnych, takich, które pozwalały ludziom z teczkami podnosić ręce do góry i wykrzykiwać, powtarzać jakieś słowa. Ta muzyka była jak zawinięta spirala, która się kręciła wokół jednego rytmu - ale z udziałem takich instrumentów jak marakasy, bongosy, jakieś tarki, gitara klasyczna, bębny przeróżne - to była muzyka, którą bym każdemu puścił mówiąc, że to jest gdzieś z Ameryki Południowej, bo była to dla mnie muzyka ludowa.

Muzykę folkową odkrył dla mnie zespół, który nazywał się You Slosh, kapela chyba z pogranicza Walii, gdzieś tych rejonów. Prowadziłem wtedy koncert w Jarocinie, oni się spóźniali, a po nich miał grać Dżem. Już Jasio Riedel stał na schodach, już miał wychodzić i w pewnym momencie Wojtek Ossowski powiedział: "Są!". I rzeczywiście, pośród tłumu powoli przebijał się autobus, w którym mieszkali ci ludzie. Pamiętam jak tej całej publiczności powiedziałem: "Słuchajcie, zaraz wejdzie zespół który miał przyjechać - nazywa się You Slosh". I zaczęli wychodzić po kolei: długowłosi, krótkowłosi, wprowadzać na scenę basetlę, wiolonczelę. Zaraz dał się słyszeć pomruk publiki - kiego grzyba, co jest grane, kurna, Owsiak, kogoś ty sprowadził. Potem wychodziły dziewczyny z jakimiś fujarkami - a więc skład absolutnie niejarociński, nie pasujący do tej rzeczywistości. A ja myślałem: "Boże kochany, co tam będzie". Tymczasem chłopcy zapytali publiczności "du ju spik inglisz" - na co odpowiedzią był pomruk, że nie. "Szprechen zi dojcz" - nie; "parle wu franse" - nie. I wtedy ktoś krzyknął: "Kurwa, graj człowieku". Wtedy oni zaczęli grać i to, co oni zagrali... Bisowali chyba ze trzy razy... Ogromne, wielkie koła młyńskie pogo, bo inaczej tego nie można nazwać. Takie dwa wielkie ścierające się koła, kręcące i ocierające się o siebie. Tam nawet nie było miejsca na klasyczne pogo, były to setki ludzi. Zespół zagrał muzykę folkową - po prostu była to muzyka folkowa - z pięknymi partiami skrzypiec, wibrujących, szybkich, pięknymi rytmami. Z zamkniętymi oczyma każdy mógł powiedzieć, że to była muzyka irlandzka albo muzyka walijska, muzyka Szkocji, jakaś tam celtycka - tak ją można nazwać. To mnie oczarowało i sobie pomyślałem, że dlaczego nie ożenić ludzi właśnie z takimi sytuacjami?

Moje zamierzenia zostały zrealizowane, kiedy zrobiliśmy pierwszy Przystanek Woodstock. Wtedy już wcześniej byłem oczarowany zespołem Carrantuohill, gdzie jest muzyka irlandzka, ale w wykonaniu śląskim, polskim. Sami Irlandczycy mówią do nich: "Panowie, wy gracie po prostu z takim żarem, że my Irlandczycy możemy się od was uczyć". Słuchałem ich na koncertach małych, w typowo irlandzkim pubie, słuchałem ich na festiwalach szantowych. Podczas koncertu Przystanek Woodstock po każdym wygranym utworze tłum ryczał takim "ła" jak po strzale gola. Przez ileś tam minut słuchania - nie można z nimi razem śpiewać, bo są to angielskie utwory - kumuluje się w człowieku jakaś energia. A więc przez pięć minut człowiek słucha, kumuluje w sobie bujanie i w końcu wykrzykuje radość. Muzyka folkowa to właśnie daje. Później weszli Znajomi i Krewni Królika. Dziewczyna się przedstawia, mówi, co grają i pyta: "Czy chcecie być tabunem koni?". I następnie śpiewa piosenkę, która nie jest łatwa, która się rozkręca, która każe ludziom słuchać. I znowu ludzie biją brawo, klaszczą, ale w sposób zupełnie inny. Ta muzyka nie miała nigdy takiej widowni. O muzyce Orkiestry Na Zdrowie można powiedzieć, że w pewnym sensie jest połączeniem wszelkich folkowych klimatów, folkowego rytmu, folkowego myślenia. Choć nie jest to może muzyka czysto folkowa, typu Chudoba, która gra tak, jak się kiedyś mówiło "do tańca i do różańca".

Ileś tam lat temu przegiąłem się, że tak powiem, zespołami folklorystycznymi. Coś w tym było nieszczerego. Teraz jednak zauważyłem, że bardzo dużo młodych ludzi gra ten sam folklor, ale gra go po swojemu, naturalnie. Na Karaibach w każdej knajpie jest zespół - zespół knajpiany stamtąd, wykonuje tamtejszą muzykę. Zakłada złote kamizelki, jakieś tam pióropusze, jest to po prostu ich robota. Na zakończenie naszego pobytu zostaliśmy zaproszeni na kolację. Dwóch facetów i jedna kobieta chodzili między stolikami i śpiewali te wszystkie rzewne "pamele", tylko że robili to ONI. Ktoś może wyśmiałby tę muzykę, ale byłoby to nierozsądne. Ja słuchałem przy stoliku, oni nie byli nachalni, chodzili tam sobie i przygrywali. I było to pełne uroku, szczere i bardzo, bardzo ładne. Jeśli chodzi o muzykę folkową, to wiem, że ona mnie kręci, tak jak mnie kiedyś kręciła muzyka punkowa - była świeża, zespoły grały krótko, wpadały ze swoją całą energią na chwilę i przekazywały tę całą energię, swoją radość, złość, ból, bunt. I nagle widzę, że ci sami ludzie mogą się tak bawić przy muzyce folkowej.

Ja to rozumiem po swojemu: a więc daję tej muzyce 50 tysięcy watt na scenie, dodajemy rytm perkusji, która jest zawodowo nagłośniona i w związku z tym ona absolutnie inaczej brzmi. I być może obrońcy takiego naturalnego folku by powiedzieli: "Stary, to jest zafałszowane, nie tak powinno być". Ale jeżeli to powoduje, że ludzie będą sięgali po takie nagrania, że ludzie zaczną takiej muzyki słuchać w innym wykonaniu, zaczną właśnie gdzieś szukać tego, interesować się tym, to nagle okaże się, że folkowe granie na całym świecie ma taką podobną duszę, może nawet taką samą. Jest to raczej muzyka daleka od wielkiej komercji, od wielkich zysków, od takiego nakręcania się typu "przeboje"...


Powyższy tekst został zredagowany na podstawie tekstu zamieszczonego w katalogu firmy FOLKTIME.

Skrót artykułu: 

Jurek Owsiak opowiada Sławkowi Gołaszewskiemu o swoich spotkaniach z muzyką folk.

Sławek Gołaszewski: Różne są drogi dojścia do muzyki, różne sposoby i powody dotarcia do gatunku czy stylu. Mam wrażenie że Twoim ostatnim jest folk w całej jego różnorodności, ze szczególnym uwzględnieniem... - no właśnie: na co ostatnio zwracasz uwagę? Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Twej folkowej konwersji.

Jurek Owsiak: Czy to będzie przejście podziemne czy występy zespołów indiano-peruwiańskich na warszawskiej Starówce - to z tą muzyką kojarzy mi się folk. A bardziej jeszcze kojarzy mi się z tańczeniem własnych nóg. Przyjmuję każdą muzykę, która mnie porusza. Jeżeli czegoś słucham i łapię się na tym, że zaczynam się bujać, że zaczynam z nogi na nogę sobie przytupywać, to znaczy, że coś w tej muzyce jest, że wybijam sobie rytm i ona mnie rajcuje.

Dział: 

Dodaj komentarz!