"Czas do domu"

piosenki dla turystów

Polem działań Orkiestry p.w. św. Mikołaja jest wszystko, co w kulturze ludowej - a szczególnie tej nieodwracalnie skazanej na zapomnienie - może inspirować i wzbogacać odbiorcę kultury współczesnej. Orkiestra skupia ludzi, którzy chcą przeżyć przygodę z folklorem i umożliwić jej przeżycie innym. Jedną z takich przygód jest niniejsza płyta kompaktowa, pierwsza w dyskografii zespołu - owoc naszych kilkuletnich muzycznych i pozamuzycznych poszukiwań współczesnej formuły dla polskiej muzyki ludowej.

Dotychczas Orkiestra kojarzona była głównie z repertuarem łemkowskim, bojkowskim i huculskim. Ta płyta i kaseta zawiera wyłącznie piosenki polskie. Nie oznacza to jednak, że Orkiestra "przerzuciła" się na inny repertuar, na przykład po to, by unosić się na fali mody na polskość. Muzyka "Czas do domu" jest raczej kontynuacją naszych wcześniejszych zainteresowań i istnieje ścisły, chociaż może nie tak oczywisty i wyraźny, związek pomiędzy nią, a historią zespołu. Można spróbować ująć go odwołując się do naszych związków z chodzeniem po górach. Zanim doszło do powstania Orkiestry, były bowiem wyprawy w Beskid Niski i Bieszczady; zwykła - wydawałoby się - turystyka piesza w niewątpliwie niezwykłych górach.

Turystyka piesza, choć sama w sobie jest czymś zwyczajnym, w porównaniu z powszednim, normalnym życiem jest jednak zupełnie "inna" i nie-zwykła. Specjaliści od teorii kultury zaliczyliby ją do "karnawalizacji" życia. Mogę to wyjaśnić na przykładzie sposobu przemieszczenia się w tamte tereny. Poprzedza go nerwowe upychanie i przepakowywanie plecaka, a ze względu na specyfikę naszych kolei, niezbyt daleka podróż w góry, przynajmniej ta z Lublina, zaczyna się późnym wieczorem, wymaga przynajmniej jednej nocnej przesiadki, zwykle przebiega w wielkim tłoku i kończy się rano.

Nikt oczywiście specjalnie nie gustuje w stresach pakowania się i atrakcjach tej podróży, ale trudno mi jest oprzeć się wrażeniu, że dzięki swym minusom spełniają ona pewną pozytywną rolę. Niewygody nocnego przejazdu, przybycie do Gorlic czy Zagórza wczesnym rankiem, niewyspanie i poranny głód; wszystko to tworzy wyraźną barierę między codziennym życiem, a chodzeniem po górach. Pokonanie jej wymaga wysiłku i można porównać je do rodzaju "inicjacji". Dzięki niej Janek Kowalski, student III roku matematyki, wysiadłszy wymemłany i brudny z autobusu gdzieś miedzy Krynicą, a Ustrzykami Górnymi, i uginający się pod ciężarem zbyt ciężkiego plecaka, nie jest już tym samym człowiekiem co dwanaście godzin wcześniej i ma nadzieję pozostać w swojej nowej skórze jak najdłużej. W mieście jego szlaki i los są ściśle określone. Tutaj i teraz, w górach, ma wrażenie, że "wszystko się może zdarzyć" i chce w to wierzyć.

Zdaję sobie sprawę, że powyższy opis może wydać się trochę przesadzony i naiwny. Tzw. turysta pieszy, którym się czuję, w potocznym rozumieniu jest postacią raczej anegdotyczną i moja "natchniona" interpretacja podróży jaką odbywa, bardzo do tego wizerunku pasuje. Wiem też jednak, że to nie-turyści stworzyli ten obraz i że jest on tylko obrazem. Uważam, że opisana wyżej "przemiana" rzeczywiście w jakimś stopniu lub w jakimś sensie następuje, a nawet jeżeli jest ona tylko moim wymysłem, to można ją potraktować metaforycznie. Jest ona na pewno obca tym, którzy lubią wygody i swoje codzienne otoczenie i wyjeżdżając gdziekolwiek chcą zabierać je z sobą. Tacy ludzie biorą ze sobą np. magnetofon, telewizor albo nawet cały domek na kółkach, w którym czują się "u siebie", tyle że mają inne widoki za oknem. Lubią podróżować luksusowymi autokarami, samolotami, chcą mieszkać w komfortowych hotelach, "oswojonym" i przewidywalnym środowisku. Wyjeżdżając z domu tak na prawdę w nim zostają.

Myślę, że szok wywołany zmianą otoczenia, a później zmęczenie i rozmaite często małe, ale nieznośne wyzwania, które stają przed "wariatami z garbem", pomagają zrywać pewne konwencje, do których się przyzwyczailiśmy, ale, które nie są jedynym i może nie najlepszym sposobem patrzenia na świat. Uwolnieni od ich hamującego działania potrafimy odreagowywać różne nasze skrywane tęsknoty i uwalniać twórczy potencjał, który w nas drzemie. Myślę, że właśnie stąd wzięło się zjawisko tzw. piosenek turystycznych, które w wielu przypadkach są wyrazem tego specyficznego "odrealnienia" towarzyszącego wyjazdom w góry.

Nastrój wypraw w góry, który starałem się opisać powyżej, bardzo pasuje do niezwykłości samych gór Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Niezwykłość ta bierze się stąd, że wędrówka po nich oznacza nie tylko przemieszczanie się w przestrzeni, zwyczajnie, za pomocą nóg czy autobusu, ale także w czasie, za pomocą metod raczej niekonwencjonalnych. Na mapach pokrywają je nazwy, które często towarzyszą dzikim i zupełnie anonimowym miejscom. Dlaczego komuś zależało na wyróżnieniu osobnym imieniem fragmentu lasu czy odciętej od cywilizacji dolinki jakiegoś nic nie znaczącego potoku?

Jeżeli czytelnik mapy zada sobie trud odnalezienia owych miejsc w górach, zagadka szybko znajdzie swoje rozwiązanie. Idąc oto pustą pozornie doliną, po nabyciu pewnej wprawy, oko zaczyna zauważać terasy dawnych pól i zarys biegnącego kiedyś nieopodal gościńca. W zagajniku z dala od drogi udaje się rozpoznać zdziczały sadek, a obok ukryty w krzakach czarny otwór wejścia do piwniczki. Jesteśmy we wsi. Która nie istnieje.

Kim byli ludzie, którzy tu mieszkali? Jak im się powodziło? Co przechowywali w swoich piwniczkach? Co ich smuciło, a co weseliło? Etnografowie oczywiście znali wyczerpujące odpowiedzi na te pytania, ale wiedza etnograficzna nie mogła przecież wytłumaczyć, w jaki sposób można być we wsi, która przestała istnieć pół wieku temu. Żeby to sobie jakoś wyjaśnić śpiewano przy ognisku pieśni Łemków i Bojków, którzy zamieszkiwali niegdyś te tereny, a melodie tych pieśni oraz ich nie do końca rozumiane słowa wystarczały za całą wiedzę etnograficzną.

Celem tych śpiewanek nie było jednak kultywowanie miejscowych tradycji muzycznych, ale zupełnie co innego. Piosenki łemkowskie bywały na przykład jedynie egzotycznym dodatkiem do piosenek turystycznych. W środowiskach mi bliskich nazywało się to czasem śpiewaniem "po indiańsku". Były one jednak też często traktowane jako swego rodzaju manifestacja; polityczna czy kulturowa, sami spróbujcie ją jakoś nazwać. Mówiło się w każdym razie wtedy o śpiewaniu "po naszemu". Czasem prowadziło to do przyjemnego zaskoczenia, gdyż okazywało się, że "tamta" grupa też śpiewa "po naszemu". Dzięki połączeniu turystycznych ballad i miejscowych pieśni ludowych ów nastrój "odrealnienia" wyjazdów w góry przenosił się na sposób rozumienia górskiego folkloru, który sam stawał się z kolei elementem tego odrealnienia.

Rzeczą, którą trzeba tu podkreślić jest fakt, że piosenka turystyczna, tak samo jak ludowa, jest tworem żywym. Jest aktem, happeningiem, a nie tylko przedmiotem. Można ją nagrać na taśmę i słuchać na walkmanie, ale tak na prawdę, chodzi o to, aby wykonywać ją w określonych okolicznościach i dla nielicznej tzw. publiczności, która też zresztą bierze udział w jej wykonaniu. Wchodzi więc tu w grę nie tylko "odblokowanie" się i kontakt z samą muzyką, ale także kontakt z innymi i z konkretnym otoczeniem; element intymności, unikalności zdarzeń, poczucia jedności i wspólnego w nich uczestnictwa. Śpiewający lub śpiewająca w danej chwili może oddać gitarę drugiej osobie, która zaśpiewa i zagra coś od siebie. Często w takich sytuacjach dochodzi do swego rodzaju dialogów muzycznych; ich celem jest podtrzymanie wymiany zdań i nienatrętna rywalizacja. Wydaje mi się że pod tymi względami muzyka ludowa i "turystyczna" są takie same.

Jest pomiędzy nimi jeszcze innym podobieństwo. Gdy czyta się słowa piosenek turystycznych, przynajmniej tych śpiewanych po Beskidzie Niskim i Bieszczadach, można odnieść wrażenie, że ich słowa - czy to smutne, czy wesołe, rubaszne czy nostalgiczne - są dość naiwne. Ale mimo tego, śpiewane przy ognisku lub gdzieś w schronisku, trafiają do słuchaczy bez pudła. Nie są zbyt wyrafinowane poetycko, filozoficznie i melodycznie, ale mimo to w sposób zadowalający pomagają słuchaczom radzić sobie z ich różnymi "podskórnymi" problemami. Myślę, że podobnie jest z piosenkami ludowymi.

Śpiewano więc pieśni Bojków i Łemków razem z piosenkami turystycznymi w naturalnych i właściwych dla obu tych rodzajów twórczości sytuacjach i scenerii. Piosenki ludowe niejako "pożyczały" sobie od ballad turystycznych ich bezpretensjonalność, przenikały nieznaną im, ale jednak pasującą do nich, odmiennością górskich wypraw i w ten sposób, dość nieoczekiwanie, ale zupełnie naturalnie, zaczynały opowiadać swoje własne historie. Takie zdarzenie byłoby z definicji niemożliwe na jakimkolwiek koncercie zespołu folklorystycznego wykonującego ten sam repertuar. Pieśnią, która łączy oba nurty jest "turystyczna" ballada Andrzeja Wierzbickiego o św. Mikołaju, patronie Rusi i wielu łemkowskich cerkwi, od której tytułu Orkiestra wzięła swoją nazwę. Jej refren zaczyna się od słów: "Święty Mikołaju, opowiedz jak tu było... " - czy gawędy wytartej ikony nie będą ciekawsze od refleksji zawodowych badaczy? Czy to, co się w głowach przyszłych orkiestrowiczów i ich znajomych roiło nie było ciekawsze od etnograficznej rzeczywistości?

Początkowo Orkiestra miała być zespołem piosenki turystycznej, a utwory ludowe były w niej śpiewane dla rozwijania warsztatu, no i pewnie trochę dla szpanu. Ponieważ jednak turystyczna wena nie przychodziła, repertuar ludowy wkrótce wyparł repertuar turystyczny. Stopniowo do piosenek łemkowskich dołączały pieśni z innych części Karpat i tak powstała pierwsza kaseta Orkiestry, "Muzyka gór". Okazało się, że granie i śpiewanie muzyki ludowej może być celem samym w sobie. Odmienność tej muzyki od wszystkiego, co zwykło się uznawać za muzykę ludową, a także miejsca skąd pochodziła - polskie Karpaty i Huculszczyzna - decydowała o kierunkach naszych zainteresowań. Naszych, tzn. także moich, choć wtedy jeszcze w Orkiestrze mnie nie było.

Następnym zaskoczeniem był fakt, że z perspektywy górskich szczytów polska "nizinna" muzyka ludowa jest równie egzotyczna i ekscytująca jak nacechowana polityką i ludzką tragedią (akcja "Wisła") muzyka Rusinów. Jej początkową nieatrakcyjność potraktowaliśmy jako wyzwanie. Zaczęła się liczyć nie tylko geografia, ale także sama stylistyka muzyki; jej słowa i melodia, same w sobie. Z tych dwóch nurtów, "górskiego" i "nizinnego" wzięła swój początek druga nasza kaseta, "Z wysokiego pola", podzielona na stronę huculską i polską. Przedłużeniem niejako owej "polskiej" strony stała się płyta i kaseta "Czas do domu".

Wydawać by się mogło, że polska muzyka ludowa, aż nazbyt swojska i osłuchana, pochodząca z ludnych i dobrze znanych wsi, nie potrzebuje żadnej turystycznej "ideologii", by docierała do współczesnego odbiorcy i była rozumiana. Za folklorem polskim stoją tak poważne struktury, autorytety i media, jak Radiowe Centrum Kultury Ludowej, festiwal w Kazimierzu Dolnym i inne festiwale folklorystyczne, Cepelia czy rzesze etnografów i etnomuzykologów. Folklor polski był i jest dalej promowany, więc przy minimum dobrej woli można się z nim łatwo zapoznać. Ktoś mógłby zauważyć, że muzyka łemkowska potrzebowała tak dziwnego środka - mówiąc nieładnie - popularyzacji jak turystyka piesza, bo właściwie nie była dostępna w inny sposób, ale muzyka polska może obyć się bez "pomocy" amatorów. Jest to jednak złudzenie. Żaden zespół folklorystyczny, żadna scena i audycja radiowa czy program telewizyjny nie dokonają dla polskiej muzyki ludowej tego co jeden mały śpiewniczek łemkowski wydany na ksero przez studencki koło przewodników beskidzkich dokonał dla muzyki Beskidu Niskiego i Bieszczadów.

Pomimo zejścia naszego muzykowania z gór, przynajmniej sądząc po tytułach kaset, nie oddaliliśmy się od turystyki. Polski folklor przypomina bowiem Beskid Niski i Bieszczady. Wiele na jego mapach nazw, które nic już nie znaczą. Cóż to bowiem jest konopielka? Albo sobótka? Cóż to są oczepiny, jeżeli pominiemy popularną weselną zabawę rozpoznawania się wzajemnego nowożeńców po kształcie kolana czy owłosieniu klatki piersiowej? Cóż to jest wiejska zabawa, jeżeli pominiemy jej negatywny aspekt anegdotyczny (wódka, sztachety itp.)? Cóż to jest polska kultura ludowa jeżeli pominiemy odchodzące właśnie pokolenie i pozytywne efekty pro-wiejskich animacyjnych działań władz komunistycznych? Nic albo niewiele. Wybierając się w podróż po polskim folklorze jesteśmy więc w takiej samej sytuacji, jak turyści oglądający puste doliny Łemkowszczyźny.

Znów więc oko zaczyna rozpoznawać ślady dawnego życia - zarosłe gościńce i sady - choć już nie w terenie, ale w tomach Kolberga czy archiwach fonograficznych; znów pojawią się pytania, o ludzi którzy tam kiedyś żyli. Nie dwadzieścia czy nawet czterdzieści lat temu, ale jeszcze wcześniej i wtedy, gdy nie myślano o wojnie albo o tym jak przeżyć przednówek. Odeszły zwyczaje, których częścią była ludowa muzyka, odeszli ludzie, których częścią życia były te zwyczaje, odszedł wreszcie świat, w którym żyli ci ludzie. Nie "usłyszy" się już miejscowych pieśni wśród suporeksowych domów nastroszonych antenami satelitarnymi. To co odcisnęło swe piętno na tych pieśniach - wierzenia, obrzędy, codzienne i odświętne zwyczaje - ów cały, osobny świat, którego przejawem była kiedyś sztuka ludowa, odszedł na zawsze.

W świecie tym, inaczej niż teraz w naszym, wszystko było żywe i ważne, miało własną duszę: zwierzęta, zioła, ziemia, drzewa, woda, kamienie. A przecież ten widzialny, "realny" świat współistniał ze światem dla nas zupełnie fantastycznym, który wypełniony był niewidzialnymi strachami, duchami i różnymi dziwnymi tworami. Dookoła człowieka życie niewidzialne kłębiło się i tętniło, czasem pomagając, niekiedy zaś szkodząc. Sztukę ludową tworzył człowiek umieszczony w takim właśnie otoczeniu. Nie sposób udawać, że jest ono nam znajome. Czy jesteśmy w stanie pogodzić nasz świat ze światem ludzi, którzy stworzyli to, co teraz nazywamy folklorem?

Myślę, że można spróbować dokonać tego przyjmując sposób reagowania turysty górskiego wędrującego dolinami Beskidu Niskiego i Bieszczadów albo ukraińskich Karpatów. On wie, że jest tam gościem, ale jednocześnie odkrywa dla siebie to co postrzega, kulturę terenów, które odwiedza. Idealizuje ją nieco, ale dzięki odrealniającemu filtrowi nie stara się brać swoich doświadczeń za obiektywną prawdę. Z jednej strony ma "w nogach" konkretną i rzeczywistą drogę, którą przeszedł, ale z drugiej jest ona tylko jego własną wędrówką, własnym wysiłkiem, czymś nowym, co stworzył wybierając się na wyprawę.

Choć większość piosenek na płycie "Czas do domu" powstała wedle abstrakcyjnej strony tej "filozofii" - są one bowiem efektem "wypraw" bardziej intelektualno - emocjonalnych niż fizycznych - jej praktyczna strona jest nam cały czas bliska. Nie wyjeżdżaliśmy oczywiście na Kurpie, by tam śpiewać dajmy na to "Dzisiaj Stanisława...", ale bez "turystycznej" karnawalizacji naszego spojrzenia na polskie piosenki ludowe, bez grania i śpiewania wokół przysłowiowego ogniska przynajmniej niektórych z nich, a wcześniej piosenek łemkowskich, płyta "Czas do domu" na pewno by nie powstała. Można powiedzieć, że muzyka na niej zawarta wzięła się po prostu z rozszerzenia łemkowsko-turystycznego dżemowania w górach na inny repertuar i mniej wędrówkowe sytuacje.


Marcin Skrzypek - "mała złota" Odznaka Turystyki Pieszej i niedokończony kurs SKPB

Skrót artykułu: 

Dotychczas Orkiestra kojarzona była głównie z repertuarem łemkowskim, bojkowskim i huculskim. Ta płyta i kaseta zawiera wyłącznie piosenki polskie. Nie oznacza to jednak, że Orkiestra "przerzuciła" się na inny repertuar, na przykład po to, by unosić się na fali mody na polskość. Muzyka "Czas do domu" jest raczej kontynuacją naszych wcześniejszych zainteresowań i istnieje ścisły, chociaż może nie tak oczywisty i wyraźny, związek pomiędzy nią, a historią zespołu. Można spróbować ująć go odwołując się do naszych związków z chodzeniem po górach. Zanim doszło do powstania Orkiestry, były bowiem wyprawy w Beskid Niski i Bieszczady; zwykła - wydawałoby się - turystyka piesza w niewątpliwie niezwykłych górach.

Dodaj komentarz!