No i stało się! Przed tygodniem, w piątek (1 czerwca), w okolicach godz. 19.00, w Warszawie narodziła się nowa cykliczna (mamy nadzieję!), folkowa impreza koncertowa (rym całkiem niezamierzony). Staraniem dwóch dzielnych działaczy okolofolkowych w postaci doskonale wszystkim znanego Ziutka Vlepkarza oraz nie tak doskonale Michała "Miśka" Kality, na deskach Auli Malej Politechniki Warszawskiej zagościły dwa byty folkowe: Kaptoszki i Sarakina. Pierwsza załoga Kaptoszki - niepokorni jasso-folkowcy, sięgający do pięknej, trasowej muzyki Mazowsza. Drudzy, czyli Sarakina, znacznie bardziej grzeczni i ułożeni, zanurzeni po uszy w tradycji bałkańskiej.
Jak już wspomniałem koncert odbył się w Auli Malej PW. Ludzi przyszło coś koło 40-50, może nie za dużo, ale byli tam na pewno ci, którzy chcieli być. Formacją otwierającą koncert były kozienicko-warszawskie Kaptoszki w skladzie: MC Krzak - skrzypy; Niedzwiedź - bęben mazowiecki, drumla, metalowa rurka-fujarka w odmianach leszczynowych zwana telenką; Łazęga - basy dwustrunne, harmoszka. Nieprzewidywalni "rude boys" to miód na serce wszystkich znudzonych zbyt folkowym folkiem czy popową chałturą. Mają na to prostą, acz genialną metodę: Dają z siebie wszystko co niezbędne dla tej muzy. Krzakowe mazowieckie wygibasy na skrzypcach, wycinane polki! Sekcja także niczego sobie, podawała niezbędny tej muzyce transowo-taneczny (dla szczęśliwców, którzy posiedli umiejętność tańczenia oberków i polek - żadni podczas koncertu nie ujawnili się) kręgosłup. Taki był koncert na PW. Od oberków, przez polki, do ekperymentalnej fuzji kończącej występ kapeli, ale o tym za chwilę. Wszystkie tańce, być może dla postronnego odbiorcy zbyt surowe, o prostej formie, trwały odpowiednio długo - może nie 30-40 minut każdy, jak się grywało po wsiach, ale wystarczająco, by uchwycić część ich dawnego charakteru. Od czasu do czasu z ust MC Krzaka wydobywały się słowa różnych dziwnych piosenek (choć szczerze mówiąc - wolę jak gra na skrzypcach). Momentami wytchnienia od mazowieckich transów była gra Niedźwiedzia na drumli oraz metalo-telence. Koncert zakończył się wytupanym i wykrzyczanym bisem - owa wspomniana już eksperymentalna fuzja. Najkrócej można ją określić jako "mazowiecki rokendrol" na harmoszkę, walking bas i bęben z cekinami. Odlotowa przeróbka ludowej piosenki, której zwrotki przeplatane były dzikimi, zjazdowymi popisami harmoszki - super pomysł. Kaptoszki zeszły ze sceny.
Nastąpiła krótka przerwa, podczas której na scenie instalowała się Sarakina. Ten białostocki zespół jest już dosyć znany, zdążył bowiem zdobyć I miejsce na Mikołajkach Folkowych w Lublinie oraz III podczas Nowej Tradycji. Po szczegółowe informacje odsyłam do 31 numeru "Gadek z Chatki". Grają muzykę macedońską, bułgarską, zarówno ciekawie zaaranżowane instrumentalne utwory, jak i piękne pieśni, w ktorych dominuje przejmujący glos wokalistki - Weroniki Grozdew. Jako że część muzyków ma słowackie pochodzenie nie zabrakło w programie czardasza zza południowej granicy (swoja drogą melodia przypominała łemkowskie "Ked mi pryszla karta"). Bardzo podobały mi się kompozycje o proweniencji macedońskiej na 7/8 (na marginesie - nie grali Ajde Jano !!!). Szkoda tylko, że zmiana na stanowisku bębniarza nie przyniosła zespołowi wiele dobrego. Darabuka to nie wiadro... Na tle naprawdę dobrych muzyków, bębnista wypadł dosyć blado. Irytuje mnie też fakt, ze zespół ma ochotę pójść w ślady The Cracow Klezmer Band, a to wydaje mi co najmniej złym pomysłem. Część utworów niebezpiecznie zbliżała się aranżacyjnie do dokonań tCKB, choć z drugiej strony bardzo mocnym atutem i wyróżnikiem grupy są utwory, w których śpiewa Weronika oraz żywiołowe, zagrane prosto od serca i bez kombinacji, tańce. Wracając do koncertu, muzycy dali dobry, długi występ (łącznie ok. 70 minut muzyki) i wydaje się, że bardzo przypadli publiczności do gustu.