Mikołajki Folkowe '97

Dwugłos Posdumowujący

Na poprzednich edycjach naszego festiwalu pojawiałam się raczej jako widz, początkowo w ogóle jako osoba z zewnątrz, niezaznajomiona szerzej ani z orkiestrowym środowiskiem, ani z folkiem. Przychodziłam na imprezę po prostu jako wielka wielbicielka tej muzyki. Przed rokiem, kiedy zaczynała się moja znajomość z Orkiestrą, udało mi się pierwszy raz dostać w szeroko pojęte "kuluary" Mikołajków. Teraz zaś wzięłam bezpośredni udział w pracach Komitetu Organizacyjnego jako osoba odpowiedzialna za konkurs "Scena Otwarta". Dzięki temu skromnemu wkładowi w pracę nad Festiwalem posiadłam jeszcze większą świadomość, czym jest przygotowanie podobnej imprezy, myślenie nad każdą niemalże chwilą z wielotygodniowym wyprzedzeniem. To jest sztuka, która nie każdemu się udaje - w mym krótkim życiu zaliczyłam już niemało koncertów źle zorganizowanych. Nie chciałabym oceniać, czy podołaliśmy w pełni wyzwaniu, niemniej jednak tego uczucia nie da się opisać - gdy siada się na widowni i przypomina wszystkie przeszłe starania, i przeżywa się sam fakt ich sfinalizowania - i w głowie telepie się ta myśl: "Udało się, festiwal gra!"

Mikołajki rozpoczęły się w czwartkowy wieczór koncertem w sali jednego z naszych staromiejskich teatrów. Wystąpili Anna i Henryk Brodowie wespół z Januszem Prusinowskim, znani z muzycznego nonkonformizmu muzykanci wcześniej Bractwa Ubogich, a teraz kojarzeni bardziej ze środowiskiem warszawskiego Domu Tańca. Kapela zagrała dwugodzinny koncert, którego pierwszą częścią było "wesele lubelskie wg Kolberga", a drugą tańce polskie oraz pieśni: leśne, polne, o świętych pańskich i ballady dziadowskie. Choć kapela składa się tylko z trzech osób, wydawało się, że było ich o wiele więcej. Oprócz tego, że każdy z muzykantów śpiewał, każdy z nich grał przynajmniej na dwóch instrumentach. Wśród nich były: dwoje skrzypiec, cymbały, basy, harmonia pedałowa, lira korbowa i dwa bębny Przyznam się od razu, że zainteresowana folkiem, z polską muzyką rdzenną mało mam do czynienia, można by rzec, że wcale. Występ ten stanowił więc dla mnie nie tylko odskocznię od tego, czym żyję na co dzień ale i zaskoczenie, że można tę muzykę zaprezentować w sposób atrakcyjny, że gdzieś jeszcze poza Kazimierzem raz do roku muzyka ta egzystuje, że będzie żal wychodzić z ciasnej salki Teatru NN i biec od Starego Miasta na pobliski dworzec PKS. Szkoda, że u nas ruch Domów Tańca nie jest zjawiskiem tak masowym, jak na Węgrzech.

Piątek - to "mój" dzień. Swój udział zgłosiło kilkanaście zespołów. Dominowało zainteresowanie muzyką słowiańską, a nawet konkretnie polską - po tylu latach panowania brzmień celto-andyjskich! Wykrzyknik ów nie świadczy, że mam cokolwiek przeciwko folkowi z tych regionów, ale przemiana, jaka dokonała się na naszej scenie jest na tyle ważna, że trzeba ją odnotować. Mnie osobiście to cieszy, wreszcie zaczęło się wyprowadzanie naszej muzyki z przysypanego nieuzasadnionym wstydem zaścianka, w którym tkwiła tam dotychczas, a publiczność miała szeroki przegląd możliwości jej interpretacji - od folkrocka z perkusją i gitarami elektrycznymi, po miękkie, akustyczne brzmienia; od wiernego trzymania się tradycji danego kraju lub regionu, do jak najbardziej "odjechanych" wariacji. Nie da się ukryć, że i na poziomie amatorskim widać podział interpretatorów ludowej tradycji - czasem przybierający formę sporu, jaki i na naszych łamach bywa uchwytny - na "ortodoksów" i "nowinkarzy". Warto odnotować również użycie dud, cymbałów i - aż dwukrotne - suki biłgorajskiej. Drugie moje spostrzeżenie: zaczyna się era fascynacji instrumentami perkusyjnymi. W większości grup sekcja rytmiczna była bardzo rozbudowana, już nie wystarczał pojedynczy muzyk. Obok siebie grały congi, djemby, obręczówki, przeszkadzajki i całe zestawy perkusyjne.

Ogólnie rzecz biorąc - poziom wykonawców był wysoki. Zespoły starały się wypaść niebanalnie, nie popaść w utarte schematy wypracowane przez nasze krajowe potęgi wykonawcze. Wydaje mi się, że konkurs można uznać za jak najbardziej udany. Koncert piątkowy został tradycyjnie już, uświetniony występem gwiazdy, tym razem zespołu Syrbacy. Jak zwykle jego lider Antoni Kania bez trudu nawiązał żywy kontakt z publicznością, która po raz drugi mogła na Mikołajkach usłyszeć piosenki charakteryzujące się niepowtarzalną poetyką oraz osobliwe instrumenty o chropawym dźwięku z jakich słynie ten zespół: tubmarynę, skrzypce z lipowej łyżki czy - za przeproszeniem - pierdziela.

A w sobotę... W sobotę żyliśmy oczekiwaniem na werdykt Jury. "Po drodze" była jeszcze konferencja, organizowana przez naszą redakcję, na którą nie dane mi było zdążyć. Gdy przybyłam do Chatki około godz. 17, ta była już od dawna "zatłumiona", zewsząd dobiegały mnie dźwięki bębnów, fujarek, pachniały orientalne kadzidełka. Czuć było klimat. Bilety wyprzedano już wcześniej, toteż mnóstwo ludzi, dla których ich nie starczyło, okupowało teraz hol budynku. Widząc moją plakietkę organizatora w klapie, zaczepiali mnie z prośbą: "Słuchaj! Jestem z (dajmy na to) Wybrzeża, całą noc jechałem, pomóż mi!!!". "Nie mogę" - odpowiadałam zgodnie z prawdą, co pociągało za sobą natychmiastowa reakcję, mniej lub bardziej nieprzyjazną. Kochani, prośba na przyszłość: po to jest telefon, by z niego korzystać! Zadzwońcie, zarezerwujcie sobie bilet, unikniecie rozczarowania. Sala widowiskowa "Chatki Żaka" jest, jaka jest, więc staramy się bezwzględnie przestrzegać dyscypliny na bramkach. Warto też przyzwyczajać się, że organizatorzy mają prawo - a nawet obowiązek wobec widzów z biletami - odmawiać wejścia tym "sprytniejszym" czy spóźnialskim, którzy chcą wejść "po prośbie" lub po znajomości.

Wracając do Mikołajków - werdykt Jury "Sceny Otwartej" ogłoszono zaraz po rozpoczęciu Koncertu Głównego. W skład Jury wchodzili (cytaty podaję za protokołem z posiedzenia): "prof. Jerzy Bartmiński - folklorysta; Małgorzata Jędruch - dziennikarz Radiowego Centrum Kultury Ludowej w pr. II PR; Dorota Panek - Orkiestra św. Mikołaja; Krzysztof Kubański - dyrektor festiwalu Folk Fiesta w Ząbkowicach Śląskich; Krzysztof Trebunia - muzykant". Jury oceniało dobór repertuaru, jego oryginalność i wartość, interpretacje oraz ogólny wyraz artystyczny. Pierwszą nagrodę oraz 1000 zł ufundowane przez Rektora UMCS zdobył wywodzący się orkiestrowego środowiska, zespół Sie Gra za "znakomite wykonawstwo, próby sięgania do źródeł zarówno bliskich jak i dalekich i spontaniczność gry". Wykonuje on muzykę wielu narodów, zamieszkujących Europę Środkowo-Wschodnią - muzykę bałkańską, żydowską, cygańską, ale także i polską. Laureatem drugiej nagrody (700 zł ufundowane przez Polskie Radio w Warszawie) za "bogactwo brzmień i wykorzystanie w przemyślny sposób dużego instrumentarium" został Dziki Bez Czarny, dla mnie bezsprzecznie jeden z najlepszych konkursowiczów. Przypominające nieco brzmienia Kwartetu Jorgi nośne, dynamiczne połączenie muzycznych pierwiastków, pochodzących z wielu kultur, z całego niemalże świata, przy jednoczesnym uniknięciu przeładowania i gadatliwości - to najkrótsza charakterystyka twórczości czwórki Lubinian.

Jury przyznało trzy równorzędne trzecie nagrody w wysokości 400 zł: dla warszawskiej Kapeli ze Wsi z Warszawy za "twórcze zaprezentowanie polskich tradycji ludowych" oraz zespołom Pole Chońka z Ustrzyk Dolnych i Rzepczyno Folk Band z Wybrzeża za "żywiołowość i radość muzykowania ze zwróceniem uwagi na rodzime tradycje". Kapela została również laureatką wewnątrzorkiestrowego plebiscytu na zespół, który najbardziej nam się spodobał. Nagrodą była - jak co roku - figurka św. Mikołaja, tylko że kamienna tym razem. W kapeli grają dwoje skrzypiec, suka, akordeon, basetla, bębny polskie i... table. Te ostatnie były w instrumentarium zespołu nowością wprowadzoną nader umiejętnie w "szantowej" pieśni na zapiewajłę i chórek. Pole Chońka gra na folkowo, od zeszłego roku rozwijając się niebywale szybko i nie bazując przy tym na stylu wypracowanym przez inne tego typu zespoły. Grają muzykę łemkowską, ale nie mając dostępu do współczesnych źródeł etnograficznych lub śpiewników, piosenki czerpią z Kolberga. Pomysł prostoty i genialny - dlaczego nikt na to wcześniej nie wpadł? Tak repertuar zespołu jak i jego opracowanie jest zupełną nowością. Wszystkie trzy grupy, grające muzykę rodzimą, stanowią przykład twórczego i niebanalnego jej potraktowania. O ile dwa pierwsze zespoły tkwią w tradycjach folku akustycznego, to Rzepczyno fascynuje się - co rzadkie u nas - folkrockiem, z punkowo bijącą perkusją i... dudami wilekopolskimi.

Oprócz tego honorowo wyróżniono zespoły: Młodzi Janowiacy za "trafność doboru repertuaru i udaną współpracę międzypokoleniową", oraz Steel Dream za "wprowadzenie nowych instrumentów (bębny stalowe) na polska scenę folkową i ich umiejętne zaprezentowanie". Janowiacy wykonują muzykę okolic, skąd pochodzą - czyli Janowa Lubelskiego - w aranżacji na kilkuosobowy dziewczęcy chórek oraz instrumenty strunowe. W maju '97 można ich było zobaczyć na festiwalu w Radomiu. Z satysfakcją trzeba zauważyć, że zespół nadal gra i rozwija się. Steel Dream Wojtka Sówki spod Lublina to jedyna grupa w naszym kraju, która gra na niezwykle interesujących bębnach, tzw. "steel drumach", wyrabianych własnoręcznie ze stalowych beczek po produktach naftowych, z kilkoma wyklepanymi membranami obejmującymi całą skalę dźwięków. Zagrana na tych bębnach wiązanka wielu melodii przypadła do gustu publiczności, a także Jackowi Szymczykowi, dziennikarzowi "Gazety Wyborczej", który w jej imieniu przyznał zespołowi osobną nagrodę.

Oprócz zespołów nagrodzonych na Scenie Otwartej, na Koncercie Głównym wystąpiło jeszcze czterech wykonawców: Orkiestra św. Mikołaja; Ania Kiełbusiewicz (laureatka głównej nagrody sprzed roku; krakowska Biesiada Okpiświatów z jej szkockim liderem Andrew Nixonem (zwycięzcy zeszłorocznego orkiestrowego plebiscytu na najlepszy zespół - muzyka celtycka i polska z użyciem tak rzadkich w polskim folku instrumentów jak saksofon i lira korbowa) oraz Trebunie-Tutki, którzy tym razem wystąpili z Włodzimierzem Kiniorskim. Tych ostatnich opisywać chyba nie muszę. Mają oni wyrobioną już renomę, jak to lubią mówić dziennikarze zajmujący się rockiem - są "kultowi". Słuchając występów w sobotnio-niedzielną noc utwierdziłam się w przekonaniu, że ocena ta jest jak najbardziej uzasadniona.

Ostatniego dnia odbył się koncert - też już tradycyjny - "Folk i okolice", w tym roku noszący tytuł "Teatr naturalnego dźwięku". Wystąpiła sanocka Matrogona, szwajcarski duet Naturtonmusik, wykonujący muzykę na słowackiej fujarze oraz australijskich trąbach o nazwie didgeridoo, a także grupa, której występ był dla mnie jednym z najbardziej oczekiwanych punktów w całym programie - Osjan. Matragona wystąpiła jak zwykle z całym bogactwem swojego instrumentarium; od kilkumetrowych papierowych rur i małego syntezatora poczynając, poprzez kalimby sitar i czuryngi, na skrzypcach, kontrabasie i fletach skończywszy. W ostatniej piosence zespół wspomagany był na scenie przez chór złożony z gości i gospodarzy Festiwalu, co okazało się bardzo dobrym pomysłem. Koncert Matragony był częścią promocji ich pierwszej kasety pt. "Budzenie góry".

Mikołajkowy występ duetu Naturtonmusik był częścią ich trasy koncertowej zorganizowanej przez popularyzatora didgeridoo, Marcina Bronarskiego, który poprowadził też warsztaty tego instrumentu. Chętnych do nauki było bardzo wielu - a czasu za mało. Zawiedzionym pozostało jedynie podziwiać kunszt i fantazję szwajcarskich muzyków, którzy z dwóch tylko instrumentów umieli wydobyć niekończącą się gamę oczyszczających, kosmiczno-podziemnych współbrzmień. Na Osjana koncercie dominowały brzmienia perkusyjne, co mi się podobało, ponieważ dużą część swej muzycznej wrażliwości ukształtowałam właśnie na brzmieniach perkusyjnych. Muzycy tej grupy są tak doświadczeni i zgrani, że bardziej od tworzenia nowych kompozycji pociąga ich improwizacja na scenie, w zależności od reakcji widzów i warunków akustycznych. Każdy ich koncert jest więc nie tylko odegraniem znanych motywów, ale także osobnym wydarzeniem, muzycznym "happeningiem". Takim też wydarzeniem był koncert Osjana kończący Mikołajki.

Kochani, zapraszam za rok, zarówno w charakterze wykonawców, jak i widzów. I nie zapomnijcie wcześniej zarezerwować biletu.

Agata Witkowska       



Długo zastanawiałem się jak rozpocząć "odautorski" komentarz na temat Mikołajków '97, żeby nie przypominał on prowadzenia do socjalistycznego sprawozdania z lat propagandy sukcesu, ale nie da się niestety napisać na wstępie nic innego, jak to, że w zeszłym roku Mikołajki zrobiły "kolejny krok naprzód". Nie chcę zgadywać czy oceniać procentu pozytywnych ocen wśród publiczności, jednym program mógł się mniej podobać, innym bardziej, wiadomo, lecz chciałbym zaproponować rzut oka na festiwal od kuchni.

Na pewno zabrakło jakiegoś odkrycia muzycznego, jakiejś absolutnej nowości na miarę nowego wcielenia Kwartetu Jorgi, Kati Svorák czy żydowskiego Folkingera. Brakowało też na Koncercie Głównym kropli bardziej źródłowej muzyki, autentycznego folkloru, a w niedzielę nie było warsztatów tanecznych, które zawsze cieszą się powodzeniem. Wszystko to za sprawą jednego zespołu z Mołdawii, który po prostu w ostatnim momencie odwołał swój przyjazd. Znając muzykę zespołu oraz jego żywiołowość i spontaniczność był to dla nas prawdziwy zawód. Szybko jednak otrząsnęliśmy się z przygnębienia, ponieważ czekało nas kilka miłych niespodzianek - punkty programu, które "wypaliły" po raz pierwszy, a były często konsekwencją naszych kilkuletnich wysiłków.

Po pierwsze, udało się zaprosić kapelę Anny i Witolda Brodów oraz Janusza Prusinowskiego, ludzi młodych o - jak to zgrabnie ujęła Agata - dość nonkonformistycznym nastawieniu. Unikają daleko idących ideologicznych wynurzeń. Chcą po prostu zapisać w swoich umiejętnościach i swojej wrażliwości odchodzącą już sztukę ludowych muzykantów - muzykę, którą zwyczajnie lubią. Ich koncert przybliżył Mikołajki do autentycznej, rodzimej tradycji, która jest zawsze trudna do prezentacji na tego typu imprezach. Był on też częścią przedsięwzięcia, które nazwaliśmy "Mikołajki na Starówce", drugiego naszego osiągnięcia, którym warto się pochwalić.

Od kilku już lat się borykaliśmy się z problemem poszerzenia formuły Mikołajków i pomnożeniem miejsc w sali widowiskowej, na której odbywają się koncerty. Ponieważ rozbudowa Chatki Żaka nie wchodziła w rachubę, postanowiliśmy część koncertów przenieść do staromiejskich kawiarni i pubów. Pomysł ten nie jest nowy, praktykuje się go np. na festiwalu muzyki celtyckiej w Poznaniu, ale na Mikołajkach udało się go zrealizować dopiero teraz. W piątkowy i sobotni wieczór Syrbacy wraz z Lublin Sztetł, lubelskimi klezmerami, zagrali w żydowskiej Kawiarni "Szeroka 28", Kapela ze Wsi w Oberży "Złoty Osioł", a Biesiada Okpiświatów w irlandzkim "Old Pubie". Wszystko udało się zgrać w czasie z koncertami w Chatce, a obawy o "rozbijanie" festiwalu okazały się płonne.

Głównym punktem programu sobotniego był konkurs "Scena Otwarta". Co roku stoi on pod znakiem zapytania, bo nie wiadomo, czy są jeszcze jacyś wykonawcy, którzy będą chcieli lub mogli na nim wystąpić, ale też co roku okazuje się, że ma on rację bytu. W tym roku jednak ilość i jakość zespołów, które zgłosiły się na konkurs przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Wystąpiło ostatecznie 13 grup, wśród których, oprócz wymienionych przez Agatę laureatów, byli: Ajde Jano (Srebrna Góra; muzyka bułgarska i turecka), Almoraima (Lublin; flamenco), Berklejdy (Węgorzewo; polskie cymbały i "regowa" sekcja), Czeremszyna (Czeremcha; inspiracje lokalne, polsko-białorusko-ukraińskie), Kolapart (zespół "międzymiastowy" ze Śląska; muzyka celtycko-polsko-dawna), Náma Sépal (Lublin; "ju-ju", Afryka). Jury miało twardy orzech do zgryzienia, obrady ciągnęły się długo.

Szybko stało się jasne, że będą wśród uczestników prawdziwi "przegrani" (piszę to w cudzysłowie, ponieważ zawsze podkreślamy, że konkurs jest tutaj okazją do spotkania się, a nie na odwrót), czyli tacy, którzy potencjalnie zasługiwaliby na nagrodę, ale okazali się gorsi od innych. Każdy z zespołów był indywidualnością. Analizując teraz "wyroki" Jury myślę, że wygrały zespoły, które się rozwijają, poszukują, mają rozbudowane aranżacje, a swoje urozmaicone i
lub ciekawe instrumentarium potrafią wszechstronnie wykorzystać (można sobie zanotować i podkreślić wężykiem). Następnego dnia zorganizowaliśmy spotkanie zespołów z jurorami, aby muzycy poznali powody decyzji jury i w sytuacji nieoficjalnej mogli zasięgnąć rad doświadczonych i bezstronnych słuchaczy. Niestety - choć nie jest to może zaskoczeniem - w spotkaniu wzięli udział tylko "wygrani". Pozwolę więc sobie na zakończenie wznieść hasło: uczestnicy konkursu "Scena Otwarta" - nie zniechęcajcie się!

Osnową piątkowego koncertu był sound system (nie mylić z dyskoteką!) - LSM Sound System "DJ'a O.K.'a" czyli Andrzeja Mazurka z Pryszczowej Góry pod Lublinem. Zawsze zastanawialiśmy się, jak wypełnić dłuższe nieraz przerwy między występami konkursowiczów jakimś muzycznym "dzianiem się", a jednocześnie powierzyć prowadzenie koncertu osobie z indywidualnością. Rok temu rolę tę spełniał Józef Broda, chodzący jednoosobowy "sound system" naturalnych dźwięków z Beskidu Żywieckiego. Przed ostatnimi Mikołajkami powstał pomysł prezentacji na piątkowym koncercie klasycznego sound systemu, który jednak z założenia spełniałby nie tylko rolę wodzireja, ale byłby także autonomiczną, autorską częścią koncertu. Plany udało się zrealizować. Andrzej Mazurek czuwał nad dyscypliną czasową oraz napełniał koncert rzadkimi klimatami ludowymi z innych kontynentów dzieląc się ze słuchaczami swoją rozległą wiedzą, którą gromadził przez wiele lat. Nie wszystkim podobała się idea muzyki z nośników zamiast krępujących przerw i dla tych mam złą wiadomość: pomysł przypadł do gustu organizatorom.

W sobotę, oprócz Koncertu Głównego, odbyło się także przygotowane przez "Gadki" spotkanie "Szanse i zagrożenia ruchu folkowego", na które "nie dane było" zdążyć Agacie. Forma tego typu meetingów jest dość ryzykowna, bo zawsze można im zarzucić, że nic z nich nie wynika. Spełniają one jednak rolę "wentylatorów", które wymuszają obieg powietrza. Niby nic z nich nie wynika, a jednak właśnie dzięki nim ludzie mają okazję spotkać się, wysłuchać jedni drugich. Kilka lat temu na Mikołajkach miała odbyć się dyskusja na temat "Co zrobić z folklorem?", ale postawiony problem okazał się chyba zbyt ogólny, żeby zaproszeni goście mogli go konstruktywnie omówić. Podobne dyskusje panelowe odbyły się później na konferencji zorganizowanej z okazji pięciolecia Werchowyny oraz na Przystanku Olecko (streszczenie tej ostatniej Czytelnik znajdzie w 4-tym numerze "Gadek"). Dochodziło na nich do konfrontacji pomiędzy "ortodoksami" i "nowinkarzami", ale dyskusje te były albo zbyt dyplomatyczne, albo nieco za ostre.

Nauczeni tym doświadczeniem zrezygnowaliśmy z formy dyskusji na korzyść prezentacji i wymiany doświadczeń. Spróbowaliśmy też określić "największy" wspólny mianownik, który pozwoliłby porozumieć się wszystkim zajmującym się w taki czy inny sposób folklorem. Warto zauważyć bowiem, że wszystkie działania, których podstawą jest folklor przyczyniają się do włączania go we współczesny obieg kultury. Sposób prowadzenia tych działań w najbliższym czasie z pewnością zdefiniuje przyszłą pozycję folkloru w polskiej kulturze współczesnej, a także pozycję naszej muzyki ludowej pośród rozmaitych rodzajów muzyki pochodzących z innych krajów. Sumę tych działań nazwaliśmy roboczo "ruchem folkowym". Według naszej definicji w nurt ruchu folkowego wchodzą więc i "ortodoksi" i "nowinkarze".

Jako prelegenci w spotkaniu udział wzięły osoby, które zawodowo lub z zamiłowania zajmują się badaniem i animowaniem ruchu folkowego: Krzysztof Kubański, organizator festiwalu Folk Fiesta w Ząbkowicach Śląskich (jedynego polskiego festiwalu przyjętego do European Forum of Worldwide Music Festivals), Piotr Pucyło, przedstawiciel "Orange World" (firmy dystrybucyjnej o najszerszym w Polsce wyborze muzyki świata), Ewa Wróbel, autorka pierwszej w Polsce pracy magisterskiej na temat młodzieżowych zespołów folkowych oraz ja, niżej podpisany, redaktor jedynego w Polsce pisma folkowego. Wspólnie z publicznością, która przyszła na spotkanie zastanawialiśmy się nad następującymi problemami:

  • czy i jak sobie pomagać?
  • jak promować polska muzykę ludową za granicą?
  • jak zainteresować sprzedających i kupujących ofertą wydawnictw folkowych?
  • jak nie dać się ponieść komercyjnym prawom rynku i modom, które promują twórczość "lekką łatwą i przyjemną", opartą na stereotypach, sprzyjającą biernemu i powierzchownemu odbiorowi?
  • jak zminimalizować konsekwencje tego, że ruch folkowy zniekształca obraz folkloru?

Zgodnie z planem nie doszliśmy do żadnych wniosków, a powyższe pytania pozostają otwarte i aktualne.

Kończąc to podsumowanie Mikołajków Folkowych '97 trzeba wspomnieć o niedzielnym koncercie "Folk i okolice". Jego ideą jest prezentacja muzyki, która nie jest bezpośrednio związana z folklorem lub nie pasowałaby do stylistyki zespołów na Koncercie Głównym. Niedziela jest więc miejscem dla muzyki nawiązującej do reggae, bluesa czy - jak było tym razem - do "teatru naturalnych dźwięków", który potrzebuje osobnej przestrzeni. Koncert "Folk i okolice" jest też sposobem na rozszerzenie Mikołajków na kolejny dzień. Od samego początku istnienia festiwalu sobotni koncert trwał do wczesnych godzin rannych, co przekraczało możliwości odbioru słuchaczy. (Dzięki laureatom konkursu tym razem też tak było, mimo, że nie przyjechał jeden zespół, a "obsuwa" nie przekraczała 15 min.) Widać było wyraźnie, że Mikołajki nie "mieszczą się" w sobotnim wieczorze. Stopniowo rozwinęła się więc forma koncertu niedzielnego, który z roku na rok stawał się coraz większy i donioślejszy. Na ostatnich Mikołajkach udało się wreszcie zorganizować samodzielny i specyficzny w swoim klimacie koncert aż trzech niezwykle ciekawych zespołów. Zgromadził on prawie całą salę widzów i na pewno dla wielu z nich był ważniejszy niż Koncert Główny. Jeżeli rzeczywiście tak było, to znak, że Mikołajki zdobyły sobie nową publiczność, a więc, że Festiwal żyje, ma przed sobą perspektywy i jest sens go organizować.

Marcin Skrzypek       


Skrót artykułu: 

Na poprzednich edycjach naszego festiwalu pojawiałam się raczej jako widz, początkowo w ogóle jako osoba z zewnątrz, niezaznajomiona szerzej ani z orkiestrowym środowiskiem, ani z folkiem. Przychodziłam na imprezę po prostu jako wielka wielbicielka tej muzyki. Przed rokiem, kiedy zaczynała się moja znajomość z Orkiestrą, udało mi się pierwszy raz dostać w szeroko pojęte "kuluary" Mikołajków. Teraz zaś wzięłam bezpośredni udział w pracach Komitetu Organizacyjnego jako osoba odpowiedzialna za konkurs "Scena Otwarta". Dzięki temu skromnemu wkładowi w pracę nad Festiwalem posiadłam jeszcze większą świadomość, czym jest przygotowanie podobnej imprezy, myślenie nad każdą niemalże chwilą z wielotygodniowym wyprzedzeniem. To jest sztuka, która nie każdemu się udaje - w mym krótkim życiu zaliczyłam już niemało koncertów źle zorganizowanych. Nie chciałabym oceniać, czy podołaliśmy w pełni wyzwaniu, niemniej jednak tego uczucia nie da się opisać - gdy siada się na widowni i przypomina wszystkie przeszłe starania, i przeżywa się sam fakt ich sfinalizowania - i w głowie telepie się ta myśl: "Udało się, festiwal gra!"

Agata Witkowska       


Długo zastanawiałem się jak rozpocząć "odautorski" komentarz na temat Mikołajków '97, żeby nie przypominał on prowadzenia do socjalistycznego sprawozdania z lat propagandy sukcesu, ale nie da się niestety napisać na wstępie nic innego, jak to, że w zeszłym roku Mikołajki zrobiły "kolejny krok naprzód". Nie chcę zgadywać czy oceniać procentu pozytywnych ocen wśród publiczności, jednym program mógł się mniej podobać, innym bardziej, wiadomo, lecz chciałbym zaproponować rzut oka na festiwal od kuchni.

Marcin Skrzypek       


Dział: 

Dodaj komentarz!