Jacek Hałas to prawdziwy człowiek renesansu, jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, a także muzykiem, kompozytorem i tancerzem. Ma swój sposób na życie i konsekwentnie go realizuje. Od 2005 roku wraz z żoną Alicją i czwórką dzieci podróżują po Europie ze swym najnowszym projektem artystycznym - "jurta", który jest najpełniejszą formą prezentacji ich zainteresowań, czyli pasji tańcem korowodowym i wirowym oraz tradycjami wędrownych śpiewaków. Na szeroką skalę zajmują się warsztatami i działalnością edukacyjną.
Czytając twoją biografię zauważyłam, że swoim życiorysem mógłbyś obdarzyć kilka osób... Jak znajdujesz na to wszystko czas?
Rzeczywiście, nie sypiam zbyt dużo. Taką mam naturę, lubię dużo pracować. I z tego wynika taki, a nie inny życiorys.
Jesteś z wykształcenia plastykiem. Dlaczego więc zainteresowałeś się muzyką i kiedy to miało miejsce?
Profesjonalnie zainteresowałem się muzyką w liceum. Jako dziecko chodziłem do ogniska muzycznego, ale uciekłem stamtąd, gdyż irytowało mnie, że ktoś mi rozkazywał, zmuszał do ćwiczeń. Ale dzięki temu poznałem podstawy separacji lewej ręki od prawej, co mi się do dziś przydaje, np. podczas gry na akordeonie.
Czy grałeś na akordeonie w ognisku muzycznym?
Nie, grałem wówczas na pianinie. Do ogniska uczęszczałem około czterech lat i akurat tyle wystarczyło, żeby zagrać pierwszą część "Dla Elizy". Potem zupełnie porzuciłem muzykę. Aż do czasów liceum, gdzie spotkałem ciekawych ludzi. Było to Liceum Plastyczne w Poznaniu. Jednak zanim trafiłem do tego miasta, mieszkałem w małych miasteczkach. Przemieszczałem się wraz z rodzicami, którzy byli nauczycielami. Z decyzją o nauce w Liceum Plastycznym wiąże się rodzinna anegdota; mama wraz z ciotką, która z nami mieszkała (ojciec już wówczas nie żył), zastanawiały się nad wyborem odpowiedniej dla mnie szkoły. Ich rozumowanie brzmiało mniej więcej tak: Tu niedaleko jest Liceum Plastyczne. Jacek ma dwie lewe ręce do roboty, więc dobrze, niech idzie do Plastycznego. To był dobry wybór, gdyż ta placówka była w tym okresie (początek lat 80-tych) przystanią dla działaczy solidarnościowych, którzy zostali usunięci z oficjalnych stanowisk. Jeden z nich na przykład prowadził warsztaty szkolne na strychu. Dziś pełni funkcję dyrektora Wydziału Kultury. Właśnie w tym miejscu spotkałem kolegów, z którymi zacząłem grać bardzo alternatywnego rocka.
Czyli to był zespól "Reportaż"?
Tak, kultowy zespól "Reportaż". Jeden z pierwszych zespołów, które kontestowały w Polsce rodzącą się muzykę nowej generacji. "Reportaż" był właśnie moim powrotem do muzyki, dokładnie przez free-jazzowo-rockowe brzmienia. Grałem tam na trąbce i pianinie. Urządzaliśmy specjalne koncerty, które odbywały się tylko raz na pół roku. Miały formę performance'u plastyczno-muzycznego. Przychodziła na nie stała publiczność, która jeździła za nami. W tamtych czasach byliśmy zupełnie nieznani w kraju. Wydaliśmy natomiast płytę w Londynie, mieliśmy kilka publikacji we Francji oraz w Japonii. Obracaliśmy się w środowisku underground'u i muzyki eksperymentalnej, dość popularnej na świecie.
W tym samym liceum pojawił się Krzysztof Czyżewski - dziś szef Sejneńskiego "Pogranicza". Jako student był aktorem pierwszego składu Gardzienic. Prowadził zajęcia fakultatywne z języka polskiego, które stały się niezwykle popularne, dzięki jego charyzmie oraz zdolnościom krasomówczym. Zgromadził wokół siebie bardzo wielu młodych ludzi, którzy przychodzili na te zajęcia, nawet kosztem obowiązkowych lekcji. Wokół niego uformowała się grupa przyjaciół, która uczestniczyła w tajnych kompletach, wykładach na temat gnozy i wielu innych zjawisk w kulturze, o których się oficjalnie nie mówiło, spotkaniach po lekcjach w domach prywatnych, między innymi również w moim. Pamiętam też wyjazd do Gardzienic, w którym uczestniczył ścisły rdzeń grupy. Dzięki temu miałem przyjemność oglądać "Gusła" w wykonaniu pierwszego składu gardzienickiego.
Krzysztof założył grupę teatralną, do której ja również przynależałem. Potem spotkaliśmy Wacka Sobaszka, Węgajty, kilka osób, które gdzieś po tych obrzeżach kultury tradycyjnej się poruszały. To one były tą pierwszą inspiracją, żeby zabrać się za konkretne granie. Jak się okazało gra na akordeonie nie była dla mnie tak skomplikowana (a jednak te cztery lata ogniska muzycznego ).
Wraz z ukończeniem liceum, rozstałem się z Krzysztofem. Dostałem się na Akademię do Poznania, na rzeźbę. Jednak już wówczas zauroczenie muzyką i w ogóle kulturą tradycyjną mocno się we mnie zakorzeniło. Na studiach prowadziłem równolegle obydwie działalności: z jednej strony zajmowałem się konceptualizmem i współczesnymi dziedzinami sztuki, z drugiej strony jeździłem na wieś, na Roztocze i uczyłem się grać od ludowych muzykantów, w poszukiwaniu tradycji docierałem do różnych źródeł. Próbowałem obie te dziedziny łączyć, dużo moich prac na Akademii ocierało się o tradycję, interesował mnie stosunek współczesności do swojej własnej tradycji. Muszę wspomnieć tu o Profesorze Jarosławie Kozłowskim - to kolejna ważna dla mnie postać. Dzięki jego tolerancji, inteligencji i otwartości ta dwutorowość poszukiwań była w ogóle możliwa, co więcej - pytania wtedy postawione, niegdysiejsze działania twórcze nadal kształtują moją postawę artystyczną.
I później było "Bractwo Ubogich"?
"Bractwo" powstało zaraz po studiach w wyniku spotkania kilku młodych ludzi, którzy odkryli, że granie oberka przez godzinę jest fascynujące. Kapela żyła krótko, acz intensywnie - myślę, że dla wszystkich jej członków do dzisiaj promieniuje energia tamtego spotkania. Każdy z członków "Bractwa" stanowi obecnie ważny punkt na mapie etnofolkowej.
Czym się w "Bractwie" zajmowaliście?
Przede wszystkim graniem. Ale również gromadzeniem materiałów, podróżowaniem, kolędowaniem. Później kupiliśmy wspólny dom na Roztoczu, który stoi do dziś i czasem tam bywamy.
Co było dalej? "Muzykanci"?
Po rozpadzie "Bractwa" był moment zawieszenia. Wkrótce okazało się, że w okolicy Poznania mieszkają Jan i Joanna Słowińscy. Okazało się również, że mamy wspólną historię. Ich droga - tak jak nasza, Hałasów, wiodła przez Pogranicze, które następnie opuścili, by wrócić do Poznania. Początkowo zespół funkcjonował regionalnie, potem wyjechaliśmy do Zakopanego, Krakowa, w rodzinne strony Jana. Doszliśmy do wniosku, że możemy z tego żyć. Graliśmy na początku w knajpach, średnio 5-6 godzin dziennie. Pracowaliśmy wówczas przede wszystkim nad repertuarem, szlifowaliśmy również współbrzmienie, co zaowocowało zwycięstwem na Nowej Tradycji oraz na Euro Folku. Okazało się, że - prócz walorów artystycznych - jesteśmy najlepiej zgraną kapelą. To był również moment, w którym przeważyła muzyka, gdyż ciągle zajmowałem się równolegle działaniami plastycznymi. W tym okresie ożywiły się wcześniejsze kontakty teatralne, współpracowaliśmy także dość intensywnie z Węgajtami. "Muzykanci" funkcjonowali z powodzeniem przez siedem lat. Obszar naszej działalności stopniowo się rozszerzał: począwszy od Mało- i Wielkopolski, aż po inne kraje Europy. Mieszkanie w Krakowie przestało być koniecznością, więc ja z żoną Alicją i dwójką dzieci wróciłem do Poznania. Nasze drogi artystyczne stopniowo zaczęły się rozchodzić. Przyszedł czas, że stwierdziliśmy wspólnie, iż każdy z nas musi pójść w swoją stronę. Zarówno ja z Alicją, jak i Słowińscy założyliśmy "Domy Tańca". A potem zszedłem "na dziady" i myślę, że to bardzo dobry kierunek.
Ale zanim "zszedłeś na dziady", było jeszcze parę lat grania, tworzenia "Domu Tańca", współpraca z "Lautari", różne projekty...
Cały czas pojawiają się różne projekty. Mam ich w głowie bardzo dużo, następne już czekają w kolejce.
Ale ponoć artysta - muzyk powinien umrzeć niespełniony.
Tak? Pierwsze słyszę. Daj Boże, żeby wszystko toczyło się tak, jak teraz: mam sześcioosobową rodzinę, dom, koncerty, warsztaty, spotkania, pomysły w głowie, pieniędzy starcza. Stale podróżujemy, Alicja również gra, więc staramy się zabierać ze sobą dzieciaki. Wracając do "Domu Tańca", to ruszył on pełną parą po półtorarocznej przerwie w Poznaniu.
Dalej pod twoim kierunkiem?
Tak, od 2000 roku przybierał różne formy. Był przede wszystkim dość nowoczesny i dość otwarty, zupełnie inny niż warszawski, którego mam przyjemność być członkiem i założycielem. "Dom Tańca" od początku był moim osobistym przedsięwzięciem, dlatego jest taki nieortodoksyjny i wielokierunkowy. We wczesnym okresie opowiadał o tradycjach w Polsce, następnie o tradycjach okolicznych regionów, w końcu zaś Europy. Każdy rok był poświęcony czemuś innemu. Przyszedł okres, że nie miałem czasu go prowadzić. Okazało się, że bez lokomotywy, pociąg dalej nie jedzie. "Dom Tańca" zawiesił więc swoją działalność na rok. Dopiero na początku tego roku kilku tancerzy zaczęło intensywnie domagać się wznowienia jego działalności. Postanowiliśmy wrócić do najprostszej, purystycznej formuły. Istnieje w Poznaniu kilka mocnych środowisk folkolubów - np. bretońskich. Najlepsi w Polsce muzycy bretonoznawcy, to ci skupieni wokół Michała Żaka. Wymienić należy również Macieja Filipczuka, gdyż to, czym się ostatnio zajmuje stawia go dość wysoko na półce znawców oberka mazowieckiego czy radomskiego (nie umniejszając oczywiście innych kierunków jego poszukiwań). Bardzo cenię współpracę z Basią Wilińską i jej różnymi formacjami. Ja od paru lat jestem zauroczony tańcami korowodowymi. W "Domu Tańca" mamy miłośników różnych form: ccango, bretońskich korowodów, oberków. "Dom Tańca" organizujemy, gdy uda nam się zebrać wszystkich muzyków (około dziesięciu osób) oraz załatwić knajpę. Przychodzi mnóstwo młodych tancerzy, na wiosnę pojawiło się dwieście osób! To było szaleństwo, nie mieściliśmy się w sali. Tej jesieni zaprosiłem Wielkopolan. Przyjechał najlepszy skład: Tomek Kiciński, Romek Jędraszek, Zosia Dragan z Bukówca. Wszystko odbywa się bez pieniędzy, dotacji, jest to klasyczne non profit. Priorytetem jest wolny czas muzyków. Jeżeli zbierze się ich wystarczająca ilość, co najmniej dwa, trzy składy, to ustalamy datę i zapraszamy ludzi. Niedawno zgłosiło się do mnie wydawnictwo "Czarne", więc najbliższy "Dom Tańca" odbędzie się z Andrzejem Bieńkowskim. Zaproponowałem, by Andrzej przy okazji tej imprezy pokazał kilka swoich filmów, zorganizował promocję książki.
A czy współpraca z "Lautari" to był zamknięty projekt?
To była forma spełnienia starej miłości do fortepianu, która nigdy nie znalazła ujścia. Oraz szczęśliwy zbieg okoliczności. Akurat Maciek Filipczuk przeprowadził się z Wrocławia do Poznania. Rozwiązał się stary skład, a nowy spotkał się właśnie w "Domu Tańca". W pewnym momencie okazało się, że Maciek, Michał Żak i ja działamy i myślimy w podobny sposób, więc Maciej (odważnie!) zaproponował, żebyśmy odrodzili w poznańskim składzie "Lautari". Początkowo odtwarzaliśmy starą muzykę, a potem, wraz z kolejnymi podróżami narodziły się autorskie projekty: chasydzki "Tikkun", następnie ormiański Azaran" - ten zakończony płytą pod tym samym tytułem (nagraną już beze mnie, w nowym składzie). Jednak początki i właściwie większość materiału była związana z naszą podróżą do Armenii. Zostałem tam zaproszony jako plastyk, więc dodatkowo to był dla mnie powrót do działalności plastycznej po dziesięcioletniej przerwie. Okres "Lautari" jest dla mnie ważny ze względów emocjonalnych. Rozstaliśmy się nie z powodu kłótni, lecz tylko i wyłącznie czasu, który nie pozwalał nam na wspólne granie. Byłem w innej sytuacji rodzinnej, niż chłopaki (młoda kawalerka) i nie mogłem pozwolić sobie tylko na artystyczne działanie.
A projekt "Tikun" i w ogóle współpraca z Pucharskim?
Ze Stefanem spotkaliśmy się w Krakowie, jeszcze za czasów "Muzykantów". Nasz projekt "Ket Jo Barat" powstał wyłącznie dla zabawy i przyjemności grania. Inicjatorem projektu "Tikun" byłem ja i Maciek Filipczuk. Narodził się we Francji. Odbyła się tam jego pierwsza edycja, związana z wystawą zdjęć Tadeusza Rolke poświęconą chasydom. Była ona pokazana w niesamowitym miejscu, w małym miasteczku w Prowansji, w starej, okrągłej kaplicy na wzgórzu. By w ogóle do niej dotrzeć trzeba było wspiąć się przez niezłe chaszcze. Było to miejsce bardzo energetyczne, które na mnie niezwykle mocno oddziaływało. Postanowiliśmy z Maciejem zrobić tam spotkanie, coś w rodzaju otwartego koncertu, poświęconego wszystkim nurtom żydowskim, które znaliśmy. Następne koncerty chcieliśmy zagrać w Polsce, w równie mocnych i energetycznych miejscach oraz przywołać te zdjęcia, tym razem w formie prezentacji multimedialnej, zaprosić muzyków, którzy albo są Żydami, albo mają do muzyki żydowskiej osobisty, emocjonalny stosunek. Udało się zebrać grupę dwunastu przyjaciół i zrobić dwanaście artystycznych spotkań w ciągu jednej podróży (trzy tysiące km, trzy tygodnie). Rozpoczęliśmy ją w prywatnym domu w zachodniej Polsce (w siedzibie teatru "Cinema" w Michałowicach pod Jelenią Górą). To nie były koncerty, ale właśnie spotkania. Chcieliśmy stworzyć jak najlepsze warunki poprzez wybór przestrzeni dla spotkania - musiało to być miejsce, które prowadzą ludzie o dobrej energii. Klimat tego spotkania tworzyły właśnie zdjęcia, które były dla nas inspiracją, oraz muzycy i przyjaciele. Jego istotą była improwizacja, otwarcie się na to, co się wydarzy. Myślę, że kilka razy naprawdę nam się udało. Projekt okazał się bardzo mocnym, choć trudnym, doświadczeniem dla wszystkich jego uczestników. Spieraliśmy się o bardzo poważne rzeczy: wiarę, Boga, sacrum, docieraliśmy do sfer, w które nie należy wchodzić. Ale ostatecznie przetrwaliśmy wspólnie całą tę "wewnętrzną" podróż.
Rzeczywiście, jeżeli gramy koncert, to jego struktura jest zamkniętą formą, muzycy przekazują publiczności wybrane przez siebie wartości i ta granica między intymnością a sferą koncertową jest jasna; natomiast przy takim otwartym, improwizacyjnym projekcie to może być trudne.
Okazało się, że rzeczy, które ja rozumiałem w określony sposób, zupełnie inaczej rozumiał Żyd. Dotyczyło to między innymi mojego stosunku do zdjęć, do fotografii jako medium, mojej wiedzy na temat religii. Ze Stefanem lata żeśmy spędzili robiąc różnorodne rzeczy, podróżując i nagle okazało się, że zupełnie inaczej patrzymy na świat. Uświadomiłem sobie, jakimi schematami się posługuję, jak mało wiem na temat kultury, która jest tuż obok mnie, która była tutaj przez setki lat. Dopiero takie przedsięwzięcie, które w swojej podstawie miało dotykać istotnych rzeczy, rzeczywiście ich dotknęło. Nie wiem, ile z tego było na zewnątrz, w samej muzyce, ale na pewno to doświadczenie było bardzo ważne dla wykonawców i myślę, że dla publiczności również.
Później postanowiliście grać z Alicją?
W momencie, kiedy rozstaliśmy się z Maciejem i Michałem, była już gotowa Jurta. Sami ją zrobiliśmy. Ja wykonałem wszystkie elementy drewniane, Alicja uszyła tkaniny. Po zbudowaniu domu, zrobienie Jurty nie było kłopotliwe. Skończyłem w końcu wydział rzeźby, to zobowiązuje. Żeby Jurta mogła funkcjonować, musiałem wycofać się z "Lautari". Stanąłem przed wyborem: albo zaangażuje się w "Lautari", gdyż właśnie wtedy zaczęła powstawać nowa płyta, albo wezmę się za zaniedbane od dawna rzeczy związane z pieśniami dziadowskimi. Postanowiłem nagrać w końcu ten materiał, który nie był dotychczas zarejestrowany. Natychmiast po rozstaniu się z zespołem, usiadłem w studiu i nagrałem płytę. Zabrałem się również za promocję Jurty. Stanęła wówczas w czterech miejscach, mniej więcej rok temu zaczęła normalnie funkcjonować. Ideą wyjściową było stworzenie swojego własnego Domu Kultury, zaczęliśmy więc używać jej w bardzo różnych kontekstach. Praktycznie każdy element Jurty ma swoją własną historię, znajdują się tam dywany, kilimy, przedmiot
przywiezione przez nas z różnych podróży. Realizujemy ideę, pochodzącą z "Tikunu": tworzenie miejsca nasyconego energią, w którym wydarzyć się mogą cuda.
Jak wygląda takie spotkanie?
Robimy tam różne rzeczy. Przede wszystkim śpiewam pieśni dziadowskie, opowiadam o instrumentach, robimy warsztaty tańców, korowodów, rzemiosła. Współpracujemy i zapraszamy do siebie zapraszamy przyjaciół, na przykład story teller'ów - opowiadaczy historii, aktorów ze spektaklami, muzyków z koncertami i warsztatami, robimy nawet kino, poświęcone różnym wątkom tradycyjnym. Generalnie jesteśmy elastyczni, dużo zależy od miejsca, w którym się znajdujemy oraz od tego, kto nas zaprasza. Chodzi mi o to, by wchodząc do Jurty, wstępowało się w zupełnie inny wymiar czasoprzestrzeni. Przeważnie takie spotkania trwają dwanaście godzin, na przykład tego lata w Szczecinie Jurta trwała trzy dni. Zaprosiliśmy rzemieślników, między innymi Piotrka Makowskiego - opowiadacza, śpiewaka, który uczył robić świece woskowe. W dzień trwały warsztaty rzemieślnicze, po południu odbywała się nauka tańców, wieczorem koncert lub potańcówka, a w nocy opowieści.
A "Kwartet Wiejski"?
To najlepszy skład taneczny jaki znam - Ewa i Robert Wasilewscy (Sielska Kapela Weselna, Transkapela) i Hałasowie. Przyjaźnimy się od wielu lat, od kilku współpracujemy, organizujemy warsztaty dla dużych grup, grywamy na weselach. Utrzymuję także stałe kontakty z Teatrem oraz ze Scholą Węgajty i Wolfgangiem Niklausem. Prowadzimy tam "Dom Tańca", który został poszerzony o tańce dawne. Idea jest taka, by wytropić tańce dworskie, które trafiły na wieś, zostały przyswojone przez miejscową ludność i uznane za wiejskie. Jest on bardziej nakierowany na działalność Scholi, zwracamy uwagę na kroki procesyjne, korowody, które przydają się później w realizacji spektakli. Przez ostatnie dwa lata mieliśmy przyjemność współpracować przy realizacji czterech spektakli. Bierzemy udział w ostatnich przedsięwzięciach Scholi: "Cudach św. Mikołaja"; "Zamku Warmii"; "Trubadurach Chrystusa Pana", i innych.
Jak to było z Twoją fascynacją pieśniami dziadowskim?
Trafiłem na te pieśni jeszcze w czasach "Muzykantów". Wtedy zetknąłem się z pierwszymi opowieściami, balladami. Ich wykonawcy przemierzali ogromne połacie Europy. Jeśli nie osobiście, to wędrowały ich pieśni, ten sam motyw można spotkać na przykład w Serbii i południowej Francji. Coraz więcej tych rzeczy napotykałem, uczyłem się ich, wykonywałem z akompaniamentem akordeonu, wplataliśmy je czasem w koncerty. W pewnym momencie Stefan Puchalski przywiózł z Węgier lirę i zaprosił nas na jej oglądnie i słuchanie. Tak mnie zauroczył jej dźwięk, że mu ją po prostu zabrałem. W następnym roku pojechałem na Węgry, na warsztaty lirniczo-dudziarskie i od tamtej pory gram. Pieśni dziadowskie to stale otwarty projekt, który ciągle ulega przekształceniom. Myślę, że co jakiś czas będę rejestrował i wydawał płytę ze stanem obecnym, gdyż widzę, jak na przestrzeni paru ostatnich lat zmienił się mój repertuar. Nieustannie otwierają się nowe pokłady materiału, którego aktualność jest nieprzemijająca. Nie chcę traktować tego materiału jak muzealnik, ale raczej tworzyć rzeczy, które będą ludzi dotykać - tak, jak dotykają mnie.
Dziękuję za rozmowę.
Jacek Hałas to prawdziwy człowiek renesansu, jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, a także muzykiem, kompozytorem i tancerzem. Ma swój sposób na życie i konsekwentnie go realizuje. Od 2005 roku wraz z żoną Alicją i czwórką dzieci podróżują po Europie ze swym najnowszym projektem artystycznym - "jurta", który jest najpełniejszą formą prezentacji ich zainteresowań, czyli pasji tańcem korowodowym i wirowym oraz tradycjami wędrownych śpiewaków. Na szeroką skalę zajmują się warsztatami i działalnością edukacyjną.