Jeśli nawet po drodze... między pokoleniem dziadków i rodziców, rodziców i naszym (niezależnie, z którym najmodniejszym z roczników utożsamiamy się najbardziej), muzyka folkowa ta której słuchamy, ta, w której wnętrzu przebywamy, daje nam przynajmniej nadzieję (czasem nawet gwarancję) na naturalne więzi międzypokoleniowe.
W czasach, kiedy życie towarzyskie przestało pochylać się nad biesiadnym stołem, muzyka folkowa staje się rekompensatą za nigdy już nie zaśpiewaną wspólnie pieśń, za nigdy nie wygłoszoną przy stole laudację gości. Staje się ona nie tylko kodem towarzyskim, sprawia, że nabieramy szacunku dla paseistycznej kultury, dla zdobnego dzbanuszka, z którego nalewała mleka staruszeczka śpiewająca pieśń pobożną na powitanie, ubogacając codzienną tułaczkę w poszukiwaniu igły i naparstka pieśnią prostą i skoczną. Słuchając muzyki folkowej podróżujemy w przestrzeni i czasie, chwilowo i ze zdumieniem odkrywamy w sobie elementy obcych nam kultur, obcych rejestrów zdarzeń, słów, jakich poza sferą oniryczną nigdy byśmy nie wyartykułowali. Stajemy się bliżsi czasom przed: przypominamy pewną postać (malarstwo naskalne!) z jaskini Rabisz niedaleko Bielogradczika: statyczną, choć jakby w tańcu, trzymającą w archaicznym skupieniu łuk muzyczny, w oczekiwaniu, że sam wydobędzie z siebie dźwięki.
Muzyka folkowa niesie ze sobą „groźbę” upoetycznienia rzeczywistości, która stopniowo również za naszą przyczyną jest konsekwentnie czegoś pozbawiana, niewielu chciałoby jeszcze ją ubogacić. Kiedy zza kotary współczesnych interpretacji uda się nam uchwycić kilka nieśmiałych dźwięków oryginalnego surbaharu z Kalkuty, to jakby poezja Pradhipa Choudhuri zaczęła koncertować sama.
Kiedy Nadia Cella-Pop, skądinąd popularyzatorka poezji Pradhipa Choudhuri we francuskojęzycznej części Europy, przybyła wreszcie do Białegostoku, żeby w ramach Wiosny Francuskiej (a zatem i frankofońskiej) wygłosić wykłady jeden poświęcony twórczości Mircei Eliadego, drugi francusko-rumuńskiej poetyce wyobraźni, wówczas uzmysłowiłam sobie, że moja Rumunia, dotychczas filozoficzno-poetycka istnieje przede wszystkim w muzyce, a w trakcie przekładów wierszy Nadii z francuskiego na polski, przed materializowaniem wersu następuje w mojej głowie muzyczne preludium: bo czyż można dać złowić się w sieć legendarnego Króla Rybaka bez magicznej formuły z pieśni Vety Biris „Sus la munte sint trei stele”...?!
Jest także muzyka folkowa happeningowym biletem do średniowiecza, czego doświadczyła białostocka publiczność w trakcie spektaklu „Graal... Graal? Graal!” na podstawie opowieści Chrétien de Troyes w wykonaniu studentek I roku romanistyki Uniwersytetu w Białymstoku, w dniu 12 kwietnia 2002 roku.
Święty Graal widziany oczyma przyszłych romanistek nie był-li tylko alegorią pucharu, do którego Józef z Arymatei miał zebrać krew z przebitego boku Chrystusa, spływającą z grota lancy, nie tylko kontynuacją rycerskich poszukiwań, lecz próbą uzmysłowienia współczesnym nieustannego poszukiwania ideału. Opowieść o Graalu, interpretowana w języku francuskim, wzbogacona została o elementy choreograficzne, o pieśń, do której muzykę napisała i prześlicznie wykonywała Jolanta Kwiatkowska. Tu także rozbrzmiewała muzyka z ostatniej płyty Przylądka Starej Pieśni: „Pusta sala w mgle zniknęła, pogasły łuczywa...”
I tylko muzyka pozostanie.
Jeśli nawet po drodze... między pokoleniem dziadków i rodziców, rodziców i naszym (niezależnie, z którym najmodniejszym z roczników utożsamiamy się najbardziej), muzyka folkowa ta której słuchamy, ta, w której wnętrzu przebywamy, daje nam przynajmniej nadzieję (czasem nawet gwarancję) na naturalne więzi międzypokoleniowe.