Tyle razy próbowałam swoje podróże „folkowe” przenieść w miejsca bardziej „modne”. Nęciła fińska cytra kantele, chińska gitara w kształcie księżyca.
I oto nagła tęsknota, przypomniane poświsty pustynnego wiatru, pomrukiwania wygłodniałych zwierząt, strach na zawołanie, przeraźliwe szlochy i śmiechy, duchy prawie wybudzone ze snu. Pojedyncze uderzenia bębnów, senegalska Dziewczynka w przepastnej, kwiecistej sukience odgarnia z czoła tysiąc pierwszy warkoczyk. Senegalska Dziewczynka boi się stłumionych chichotów koleżanek. Koło skupionych twarzy przybliża się i oddala, niektóre nagle przystroiły się w zmarszczki. Dziewczynka wychodzi na sam środek placu miniaturowej wioski. Wokół bębny, pobielone twarze nieruchome w oczekiwaniu, aż pojawi się duch tańca w czerwonych, miękko układających się szatach, sięgających aż do samych „kostek” szczudeł. Dziewczynka czeka na jego skinienie. Zaczyna taniec, ziarenka pod stopami falują. Piasek zamienia się w wodę, a we wsi taka susza. Słyszy, jak do skoku szykuje się Dzikie Zwierzę z Dalekiej Pustyni, zaklęte w łuku muzycznym gubo, hade, mtangala, hunga. Taniec dziewczynki nosi nazwę „Chleb i ryby”, jej starsza siostra woli „Ostrą przyprawę” czy popis zwany „Spojrzenie gasnącego Lwa”.