Afrykańskie obrazki

Klepsydra bez piasku i dna

Jest takie miejsce na kontynencie afrykańskim, gdzie muzyka wypełni po brzegi twoje ucho, a ty – odzwyczajony od natrętnego bogactwa dźwięków – skakać będziesz na jednej nodze z dzikimi okrzykami, nie zdążysz przysłonić twarzy stosowną barwą. Wrota Afryki północno-zachodniej zatrzaśnie przed tobą piaskowa burza, a ty – skulony w kilku ziarenkach piasku – będziesz wyczekiwał ciemnoskórego Godota, który na grzbiecie wielbłąda przejdzie przez sam środek twojej prywatnej fatamorgany. Jeśli ziarenka pustynnego piasku nie ochronią cię przed rykiem tygrysa czy hipnotyzującym chichotem hieny, uderz w adya-oro, świszcząco-poświstujące-świerszczobliwe drewienka plemienia Ibo z Nigerii.

Jeśli zaś – znękany wielodniową wędrówką po pustyni – ze zmęczenia nie dostrzeżesz nawet stereotypowej fatamorgany, spójrz wyżej, tam gdzie słońce roztapia się w bryłę złota, a europejscy średniowieczni alchemicy, z chciwością czasów minionych, próbują wycisnąć z pustynnego słońca choć okruszek kamienia filozoficznego. Gonią ich po niebie, po niebie, po niebie etiopscy pasterze znad Jeziora Tana, próbując wydobyć cię z nadciągającego zewsząd piasku dźwiękiem bambusowych fletów. Nim piasek pokryje twe oczy, ukoi uszy, uciszy płacz, usłyszysz z oddali, jakby z zupełnie innej Afryki sprzed setek, tysięcy lat słabnące dźwięki szarpanej liry kissumba. Krzykniesz – „Narysuję ci baranka, tylko nie odchodź, Mały murzyński Książę!” Ów odwróci się jeszcze na chwilę, na płatek z róży, na jedno zdziwione spojrzenie. I ani słowa pożegnania, bo w Afryce tylko bębny potrafią mówić językami różnych plemion.

Tuliłam kiedyś w ramionach maleńkiego, może kilkutygodniowego Murzynka. Nie mógł zasnąć – w Afryce jest za głośno dla usypiającego dziecka. W Ugandzie coraz tańczącej rodzinie królewskiej wtóruje bęben miagro, w zachodniej części czarnego Lądu rozbrzmiewają ompe, moses i osevenji. Czy mój maleńki Bambo będzie się uczył kiedyś tradycyjnej mowy bębnów w jednej z renomowanych szkół w Gwinei czy Tanzanii? Moja kołysanka skrada się do twoich uszu jak spóźniony tygrys, jak łuk amsad, jak kongijski róg zwierzęcy apunga. Nuty roztapiają się w ziarenkach pustynnego piasku w słowa wierszy Leopolda Sedara Senghora. Jeśli będzie ci zimno nad ranem, zawinę cię w królewski płaszcz Koumba N’Dofene, opowiem ci historię, która nie kończy się i nie zaczyna, tę zasłyszaną przed dziesiątkami lat od griota Amadou Koumba, wywodzącego się z rodziny matki poety Birago Diop. Jego wiersze są jak ziarenka najczarniejszej kawy.

Afryka – choć sama nieustannie potrzebuje, błagalnie wyciąga wychudzoną rękę, ma w sobie tyle miłości, tyle caritas. Poznałam kiedyś biskupa Beninu, który na zakończenie naszej rozmowy, życzył mi, bym miała tyle dzieci, ile mają afrykańskie rodziny, ale by można je było zawsze czymś wyżywić.

Mój mały Murzynek nie stawia już magicznych znaków na piasku, od dawna nie gra na harfolutni i na bębnach boadze. Jego koszula jest nieskazitelnie biała, starannie obcięte paznokcie szukają dźwięków na klawiaturze komputera.

Tylko kilka kropel wyrosło na pustyni, a... ile wiader wody przewróciłam na piasku.

Kongo:Muzyka pachnąca upałem

Popołudniowe wnętrze salonu muzycznego w Białostoczku. Obie pochylamy się nad dziewiętnastowiecznymi filiżaneczkami z jak najbardziej współczesną afrykańską kawą i czekoladowymi przysmakami.

Ariane próbuje muzycznych czarów i oto wśród cytr, cymbałów, skrzypiec i fortepianów wyłania się duch tradycyjnej muzyki jej kraju celebrowanej w najróżniejszych dialektach: kibunda, kimbala, kimashi, kikweso, kiyaka, kirenga, kilundi, kitetela, kilinga, kisuku...

Na samym dnie filiżanki z kawą rozpoczyna się opowieść o kongijskiej muzyce, o tęsknocie za mówiącym baobabem, za dźwiękami bębenka, sekretnym kajecie muzycznym zamykanym na mimiaturowy kluczyk, o przyjaciółce Tysiąca i Jeden Warkoczyków, która została jeszcze w Kongo i przecież nie wróci...Można też zacząć zupełnie inaczej: Wraz ze słabnącą dominacją wpływów belgijskich nastąpiło odrodzenie prawdziwej muzyki kongijskiej. Zaczęły powstawać orkiestry, zespoły śpiewacze nie tylko w dialektach kongijskich, ale w czterech innych językach używanych w Kongo: lingla, kikongo, riluba i suahili. Język lingla zdominował trzy pozostałe i oto prawie wszystkie współczesne pieśni są śpiewane w tym języku. Najsłynniejszym pieśniarzem do dziś pozostaje Luombo, którego kariera zaczęła się jeszcze w latach pięćdziesiątych. Dawna pieśń kongijska opowiadała przede wszystkim o mieszkańcach, którzy ucierpieli wskutek kolonizacji, o życiu przodków i wreszcie o kulcie zmarłych. Niegdysiejszej muzyce kongijskiej towarzyszył przede wszystkim dźwięk bębenków i okrzyki, szczególnie głośne w czasie ceremonii ślubu czy pogrzebu. (Ariane nazywa ją muzyką „brzucha i posladków”.)

Współczesna pieśń kongijska jest pieśnią miłości, a nie śmierci, miłości niewiernej, miłości – hipokrytki, miłości do pieniądza, miłości pogwałconej, kazirodczej, niszczonej przez politykę i bezrobocie, miłości „symultaneistycznej” – jednego mężczyzny do wielu kobiet jednocześnie (mowa o tej samej temperaturze uczuć). W dźwiękach współczesnej pieśni kongijskiej pobrzmiewają słowa angielskie, francuskie, włoskie, hiszpańskie. Tradycja coraz mocniej skrywa się w cieniu baobabu, a z największym aplauzem przyjmowane są tańce N’Dombolo, stanowiące rodzaj wyrafinowanej satyry politycznej. N’Dombolo oznacza zgarbionego szympansa (tu Ariane wtrąca opowieść o prezydencie Laurent Kabila – który nazywany był N’Dombolo ze względu na specyficzną posturę).A przecież Kongo to muzyka, to nie tylko dźwięki N’Dombolo, ale „oszalałe” tańce do samego świtu, wibracja wszechświata ogarniająca nas od stóp do głów i znowu od głów do stóp, może i do najbliższego drzewa, do kolejnego pocałunku i rozstania.

To także wibrująca „oszalałym” tańcem poezja Maxime N’Debeka z Brazzaville, autora słynnego poematu „Jest nas 980 000”, napisanego w języku francuskim, czytanego, powtarzanego, cytowanego w krajach Afryki francuskojęzycznej. „Jest nas 980 000” Kongijczyków bezrobotnych, studentów, wygłodzonych, poniżanych, których jedynie głód musi wykarmić... Kongo to także poezja Jean-Bapitiste Tati-Loutard, mówiącej głosem sprzed setek, tysięcy lat, głosem przodków i... baobabów.

I wystarczy jeszcze chwila, a nasze dziewiętnastowieczne filiżanki z miśnieńskiej porcelany zamienią się w bębenki i grać będą same. Za oknem śpiewa (w niespodziewanie kongijskiej manierze) podlaski wiatr. Ariane potrząsa tysiącem warkoczyków, każdy połyskuje na złoto i ma „opaloną” pointę („końcówka” brzmiałoby tu zbyt banalnie). Za kilka dni w salonie znów zabrzmią francuskie słowa – czy będzie to pieśń N’Dombolo, czy opowieść o Bretanii, a może wróci duch Bernarda de Ventadour – najsłynniejszego z trubadurów?


Ariane Kitapini Mutobo, Kongo
Marta Cywińska, Polska
Skrót artykułu: 

Jest takie miejsce na kontynencie afrykańskim, gdzie muzyka wypełni po brzegi twoje ucho, a ty – odzwyczajony od natrętnego bogactwa dźwięków – skakać będziesz na jednej nodze z dzikimi okrzykami, nie zdążysz przysłonić twarzy stosowną barwą. Wrota Afryki północno-zachodniej zatrzaśnie przed tobą piaskowa burza, a ty – skulony w kilku ziarenkach piasku – będziesz wyczekiwał ciemnoskórego Godota, który na grzbiecie wielbłąda przejdzie przez sam środek twojej prywatnej fatamorgany. Jeśli ziarenka pustynnego piasku nie ochronią cię przed rykiem tygrysa czy hipnotyzującym chichotem hieny, uderz w adya-oro, świszcząco-poświstujące-świerszczobliwe drewienka plemienia Ibo z Nigerii.

Dział: 

Dodaj komentarz!