4x4x4 czyli cztery stany na czterech kołach we czwórkę

Część II

Osz to jeden z największych bazarów w Azji Środkowej. Bardzo chaotyczny, ciężko się w nim odnaleźć. Nietrudno zauważyć, że spora część bazaru jest zniszczona, widać ślady ognia. Dwa lata temu Kirgizi pogonili z miasta mieszkających tu od pokoleń Uzbeków. Sytuacja etniczna w całej Azji Środkowej jest napięta. Urazy wywodzi się jeszcze z czasów ZSRR, kiedy to wyznaczono granice republik, nie licząc się ze względami narodowościowymi. Stąd Tadżycy zamieszkujący południowo-wschodnią część Uzbekistanu, Uzbecy mieszkający w części Doliny Fergańskiej, należącej już do Kirgizji. Właśnie Uzbecy zostali ostatnio ponownie wyrzuceni z miasta. Pewnie za dobrze im się wiodło, bo uchodzą za pracowitych i dobrych kupców.

Wjeżdżamy do Kirgizji. Jest ciemno, rozbijamy się w jakiś krzakach. Rano okazuje się, że te krzaki to całkiem wyrośnięte konopie. Ale w sumie czemu się dziwić. Jesteśmy w Osz, które uchodzi za bardzo ważny punkt na trasie przerzutu narkotyków z Afganistanu. Kiedyś główny szlak prowadził przez Iran i Turcję. Potem Chomeini przepędził szacha, uszczelnił granice. I rozpadł się Związek Radziecki, co otworzyło nowe kierunki przemytu.

Nie zabawiamy w Osz długo, kilka godzin później ruszamy w góry. Mijamy stada owiec, kóz i krów. Po drodze typowo sowieckie widoki. Barakowozy, będące schronieniem dla pasterzy, zamiast jurt. Przygnębiający widok. Osiągamy przełęcz (3450 m). Widoki średnie, pogoda się popsuła. Zimno! Poniżej 10 stopni. To jakaś odmiana po 40 stopniach na uzbeckiej pustyni. Zjeżdżamy w dół do Sary-Tash (3100 m). Planowaliśmy zrobić tu większe zakupy. Nic z tego. Mieścina okazuje się być malutka, w żadnym sklepie nie ma chleba. Tylko wódka i cukierki. W knajpce wybór niewielki: manti, czyli pierogi z baraniną, bardzo podobne do gruzińskich chinkali i szorba, rosół z baraniny z ugotowanym całym ziemniakiem, plastrem marchewki i kawałkiem mięsa.

Jesteśmy w Dolinie Ałajskiej. Płaska, długa na dwieście kilometrów, szeroka na kilkanaście. Pamir od południa, Góry Ałajskie od północy. Śpimy w bazie pod Pikiem Lenina, na wysokości 3650 m. Bezchmurny poranek wita nas obłędnym widokiem na Pik Lenina (7134 m). Wszystko w porannym wschodzącym słońcu. Jest pięknie. Stary Kirgiz zaprasza nas do swojej całkiem ciepłej jurty na śniadanie - chleb, mleko, miód, masło i dżem.

Idziemy piechotą w kierunku pierwszego obozu na normalnej drodze prowadzącej do szczytu. Okoliczne góry zachwycają i zaskakują ogromem i kolorami. Biel Pika, czerwień pomniejszych szczytów. Po drodze spotykamy pięknie pozującego do zdjęć świstaka i stado jaków. Po dwóch godzinach jesteśmy na przełęczy (4100 m). Pięknie prezentuje się stąd lodowiec wypływający spod Pika. Krótka drzemka i w dół. Przy samochodzie spotykamy grupkę Kirgizów. To rodzina pasterzy, jutro zwijają jurtę i wracają do wsi w dolinie. I z tej okazji podjechali na wycieczkę w górę. Załapaliśmy się na poczęstunek: melon, lepioszka, jakieś placuszki i oczywiście herbata.

Niestety próba wjazdu do Tadżykistanu od strony przełęczy kończy się niepowodzeniem. Od kilkunastu dni wiemy, że Górny Badachszan, czyli cały wschodni Tadżykistan, jest zamknięty ze względu na toczące się walki pomiędzy stroną rządową a miejscowymi góralami. Liczyliśmy, że sytuacja zdąży się unormować. Niestety. Kierujemy się na granicę kirgisko-tadżycką w miejscowości Karamik. Normalnie to przejście jest otwarte tylko dla miejscowych, ale w związku z zamknięciem Kyzył-Art "innostrańcy" też mogą. Tadżykistan posiada w ogóle tylko dwa przejścia międzynarodowe - w Bekabad (z Uzbekistanem) i Kyzyl-Art (z Kirgistanem). Jedziemy ponad pięknym kanionem drogą wciętą w strome zbocze. Zachodzące słońce, czerwień gór - ładnie. Odprawa po obu stronach szybka i jesteśmy w Tadżykistanie. Zjeżdżamy w pierwszą dolinę, gdzie widać jakieś zabudowania. W wiosce trochę się gubimy i znów wjeżdżamy na czyjeś podwórko. Zostajemy zaproszeni na herbatę. Siadamy na materacach, po chwili gospodarz wnosi obrus, rozkłada. Układa na nim ogromne, ponad półmetrowe lepioszki. Bierze jeden placek i łamie, kładąc kawałki przed nami. Po chwili podaje czarki i nalewa zieloną herbatę. Pierwszą czarkę wlewa z powrotem, by wywar mógł się wymieszać. Przed nami lądują talerze z cukierkami i ciastkami. Po chwili jeszcze czarki z masłem, dżemem i miodem. Po posiłku dziękujemy i wyjeżdżamy na nocleg za wieś.

Nie chcemy zrezygnować z Badachszanu. Liczymy, że może da się wjechać od zachodu. Dojeżdżamy w końcu do Pamir Highway, słynnej drogi, prowadzącej przez cały Pamir aż do Kirgistanu. Autostrada to oczywiście nie jest. To zwykła górska droga, prowadzona dość śmiało w stromych skalnych ścianach nad burzliwie płynącą rzeką. Oczywiście pełna dziur i tarasujących przejazd kamieni spadających z góry. Średnia prędkość 25km/h. A do Chorogu, dokąd chcielibyśmy dojechać, jest 350 km. W małej wiosce napotykamy grupę żołnierzy. Dwie ciężarówki, a w niej żołnierze z sił specjalnych: Cpecnaz i Omon. Jadą gdzieś za Chorog i mówią, że tam jest spokojnie i że Badachszan jest otwarty i możemy jechać. Pięknie, choć trochę nie dowierzamy, bo skoro tak spokojnie to po co tam kolejne oddziały i do tego sił specjalnych? Ale jedziemy. Cóż, na pierwszym posterunku, na granicy Badachszanu szlaban. Oficer milicji mówi, że dalej nie można, Chorog zakryty. Nie ma najmniejszych szans negocjacji, zawracamy. W pierwszej wiosce skręcamy z Pamir Highway i szukamy noclegu. Jest ciemno, znów wjeżdżamy na czyjeś podwórko. I wszystko się powtarza. Gospodarz wychodzi, wita i zaprasza do siebie na poczęstunek i nocleg. Tradycyjna kolacja, jako dodatkowa atrakcja rosyjski serial wojenny oglądany z gospodarzem.

Rano przy śniadaniu wypytujemy się o możliwość objechania posterunku. Da się, choć z naszymi mapami i z ogólnymi radami gospodarza będzie ciężko. Trochę błądzimy po wąskich gruntowych drogach. Po drodze przełęcz 2980 m. Było ciężko, auto się nieco zagotowało, trzeba było iść pieszo. Na przełęczy okazało się, że nasz wjazd to nic specjalnego, gdy zobaczyliśmy starą ładę. Ech... To dopiero wyczyn, bo droga nie dość, że stroma to i bardzo nierówna. Mijamy kilka wiosek i dojeżdżamy do Pamir Highway kilka kilometrów przed przełęczą Kharo-i-Bot (3456 m). Na przełęczy kolejny post, ale udało się przejechać, bo wojskowi zajęci byli jakimiś ciężarówkami. Piękne widoki za przełęczą. Jesteśmy bardzo podbudowani, że tak nam dobrze idzie omijanie posterunków. Na kolejnym żołnierze wyglądają na bardzo zdziwionych na nasz widok. Tłumaczymy im, że na poprzednich nas puszczono to i oni powinni nas puścić. Udaje się. Zjeżdżamy do Khala-i-Kum. W tym miejscu spotykamy rzekę Piandż, a po jej drugiej stronie Afganistan. Miejscowi mówią, że kolejny post jest dopiero w Wanchu, a więc jest spora szansa, że dojedziemy tam i będziemy mogli zaliczyć piękną ponoć dolinę Wanchu. Rozglądamy się za obiadem. Aszkana zamknięta, ale zapytany o inną knajpę właściciel sklepu z mydłem i powidłem zaprasza nas do siebie. Wystawia stół, krzesła, przynosi herbatę. Woła jakąś kobietę, mówi, że może nam podać płow. Wielka porcja, do tego ogórki, lepioszka. Całość za 10 somoni, czyli 6,60 zł. Jestem pod wrażeniem elastyczności naszego sprzedawcy. Ale tak się zarabia pieniądze. Trzeba tylko widzieć co klient chce. Dziadek zaprasza nas do siebie do domu na noc, zapewniając, że będziemy tam gośćmi, czyli od tej pory już nie będziemy za nic płacić. Grzecznie, choć z żalem, odmawiamy. Dopiero wczesne popołudnie, przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. Zaraz za miastem niemiła niespodzianka. Post milicyjny z jakimś ważnym tajniakiem. Dalej nie pojedziemy. Jeszcze usiłujemy załatwić coś w miejscowym KGB, ale nic z tego, żadnych szans. Na szczęście nie musimy wracać tą sama drogą. Jedziemy w dół rzeki Piandż. Po drugiej stronie Afganistan. Ludzie chodzą, kąpią się, ot, normalne życie. A mi towarzyszy uczucie jakbym jako mieszkaniec Berlina Zachodniego podglądał życie po drugiej stronie muru. Rozbijamy się na nocleg nad rzeką. Po drugiej stronie światła afgańskiej wioski, w górze księżyc, a obok głośny Piandż. I już prawie zasnęliśmy, gdy odnalazł nas tadżycki patrol. Poprosili, byśmy na nocleg udali się do pobliskiej wsi, ledwie 5 km stąd. Cóż, szkoda. A w wiosce, jako że już ciemno (ok 22:30), tradycyjnie - podwórko, prosimy o możliwość noclegu. Śpimy na karimatach na zewnątrz.

Rano jak zwykle śniadanie, choć pojawił się nowy element - butelka wódki. Na szczęście nie ma przymusu. Gospodarz przeprasza, że spaliśmy na ziemi, ale jak przyjechaliśmy, to on już spał. Przez kilka kolejnych godzin zjeżdżamy w dół rzeki. Jest coraz bardziej gorąco. Po drodze oglądamy życie afgańskich i tadżyckich wiosek. Normalnie. Droga, którą jedziemy jest dopiero budowana przez ekipę z Iranu. Rzeka przebija się przez wysokie góry widowiskowym kanionem. W końcu żegnamy Piandż z Afganistanem i jedziemy do Qulab. Tam mała naprawa auta i przykra niespodzianka - Tadkowi ukradziono telefon. Podczas naprawy jeden z dzieciaków go zwinął, korzystając z naszej nieuwagi. Jako, że nikt się nie przyznał, pojechaliśmy na milicję. Po pięciu godzinach czekania wpierw odzyskano telefon, a później kartę. Sprawna i skuteczna jest milicja w Tadżykistanie. I to po godzinach pracy! Bo akcja skończyła się koło północy.

Rankiem kierujemy się na Duszanbe. Przed wjazdem myjemy auto, bo taki jest wymóg przy wjeździe do stolicy. Za wjazd na główną ulicę miasta brudnym samochodem grozi spory mandat. Im bliżej miasta, tym więcej myjni. Wszyscy myją swoje auta. Szukamy noclegu, ale ponieważ taniej niż 10 dolarów nie ma, to reszta chce jechać dalej. Szkoda. Dajemy sobie 90 minut wolnego. Zaczepia nas trójka Niemców i pyta się czy jesteśmy tymi Polakami, którzy wjechali do Badachszanu, do Kala-I-Kum. Wiedzą to od spotkanej miejscowej milicji. Jesteśmy zatem sławni. Po drodze bazar, kupuję kartę sim, co było bardzo dobrym pomysłem, można dzwonić, jest internet i działa skype. Jedziemy na północ, nad jezioro Iskander. Nowa droga okazuje się być płatna, ale nic to. Przed nami gwóźdź programu, tunel pod głównym grzbietem. Ma długość ok. 6 km, czynna jest tylko jedna nitka, więc ruch jest dwustronny, oświetlenia brak, nawierzchni zresztą też. Miejscami są muldy, wielkie dziury. Co jakiś czas jest zwężenie do jednego pasa, oczywiście nieoznakowane, bo i po co, skoro jest ciemno. Zwężenie, bo stoi albo jakieś rusztowanie, albo zbyt wielka dziura, albo stoi wielki wentylator(!) Po drodze widzimy dwa zepsute samochody, przy nich kierowcy usiłujący w tej ciemności coś zreperować, świecąc sobie komórkami. Wentylatory nie działają zbyt dobrze, dusimy się spalinami. Do tego kapiąca woda z sufitu i wystające jakieś kable i rury. Apokalipsa. Jak w czynnej kopalni. Po 20 minutach wyjeżdżamy pełni wrażeń i szczęśliwi, że żyjemy. Do jeziora dojeżdżamy już w ciemności. Księżyc w pełni cudnie oświetla jezioro i okoliczne góry.

Rano możemy w końcu zobaczyć szmaragdowe jezioro, a wokół ładne góry. Prawie jak nad Morskim Okiem. Mijamy rezydencję prezydenta Tadżykistanu. Obecnie raczej niezamieszkałą, bo udaje się nam dojechać pod samą bramę. Nasyceni widokami wracamy do Duszanbe. Tym razem tunel już takiego wrażenia nie robi, chyba się przyzwyczailiśmy. Na bazarze zakupy i pyszny obiad. Kura z pomidorami z grilla i ciepłą lepioszką. Mmmm...

Obieramy kierunek powrotny na Kirgistan. Ale zanim opuścimy Tadżykistan, chcemy jeszcze zobaczyć Pik Komunizma i spróbować podejść do bazy pod szczytem. Skręcamy z głównej drogi w boczną dolinę w miejscu, gdzie spotykają się dwie rzeki: czerwona i biała, czyli Kyzył Su i Muk Su. Kierujemy się na bazę. W końcu drogę zagradza nam most, po którym nie da się już przejechać. Z tego miejsca do bazy jest ok 3, 4 dni marszu. Zawracamy, wjeżdżamy na pobliskie pastwiska celem podziwiania widoków. Te są dość średnie, bo pogoda raczyła się zepsuć. Zatrzymujemy się tu na nocleg. Warto było, bo rankiem widoki znacznie lepsze i widać górę. Mierzy 7495 m, zwie się obecnie Szczyt Ismael Somoni. Uprzednio Pik Komunizma, a jeszcze wcześniej Pik Stalina.

Ruszamy w drogę. W pierwszej wiosce zatrzymujemy się przy szkole. Jest poniedziałek, 3 września. Pierwszy dzień nauki. Dzieci, wszystkie pięknie ubrane na biało-czarno, właśnie ustawiają się do apelu rozpoczynającego zajęcia. Podchodzi do nas dyrektor szkoły. Wyjmujemy kredki i papier i dyrektor wręcza je każdemu pierwszoklasiście, a było ich 14. Dzieci zaskoczone i zachwycone. Potem dyrektor zaprasza nas do swojego gabinetu, gdzie zaliczamy tradycyjny poczęstunek: herbata, cukierki, ciastka, owoce i lepioszka. Dyrektor zarabia ok 100 dolarów i cieszy się bo niedługo powinna być jakaś podwyżka. W końcu opuszczamy szkołę i jedziemy na przejście graniczne.

Następnego dnia znów jesteśmy w Osz. Na ulicach korki i tłum ludzi. Na kilka godzin wchłania nas bazar, o coś się targujemy, coś kupujemy. Ruszamy na Jalalabad. Zatrzymujemy się w gościnie u polskiego jezuity, który prowadzi tutaj parafię rzymskokatolicką. Zakonnik pokazuje nam cmentarz gdzie pochowani są żołnierze polscy z czasów II wojny światowej. Jalalabad był jednym z miast, gdzie formowało się polskie wojsko. Potem jedziemy do pobliskiego uzdrowiska, które klimatem przypomina Ciechocinek z lat 60. Urocze. Wieczorem uczestniczymy we mszy, dość oryginalnej, bo prócz nas jest jeden staruszek i dziewczynka, usługująca księdzu. Msza w języku rosyjskim.

W końcu można się wykąpać i wyprać swoje brudne rzeczy. Co za ulga!

Ruszamy na wschód. Droga, początkowo asfaltowa, po jakimś czasie zamienia się w szutr. Mijamy wioskę, gdzie na głównej drodze suszono ziarna słonecznika. Trzeba uważnie przejechać poboczem, by nie wpaść do rowu lub nie rozjechać ziaren. Tutejsze góry są już zupełnie inne. Pojawia się roślinność, zieleń i drzewa. Droga pnie się coraz wyżej i wyżej. Krajobrazy przypominają mi Gruzję. Niedaleko przełęczy widzimy kilkadziesiąt krążących wielkich orłosępów. Gdzieś w dole, w żlebie, musi leżeć coś, co je tu przyciąga. Fantastyczny widok, bo szybują dostojnie nad nami. Czasem wręcz na wyciągnięcie ręki. Na przełęczy (3000 m) mocno wieje, więc jedziemy szybko w dół. Po drugiej stronie grzbietu góry po horyzont. I do tego w zachodzącym słońcu. Magicznie. Spotykamy dwóch rowerzystów ze Stanów. Są w drodze od kilku miesięcy. Od dziś stanie się to regułą - codziennie będzie spotykać podróżników na rowerach. Rozbijamy się w górach wśród stad koni, krów, baranów. Wśród jurt i Kirgizów na koniach. Pięknie, aż ciężko zasnąć z wrażenia.

Po przebudzeniu, rankiem, nadal jest magicznie. Jedziemy w stronę Sailmani Tash, gdzie chcemy znaleźć petroglify sprzed 4 tysiące lat. Trochę sami, trochę z pomocą tubylca, dojeżdżamy do miejsca, które wydaje nam się właściwe. Idziemy doliną kilka kilometrów. Po drodze fundujemy sobie 50 m wspinaczki po osuwającym się zboczu. Tadek to świetny wspinacz, ja mam śmierć w oczach. Petroglifów ani śladu. Wracamy do auta. Dokładna lektura przewodnika uzmysławia nam, że aby tam dotrzeć, potrzeba prawie całego dnia trekingu. I jeszcze ten opis: "Dotarcie tu to przygoda sama w sobie. Nie próbuj dostać się tu samemu, i tak nie trafisz". No pięknie.

Jedziemy cały czas piękną drogą pomiędzy górami. Niestety, pogoda się popsuła. Nawet zaczyna padać deszcz. Co prawda mały i przez chwilę, ale w skali wyjazdu to nienotowane zjawisko. Wjeżdżamy w dolinę i zakosami 1000 m w górę. Krajobraz zmienia się gwałtownie. Nagle pojawiają wielkie przestrzenie, łagodne góry, Tybet po prostu. Wszędzie jurty, stada koni, bydła i owiec. Pojawia się jezioro Songkul. Olbrzymie, położone na wysokości ok. 3000 m. Jest zimno, chmurnie i bardzo wietrznie. W jurcie ogrzewamy się herbatą, potem rozbijamy namiot. Pogoda odrobinę się poprawia, wychodzi nawet słońce. Do naszego obozowiska podjeżdża dwóch rowerzystów. Jeden, Polak, już trzeci miesiąc jeździ, drugi, Szwajcar, w drodze od 2,5 roku! Dojechał do Japonii i teraz wraca. Jedzie na starym, dwudziestoletnim rowerze, który nie posiada przerzutek. Co za człowiek. Wieczór spędzamy razem na rozmowie.

Noc zimna, rankiem wschód jakiś niewyraźny. Żegnamy się z naszymi rowerzystami i zjeżdżamy powoli do Narynia. Ostatni widok nad jeziorem. Cudnie tu, szkoda, że pogoda nie dopisała. Auto niedomaga, potrzebny będzie mechanik. Mamy tylko nadzieję, że dojedziemy do warsztatu. Udaje się. Mechanicy trudzą się do wieczora. Do wymiany jest przegub koła, w Polsce do tego potrzeba specjalnej prasy, tu na szczęście udało się to zrobić za pomocą palnika. Trwa to pięć godzin, a realna była groźba czekania na część z Polski. Na nocleg wyjeżdżamy kilkanaście kilometrów za Naryń.

Jest 9 września. Mija miesiąc naszego wyjazdu. Szybko zleciało. Ranek wita nas piękną pogodą. Wokół góry i błękitne niebo. Jedziemy szutrem, po drodze znów rowerzyści, a nawet pierwsi turyści plecakowi. Widoki cudne. Jedziemy górami, które przypominają Tatry. Cały czas doliną, czasem przekraczając rzekę. Wyżej teren zmienia się. Pojawia się wielka przestrzeń, żółć traw, błękit nieba. Krajobrazy iście tybetańskie. Po drodze mijamy jurty, konie i bydło. Słońce cały czas pięknie świeci nad nami. Dalej jedziemy w stronę przełęczy. Droga robi się dość kiepska, tempo mocno spada. Pojawiają się jaki, ale to już przecież ponad 3000 m. Przełęcz osiągamy po zmierzchu, ponad 3800 m. Rozbijamy się chwilę później. Śpimy wysoko w górach, w nocy słychać spadające nieopodal kamienie. Noc zimna, potok obok zamarzł. Wstaliśmy dość szybko i zjechaliśmy na brzeg Issyk-Kul. Jezioro robi wrażenie, jest olbrzymie. Leży na wysokości 1600 m. Długie na 180 km, a szerokie na 60 km. To drugie co do wielkości górskie jezioro na świecie. Słońce świeci i jest ciepło, toteż resztę dnia spędzamy na plaży. Piasek, krzesełka, piękna czysta woda - relaks.

Czas zaczyna nas gonić, jedziemy na granicę z Kazachstanem. Na przejściu niespodzianka - zamknięte, od dwóch lat na dodatek. Pogranicznik kirgiski tłumaczy, że nieczynne, bo Kazachowie się boją Kirgizów. A on tu siedzi i pilnuje, by przejścia nie rozkradli. Wokół typowa granica przyjaźni, zasieki, pas zaoranej ziemi. Ciekawe, czy Kazachowie się tak samo tłumaczą z drugiej strony. Wracamy. Czeka nas 600 km jazdy przez Biszkek zamiast niecałych 100 km do Kanionu Szaryńskiego. Objeżdżamy Issyk-Kul od północnej strony. Stajemy po drodze w Cholpon Ata. Wyczytaliśmy, że mamy szanse zobaczyć tu petroglify. Udało się znaleźć, ale jakoś bez szaleństw, mnie nie zachwyca. Śpimy nad jeziorem w towarzystwie samotnego Nowozelandczyka podróżującego 3 miesiące swoim land roverem.

Rano wjechaliśmy do Kazachstanu. Kierujemy się na Ałmaty. Droga całkiem dobra, krajobraz bardziej kazachski, czyli już płasko i przestrzennie. Niespodzianka po drodze - zatrzymuje nas milicja. Okazało się, że daliśmy się złapać na radar ustawiony kilometr wcześniej. Skończyło się na wytargowanych 2000 tenge (44 zł). To był jedyny mandat zapłacony podczas całego wyjazdu.

Następnego dnia wczesnym rankiem jesteśmy w Kanionie Szaryńskim. To taki mikro kanion Kolorado. Ściany do wysokości do 300 m. Wygląda pięknie. Zjechaliśmy na dno kanionu, a dalej piechotą. Przejść da się ok 2 km, potem pojawia się rwąca rzeka i nie daje szans na kontynuację spaceru. Zaliczamy jeszcze dwa punkty widokowe. Naprawdę tu ładnie! Kolejny punkt programu to Żarkent. Nieduża obecnie mieścina z ciekawym meczetem. Jesteśmy bardzo blisko granicy z Chinami, ledwie 30 km. To najbardziej wysunięty na wschód punkt na naszej trasie. Teraz już będziemy tylko wracać. Sam meczet bardzo ciekawy, zbudowany z drewna, bez żadnych gwoździ. Połączenie chińskiej pagody z uzbeckim meczetem. Ale najciekawsza w meczecie jest obsługa pań oprowadzających. Zdjęć zasadniczo nie wolno robić, to znaczy nie w środku i na zewnątrz tylko w miejscach wskazanych przez panią. Oczywiście to miejsce jest nad wyraz niefotogeniczne. Obiekt jest w remoncie, a nie można było robić zdjęć pracom remontowym. Nic nie można było w zasadzie. Zdjęcia robiliśmy, jakże inaczej, choć pani ostro cały czas, że nie można. A opłata za robienie zdjęć owszem - była. Na dodatek byliśmy cały czas gonieni z miejsca na miejsce, by zobaczyć to co obsługa chce nam pokazać. Wyglądało to komicznie. Jesteśmy pędzeni w kolejne mało ciekawe miejsce, omijając te ciekawsze, a my usiłujemy chodzić swoimi drogami. Pani na nas krzyczy. Stajemy, już nas goni w kolejne miejsce. Naprawdę ciekawie.

Z rana zaczynamy powrót. W linii prostej do kraju ledwie 4000 km. Z tego dnia zapamiętałem towarzyszące nam przez wiele godzin jezioro Bałchasz o pięknym, szmaragdowym kolorze. Kolejnego dnia dojechaliśmy do Astany. Nowe centrum miasta, futurystyczny wymysł prezydent Nazarbajewa. Wystawna, przestrzenna i nowoczesna architektura z mocnymi akcentami zarówno wschodnimi jak i zachodnimi. Szkło, aluminium i złoto, ale detale sowieckie. Wielki plac wyłożony kostką betonową, część już się zapada. Niektóre zniszczone, kolorowe płytki wymieniono na nowe, ale już na zwykłe szare. Plac zarasta trawą. Ale założenie architektoniczne musi robić wrażenie. Z Astany jedziemy piękną autostradą w kierunku Rosji. Autostrada skończyła się po 200 km. Dalej już drogi były normalne, czyli wąskie i czasem w budowie. Północ zastała nas na przejściu z Rosją.

Kolejne trzy dni jechaliśmy przez Rosję. Minęliśmy Ural, wjechaliśmy do Europy. Krajobraz surowy, pełno drzew. Była jesień i wszystkie brzozy w różnych odcieniach czerwieni i żółci. Wyglądało to pięknie.

W końcu 19 września, po 42 dniach, przejechaniu 16624 km, przekroczeniu 11 granic - jesteśmy w Polsce. Zmęczeni, szczęśliwi, pełni jakże świeżych wspomnień.

Skrót artykułu: 

Osz to jeden z największych bazarów w Azji Środkowej. Bardzo chaotyczny, ciężko się w nim odnaleźć. Nietrudno zauważyć, że spora część bazaru jest zniszczona, widać ślady ognia. Dwa lata temu Kirgizi pogonili z miasta mieszkających tu od pokoleń Uzbeków. Sytuacja etniczna w całej Azji Środkowej jest napięta. Urazy wywodzi się jeszcze z czasów ZSRR, kiedy to wyznaczono granice republik, nie licząc się ze względami narodowościowymi. Stąd Tadżycy zamieszkujący południowo-wschodnią część Uzbekistanu, Uzbecy mieszkający w części Doliny Fergańskiej, należącej już do Kirgizji. Właśnie Uzbecy zostali ostatnio ponownie wyrzuceni z miasta. Pewnie za dobrze im się wiodło, bo uchodzą za pracowitych i dobrych kupców.

Dział: 

Dodaj komentarz!