Muzykanty - Kapela Braci Łomżów

"Urodziłem się w Czarnocinie, na trzy tygodnie przed wybuchem II wojny światowej..." - wspomina Józef Łomża, szef kapeli Łomżów. "Ojciec zawiózł mnie ochrzcić i zaraz wozem żelaznym na wojnę odjechał.

Moim mistrzem muzyki był Jan Latosek z sąsiedniego Ocieścia. Grał na trzyrzędowej harmonii tak, że nie miał sobie równych. Uczył wszystkiego ze słuchu. Na głosach (klawiaturze) pokazywał gdzie, którym palcem, a nie lubił powtarzać. Uczeń musiał być bystry, zamgleńców z miejsca wyrzucał. Bez żadnych nut i gam grał melodie i kazał powtarzać do skutku. Później był czas na ozdobniki i własne zagrywki. Czasami brał mnie na wesela, by się przed gośćmi pochwalić, jakiego muzykanta sobie wychował. Za lekcje musiałem mu pomóc przy gospodarstwie".

*

Bębnista Tadeusz Łomża, urodzony w 1928 roku w Czarnocinie. "Na bębnie zacząłem grać mając 7 lat, a marzyłem, żeby grać na harmonii albo na skrzypeczkach. Prosiłem ojca, żeby mi kupił, ale gdzie tam. Podatki popłaciłem, pieniędzy nie mam, mówił - a ty od razu byś je upieprzył! Przed wojną akordeon kosztował 500 zł. W zimę razem ze stryjem latalismy po polach łapać kuropatwy. Przynosiliśmy worek kuropatew, po 30-40 sztuk. Żyd po złotówce od kuropatwy wszystkie kupował. Tak uzbieraliśmy na harmonię. Ale, że stryj je zawinął, grałem na bębnie i tak mi się spodobało, że już na niczym innym grać nie chciałem".

*

Skrzypek Stanisław Kocon urodzony w 1934 roku w Kadłubskiej Woli. "Kiedy miałem pięć lat i w okolicy odbywało się wesele, schowałem się pod ławkę i słuchałem muzyki. A później przez trzy dni mi to samo w uszach grało. Po kilku latach zacząłem sam się uczyć. Ojciec mój był muzykantem (zginął kiedy byłam mały), po nim odziedziczyłem skrzypce i pociąg do muzyki.

Był też taki stary muzykant Bieniac Józef i zaczął mi coś pokazywać, ale mnie się to nie podobało. Ludzie mówili, że mu skrzypce same na ramieniu grają, bo ma diabła za sobą. Gdzie tylko diabeł go wyprowadził, tam grać musiał. Na polu, w lesie, na drodze, tak wycinał, że nikt tego ani znał, ani powtórzyć nie umiał. W nocy do wsi dziwne melodie dobiegały, że nawet psy przestawały ujadać, tylko gdzieś w dali skowyt wilków stawał się wyraźniejszy. I to też nie wszystkim dane było słyszeć, a ci, co słyszeli, modlitwy czynili, by jakiś omen ich nie naznaczył. Za dnia, jak stary Bieniac odetchnął, to nic już nie pamiętał, gdzie był, co robił. Ludzie się go bali i różne gusła o nim powiadali.

Kiedyś było wesele, które ogrywał zacny skrzypek, Jan Gidyk, z bębnistą. O północy przyszedł Bieniac i prosi, żeby mu dali spróbować jaką nutę wykrzesać. Wziął skrzypce Gidyka i zaczął grać, grać i nie przestawał jak opętany jaki. Wtem przerażający dźwięk wydobył, wszystkim ciarki po plecach przeszły i cisnął tymi skrzypcami przez całą izbę aż o ścianę z wielkim hukiem uderzyły. Poleciał jakiś dzieciok je przynieść. Patrzymy, a skrzypcom nic się nie stało! I Bieniac do właściciela mówi: "Tera rzuć ty!". A Gidyka strach ogarnął, pobladł i cholera nie spróbował.

Raz też nocowałem u Bieniaca w domu, bom nie wierzył ludziom w te zabobony. Usiedliśmy w izbie, gadaliśmy o starych muzykantach, ale cały czas muzyczka gdzieś w tle przygrywała. Na początku myślałem, że to mi w uszach gra, jak to nieraz mom, ale to nie były znane mi melodie. Pytam się go więc: "Co tu tak gro u was Józefie?". A on spojrzał się tylko na stare skrzypce, które wisiały na ścianie. I zaroz przestało grać. A kiedyśmy się już położyli spać, to zasnąć całą noc nie mogłem. Bieniac chrapał jak zwierz dziki, więc wyszedłem przed chałupę. Spojrzełem na niebo, gwiazdy, cudna noc była, aż tu nagle czyjś śpiew słyszę. Ni to chłopski głos, ni babski, nie wysoki, czy niski, zaklęty i piękny, jakby nie z tego świata. Wpadłem nazad do izby, a Bieniac chrapie jak chrapał. Senny się natychmiast zrobiłem i nic już więcej nie pamiętam.

Później nie dane mi było się z Bieniacem spotykać. Raz tylko, w Święta Bożego Narodzenia znów się we wsi pojawił i zaprosił nas do siebie. Grać kolędy kazał i kontent był. My od tego czasu co roku w Boże Narodzenie z najbliższymi kolędy w tę najzacniejszą noc śpiewamy."

*

Kapela Braci Łomżów jest fenomenem dzisiaj już chyba nie spotykanym. Muzykanci z Czarnocina nie bywają na festiwalach. Muzykowanie traktują tylko jako przyjemność dla siebie i najbliższych. To, że w ogóle udało się ich odnaleźć zawdzięczamy wytrwałej pracy etnograficznej prof. Piotra Bieńkowskiego.

Pod koniec października 1997 cała kapela uświetniła inauguracyjna zabawę Domu Tańca w Warszawie. Był to pierwszy duży występ braci Łomżów. Oberkami, polkami i marszami wzbudzili najwyższy podziw.


tekst i fotografie - Maciej Szajkowski, bębnista Kapeli ze Wsi.
Dziękujemy za udostępnienie tekstu, który po raz pierwszy pojawił się w Magazynie Domowym "Nowa Wieś", nr 12 z grudnia 1997.
Kontakt z Redakcją Magazynu:
ul. Wiejska 17, 00-480 Warszawa, tel. (0-22) 628 45 83, 628 32 92, fax: 622 50 79
Skrót artykułu: 

"Urodziłem się w Czarnocinie, na trzy tygodnie przed wybuchem II wojny światowej..." - wspomina Józef Łomża, szef kapeli Łomżów. "Ojciec zawiózł mnie ochrzcić i zaraz wozem żelaznym na wojnę odjechał.

Moim mistrzem muzyki był Jan Latosek z sąsiedniego Ocieścia. Grał na trzyrzędowej harmonii tak, że nie miał sobie równych. Uczył wszystkiego ze słuchu. Na głosach (klawiaturze) pokazywał gdzie, którym palcem, a nie lubił powtarzać. Uczeń musiał być bystry, zamgleńców z miejsca wyrzucał. Bez żadnych nut i gam grał melodie i kazał powtarzać do skutku. Później był czas na ozdobniki i własne zagrywki. Czasami brał mnie na wesela, by się przed gośćmi pochwalić, jakiego muzykanta sobie wychował. Za lekcje musiałem mu pomóc przy gospodarstwie".

Dział: 

Dodaj komentarz!