Wizyta za siódmą górą

OBUH, czyli Odgłosy Bocznic Ukoją Harmider, a może Ostatni Bastion Ukrytej Harmonii... "Czuję się poszukiwaczem skarbów" - mówi o sobie Wojciech Czern (szerzej znany jako Wojcek), siła sprawcza i motor niezależnego wydawnictwa muzycznego OBUH, strażnik projektu "Za Siódmą Górą", realizator nagrań, kolekcjoner mikrofonów i wyznawca metody działania "Ratuj Się, Kto Może". Jego niewielka muzyczna oficyna wydawnicza ulokowana w starej szkole we wsi Rogalów koło Kazimierza Dolnego - niezauważana przez rekiny fonograficzne - wydaje muzykę alternatywną; ukazała się tam między innymi płyta "Dziewczyna z Aszchabadu", z niepublikowanymi dotąd nagraniami zespołu wibrafonisty jazzowego Jerzego Miliana z przełomu lat 60. i 70., a wkrótce będzie gotowa płyta z muzyką Krzysztofa Pendereckiego do filmu Wojciecha Hasa "Rękopis znaleziony w Saragossie" - ścieżką dźwiękową mającą swoich wielbicieli na całym świecie.


Zacznijmy od początku, czyli od tego, w jakich okolicznościach zainaugurował działalność OBUH?

Wojcek: To był pierwszy rok studiów - 1987, wydałem wtedy pierwszą kasetę "Dawno temu w Chameryce" prezentującą lokalne, lubelsko-świdnickie zespoły postpunkowe. Właśnie postpunk, czy nowa fala, bardziej mnie wtedy interesowały, niż typowy polski punk. Pewnie dlatego, że w podstawówce słuchałem psychodelii z końca lat 60. i cofnięcie się do punka, to byłoby trochę za dużo. Razem z kasetą wyszedł wydany w dwudziestu egzemplarzach okrągły art-zine "OBUH" z okładkami zrobionymi z pomalowanych singli. Wkrótce potem pojawiło się kilka kaset z muzyką eksperymentalną "Muzycznej Frakcji Galerii Nie-Galerii", "Za Siódmą Górą", "Soviet Sound" i "Arbeiter Klasse".


Jak wspominasz tamte czasy? Jak wyglądała wówczas podobna działalność wydawnicza?

Kiedy zaczynałem, miałem super minimalne możliwości. Zdobycie czystych kaset było sporym problemem, nie mówiąc już o druku okładek, w zasięgu możliwości było jedynie ksero. Po upadku komuny opresyjnej założyłem wydawnictwo działające oficjalnie. Myślałem wtedy, że tego typu wydawnictw powstanie trochę więcej. Potem się okazało, że właściwie jestem w tym osamotniony. Owszem, cały czas były jakieś próby i eksperymenty podziemne, ale nikt nie wyszedł na powierzchnię. Myślę tu o muzyce, która jest zupełnie poza głównym nurtem i nie jest przypisana do konkretnej subkultury młodzieżowej, to znaczy nie jest po-punkowa, po-reggaeowa, czy po-taneczna, klubowa. Bo takie właśnie wydawnictwa mają tutaj rację bytu jako pożywka dla kolejnych pokoleń dojrzewającej młodzieży. Był punk, potem hard core, techno, teraz chyba hip-hop jest tym katalizatorem pokoleniowej energii. Taką muzykę nazywam czasem ejakulacyjną, bo to sublimacja energii pryszczatych piętnasto-, dwudziestolatków.


Czy kiedy zacząłeś już wykonywać czynności zbliżone do wydawniczych, nastąpił konkretny moment, w którym pomyślałeś o jakiejś profesjonalizacji - klamka zapadła i zdecydowałeś się inwestować siły w wydawnictwo?

Tak naprawdę nigdy się nie sprofesjonalizowałem, bo wydawnictwo było zawsze bardzo małe. Nie mniej od 1993 roku, lepiej lub gorzej, z większymi i mniejszymi przerwami, ale z tego się utrzymujemy. Oczywiście zaraz po 1989 roku myślałem, żeby coś zrobić oficjalnie, bo wcześniej nie było jak - trzeba było mieć układy z Kiszczakami albo coś próbować w państwowym wydawnictwie. Potem ograniczeniem stały się właściwie tylko pieniądze i do dziś to się nie zmieniło. Na początku, w latach 90., było w społeczeństwie więcej energii i nadziei. Ludzie byli bardziej otwarci, jeszcze nie tak otumanieni, mniej było nachalnej komercji, więc łatwiej było się rozwinąć. Dziś ten pociąg już odjechał, pranie mózgów zrobiło swoje, jest dużo trudniej i dlatego wydawnictwa fonograficzne rzeczywiście niezależne, pokroju OBUH-a, właściwie nie powstają.


Jak na OBUH-a reagowali ludzie, jaki był odzew? Dostałeś jakieś znaki, jakiś impuls od odbiorców w początkach działalności?

Dobre lata OBUH-a to od 1995 do 1998 roku; istniały jeszcze wtedy media, które były otwarte na działalność niezależną, no i miały jakiś większy zasięg. Chodzi mi o Polskie Radio Program 3 (audycje Maćka Chmiela w Trójce) i telewizję publiczną, programy typu "Alternativi", "Drgawy". Było pismo "Brum" sprzedawane w kioskach i "Antena Krzyku" sprzedawana w Empikach. Oprócz tego podziemne pisma typu "ARS2", "Anxious Exe", "Marchewka" etc. Zapraszano gości prezentujących nietypowe rejony muzyczne, a ja się często wśród takich gości znajdowałem. Wtedy był bardzo duży odzew. Po takich wystąpieniach przychodziły czasem stosy listów, przyjeżdżali goście z kraju i zagranicy. Była możliwość, by działalność rozkręcić, zrobić krok dalej - co ochoczo czyniliśmy.


To chyba były złote czasy, jeśli chodzi o gościnność "poważnych" mediów, porównując to ze stanem dzisiejszym...

Tak, wtedy były to prezentacje ciekawych rzeczy, teraz po prostu kupuje się reklamy. Jeśli chcesz zaprezentować swoją muzykę, musisz zapoznać się z cennikiem. Nieoficjalnie, a może nawet oficjalnie, cena radiowego puszczania Twojej piosenki w popularnej, komercyjnej rozgłośni to okolice 10 tysięcy złotych. Współczuję rzeszom ludzi, którzy grają swoją muzykę. Czasem są to świetne rzeczy, ale cóż z tego, kiedy nie wychodzą poza salę prób, czy jakiś koncercik w zapiwionym klubie. Generalnie nie mają gdzie zaprezentować swojej muzyki. Taka działalność artystyczna oczywiście też ma swój sens, niemniej jest to smutne i wymaga olbrzymiego samozaparcia.


Więc jak to? Stało się trudniej? Przecież tyle słyszymy o nowych możliwościach, o otwarciu się Europy i wspomaganiu lokalnych inicjatyw, małych kultur... Czy zwykły śmiertelnik może z tego skorzystać?

Stało się zdecydowanie trudniej. To, co słyszymy, to zwykła propaganda typu postsowieckiego. Wiesz co, moje obserwacje są takie, że Europa jest po prostu za stara. Stara i zbiurokratyzowana do tego stopnia, że nie dostrzega już rzeczywistości spoza stert formularzy i papierów. Bycie artystą jest bardzo dalekie od bycia biurokratą, dlatego prawdziwi artyści mają tu przesrane. Dobrze się wiedzie rozmaitym koniunkturalistom i konformistycznym cwaniakom, którzy wiedzą, jak się ustawić w rozmaitych urzędach socjalistycznej proweniencji. Najlepszym (co nie znaczy dobrym) miejscem dla artystów są ciągle Stany Zjednoczone, a właściwie Nowy Jork i Kalifornia, bo tam jest jeszcze jakieś zainteresowanie twórczością spontaniczną. Jest ferment, można się przebić w skali, która w znudzonej i sformalizowanej Europie jest nieosiągalna.


Jestem ciekaw, czy miałeś propozycje romansu ze strony rekinów rynku wydawnictw muzycznych, czy też mediów?

Nie... Szczytem takiego medialnego udzielania się były właśnie wspomniane programy "Alternativi", "Drgawy", czy trójkowe audycje. Może gdybyśmy się wtedy przenieśli do Warszawy, to moglibyśmy się tam gdzieś zaczepić i żyć. Ale to nas jakoś nie pociągało. Wiele osób dziwiło się też, że nie staraliśmy się o jakieś dotacje i tym podobne. A ja po prostu wiem tyle: albo jest się biurokratą, albo wolnym poszukiwaczem.


Co ostatnio znalazłeś, jakie są efekty poszukiwań?

Teraz zajmujemy się płytą fundamentalną dla polskiej kultury, mianowicie pracujemy nad wydaniem muzyki z filmu "Rękopis znaleziony w Saragossie". Mimo że twórcą tej muzyki był światowej sławy Krzysztof Penderecki w swoich latach młodzieńczych, pozostaje ona nadal mało znana. Sam film jest jednym z największych osiągnięć polskiego kina. Chcielibyśmy w ten sposób odsłonić kolejny fragment zapomnianej muzyki, jakiej świat nie widzi.

Mamy w Polsce naprawdę dużo fantastycznej muzyki, która drzemie ukryta głęboko w szufladach i archiwach. Trzeba tylko szukać. I na takim działaniu wolę się teraz skupić. Nie damy rady, głównie z braku pieniędzy, dokumentować na bieżąco tego, co się dzieje w muzyce - bo żeby to było skuteczne, musi następować natychmiast. I tak wiele ciekawych zjawisk przemija, i to jest smutne, ale z kolei historia pokazuje, jak wiele rzeczy przetrwało do dziś bez presji bycia wydanymi natychmiast, oparło się działaniu czasu. Taką płytą jest bez wątpienia wydany przez nas album Jerzego Miliana "Dziewczyna z Aszchabadu" i nigdy nie wydany "Rękopis...".


Nigdy? To przecież muzyka z jednego z najważniejszych polskich filmów!

Nigdy wcześniej. Udało mi się zgrać ścieżkę dźwiękową Pendereckiego z taśmy "matki" zrobionej oryginalnie na filmowej taśmie 35 milimetrów, która już pękała. To była być może ostatnia szansa jej ocalenia. Niewykluczone, że za kilka lat nie dałoby się jej już odtworzyć. Wiesz, jest w nas chyba coś takiego, że zawsze szukamy gdzieś daleko (dlatego między innymi swój muzyczny projekt nazwałem kiedyś "Za Siódmą Górą"), nie doceniamy tego, co jest na miejscu. Zobacz, ilu ludzi stąd wyjechało i ciągle wyjeżdża. I nie jest to tylko kwestia komuny, tak było od wieków - poczytaj biskupa Krasickiego czy Reja, już oni o tym pisali! Polacy to jednak trochę gęsi...


Najwidoczniej. OK, muzyczny dokumentalizm, archiwizacja, może nawet jakaś muzyczna archeologia - jakie jeszcze metody stosujesz tworząc muzyczne oblicze OBUH-a?

Nie jestem profesjonalistą i posługuję się osobistą metodą, nazwaną przez mojego kolegę Bartka Straburzyńskiego "Ratuj Się Kto Może". Ta nazwa powstała, gdy robiłem studio nagraniowe. Na stworzenie studia są dwie metody - pierwsza polega na posiadaniu przynajmniej 200 tysięcy złotych i ich inwestowaniu w sprzęt, lokal i tym podobne, a druga to właśnie RSKM. Stwierdziłem później, że właściwie, według tej metody działam już kilkanaście lat. Z bólem, a może bez, po prostu stwierdzam fakt. Może i wolałbym, żeby było inaczej, ale i z tym da się żyć. Ja odcinam się od tak zwanego profesjonalizmu. Wolę poszukiwanie skarbu templariuszy przez Pana Samochodzika na urlopie, tylko ten urlop trwa już kilkanaście lat...


Powiedz w takim razie o "szkatułkach" na te skarby - o nośnikach, na których wydajesz muzykę.

Kiedyś wydawałem równolegle wszystkie nośniki, to znaczy kasety magnetofonowe, kompakty i winyle, ale (jak niektórzy się domyślają) najbardziej cenię płyty winylowe. Wolę je od kompaktów z kilku fundamentalnych powodów. Po pierwsze - płyta CD to jakiś żenująco mały, niewydarzony kawałeczek plastiku - gadżecik z jakąś żałosną namiastką okładki. Po drugie - dźwięk. W pewnych, technicznych tylko parametrach CD przewyższa winyl, ale jest sztuczny. Płyty CD zawierają tylko 16 bitów, a winyl ma ich nieskończenie wiele. Człowiek nie jest nietoperzem ani specjalistyczną aparaturą pomiarową. Ucho ludzkie jest niedoskonałe i generalnie najlepsze dla niego są dźwięki analogowe, z ich głębią, swoistą namacalnością i ciepłem. I po trzecie - płyty CD wyprodukowane obecnie, za dwadzieścia lat trafi szlag. Są zbyt podatne na utlenienie i inne zewnętrzne wpływy. Analogi mogą za to przetrwać setki lat. Nawet japońscy specjaliści potwierdzają, że jak dotąd nie wynaleziono trwalszego nośnika. Na pewne sprawy, w tym popularność CD, patrzymy z dzisiejszego punktu widzenia, ale zobaczymy, czyje nagrania doczekają do, na przykład, 2460 roku.


Interesuje mnie jeszcze inny aspekt działalności wydawniczej - kontakty z tak zwanym środowiskiem. Niezależne środowiska kojarzą się z totalnym wzajemnym poparciem, szacunkiem, współpracą... Czy rzeczywiście jest tak różowo?

Ja już za bardzo nie jestem na bieżąco w "branży". Kontaktuję się co prawda z kilkoma wydawnictwami, na przykład z wydawnictwem "Koka" wydającym alternatywną muzykę z Ukrainy i są to miłe, choć sporadyczne kontakty... Ale nie jestem pewien, czy coś takiego jak środowisko niezależne istnieje. Środowisko jest, gdy dany rodzaj muzyki, czy ogólnie twórczości, żyje. Natomiast tutaj nie widzę ciągłości, a raczej aktywność małego wulkanu, który wybucha, a potem zamiera. Brakuje miejsc, mediów, festiwali skupiających ludzi. Jest na przykład taka impreza jak "Wrocław Industrial Festival", na której byłem dwa lata temu konferansjerem i tam również zauważyłem, że środowisko raczej zamiera. Trafia tam sporo zwykłych dewiantów. Czułem się jak na specjalistycznym zjeździe kolekcjonerów znaczków z Wysp Bahama, z których 90 procent nigdy takiego znaczka nie miało...


Przecież Wrocław ma niezłe tradycje industrialne, działała tam silna scena, może po prostu ten gatunek jest tam modny, jest trendy?

Bardzo silne tradycje: Job Karma, Kormorany Raj, Galeria Nie-Galeria, Pomarańczowa Alternatywa. Może trochę jest to moda; dla części młodzieży jest to kolejna subkultura. Może oni nie chcą być na przykład hip-hopowcami, chcą być bardziej radykalni, więc przebierają się inaczej i tak dalej. Wrocław, ze względu na tradycję właśnie, jest dobrym miejscem na taki festiwal, ale oprócz kilku dinozaurów i wspomnianej grupy Job Karma i jej satelitów, nie ma tam jakiegoś prężnego środowiska.


A gdyby spojrzeć na ten festiwal jak na przedsięwzięcie edukacyjne, to może jest przyszłość i środowisko powstanie z czasem?

Może i tak, oby! Tylko na ile starczy sił organizatorom takich imprez? Zwłaszcza przy obecnym braku zainteresowania ze strony mediów, które mogłyby w tej edukacji pomóc. Możesz szukać na własną rękę w Internecie, ale wtedy i tak brakuje podstawowej orientacji, punktu odniesienia. To trochę jakby wrzucić kogoś nago na środek oceanu i powiedzieć: "OK, dzisiaj poznajemy ocean...".



>Niemniej z Internetem plany "obusze" wiążesz?

Tak. Jak wiesz, żyjemy aktualnie na wsi, gdzie Internet jest absolutnym błogosławieństwem i podstawą funkcjonowania. Wkrótce powstanie pełna autorska strona www.obuh.com, na którą już zapraszam, bo w tej chwili działa strona wykonana i prowadzona po koleżeńsku przez byłych fanów, w serwisie Terra.pl - www.obuh.terra.pl [obecnie www.obuh.serpent.pl - przyp. red.], w zasadzie bez moich zbytnich ingerencji.


To strona o katalogu wydawniczym, a przecież OBUH to nie tylko wydawnictwo, ale również studio, a Ty jesteś również realizatorem nagrań...

Studio to projekt utworzony z Piotrem Jankowskim z zespołu Rewelersi i wykraczający poza OBUH-a. Jego robocza nazwa (chyba taka pozostanie) to "Rogalów Analogowy". Studio świadczy usługi zainteresowanym, ale też nagrywa konkretnych artystów, którym proponujemy sesje na potrzeby OBUH-a.


Kogo gościliście już w studio?

Z rzeczy "obuszych", oprócz rodzimego, osobistego projektu "Za Siódmą Górą", nagrywaliśmy wydane już przez OBUH-a Karpaty Magiczne, improwizowany projekt Laterna utworzony przez trębacza Ryszarda Lateckiego, w składzie, między innymi, z Tadeuszem Wieleckim na kontrabasie. Dalej - Jerzego Miliana, słynnego w latach 60. jazzowego wibrafonistę, współpracownika Komedy, współtwórcę najlepszych lat polskiego jazzu. Tak się składa, że na wyposażeniu studia znalazł się stary wibrafon Premiera, na którym to wibrafonie Milian nagrał swoje najsłynniejsze utwory jazzowe. Teraz, po latach, przyszło mu zagrać na tym samym wibrafonie z młodości. Historia zatoczyła koło. Powstała jego pierwsza tak osobista wypowiedź artystyczna.


Podobno Jerzy Milian powiedział, że gdyby jego znajomi z "branży" usłyszeli tę płytę, pomyśleliby, że Milian zwariował na stare lata...

Tak, to są jego słowa. Płyta ma bardzo osobisty charakter. Jerzy Milian to prawdziwy wulkan pomysłów, przy tym obdarzony fenomenalnym poczuciem humoru.


Kto jeszcze?

Wrocławski Robotobibok; jego trzeci album "Nawyki przyrody" został nagrany właśnie u nas, a wersja winylowa została wydana przez OBUH-a. Najgłośniejsza płyta ostatnich miesięcy "Powstanie Warszawskie" zespołu Lao Che była również nagrywana u nas, podobnie otwocka Oranżada. Śmieję się, że Oranżada połączyła tradycję niemieckiego krautrocka z kalifornijskim brzmieniem lat 60. Podczas wakacji być może dokończymy nowy album Reportażu, legendy awangardy rocka, według
projektu Andrzeja Karpińskiego, znanego z przedostatniej edycji lubelskiego festiwalu "ZdaErzenia". W planach jest również solowa płyta Karoliny Wojaczek, która gra na wiolonczeli. Z rzeczy "pozaobuszych" nagrywaliśmy między innymi Armię, Plum, Naczynia, lubelskich klezmerów i tak dalej. Tak więc dzieje się co nieco.


Nie jest to studio zrobione metodą o nazwie "200 tysięcy złotych lub więcej"?

O, nie! Wyposażenie studia to owoc pasji kolekcjonerskiej i rezultat wspomnianej metody "Ratuj Się Kto Może". Przez lata zbierałem i remontowałem sprzęt z lat 50., 60. i 70., zazwyczaj uszkodzony, wyrzucany na złom lub sprzedawany przez rozmaite instytucje. To w zasadzie jedyne studio w Polsce, które dysponuje tego rodzaju sprzętem, głównie lampowym z epoki. Inna, nietypowa jest też tutejsza atmosfera, wystrój, i tak dalej, i tak dalej...


Brzmi ciekawie. A z których dokonań wydawniczych jesteś szczególnie dumny, czy szerzej - największy Twój sukces, związany z OBUH-em oczywiście.

Dumny jestem z zarejestrowania i wydania muzyki zespołu Księżyc. To na pewno! Cieszę się, że przyczyniłem się do wyrwania Jerzego Miliana z domowych pieleszy. Po wydaniu płyty w OBUH-u wrócił do grania objeżdżając pół Polski ze swoim kwintetem. Bardzo mnie to raduje. Wkrótce ukaże się reedycja jego słynnej płyty Bazaar z 1969 roku. Wcześniej czuł się trochę odstawiony na boczny tor, a teraz kipi od żaru. I czuję niezły dreszczyk emocji poszukiwacza skarbów w związku z przygotowaniami do wydania muzyki z "Rękopisu znalezionego w Saragossie". Na widelcu mamy niemniej frapujące fantazmaty...


Na koniec poproszę o Twoją receptę na sukces, a przynajmniej przetrwanie przy zdrowych zmysłach w niezależnej "branży".

No, cóż, trudno mówić w moim przypadku o sukcesie, chyba, że za taki uznamy możliwość bycia sobą przez te lata i odczuwanie pewnej, z tym związanej satysfakcji. Tak więc mogę rekomendować jedynie metodę "Ratuj Się Kto Może". Z tym, że nie każdy jest w stanie podjąć wyzwania i ryzyko łączące się z tą metodą, bo jest to metoda (jak sama nazwa wskazuje) dość dramatyczna i wymagająca silnej wiary. Osoby o słabej konstytucji psychicznej niestety nie nadają się, mogą skończyć bardzo źle. Wiesz, mam tu na myśli taką dzielnicę Lublina, nazywa się Abramowice... [dzielnica ze szpitalem psychiatrycznym - przyp. red.].


Z takim ładnym parkiem?

Właśnie. I tam, pośród pięknych kasztanowców spacerować może więcej niezależnych twórców i wydawców muzyki, "jakiej świat nie widzi".



Wywiad pochodzi z miesięcznika "Spinacz", gdzie ukazał się w numerze 14 (25) w październiku 2004 (http://www.ack.lublin.pl/spinacz).

Skrót artykułu: 

OBUH, czyli Odgłosy Bocznic Ukoją Harmider, a może Ostatni Bastion Ukrytej Harmonii... "Czuję się poszukiwaczem skarbów" - mówi o sobie Wojciech Czern (szerzej znany jako Wojcek), siła sprawcza i motor niezależnego wydawnictwa muzycznego OBUH, strażnik projektu "Za Siódmą Górą", realizator nagrań, kolekcjoner mikrofonów i wyznawca metody działania "Ratuj Się, Kto Może". Jego niewielka muzyczna oficyna wydawnicza ulokowana w starej szkole we wsi Rogalów koło Kazimierza Dolnego - niezauważana przez rekiny fonograficzne - wydaje muzykę alternatywną; ukazała się tam między innymi płyta "Dziewczyna z Aszchabadu", z niepublikowanymi dotąd nagraniami zespołu wibrafonisty jazzowego Jerzego Miliana z przełomu lat 60. i 70., a wkrótce będzie gotowa płyta z muzyką Krzysztofa Pendereckiego do filmu Wojciecha Hasa "Rękopis znaleziony w Saragossie" - ścieżką dźwiękową mającą swoich wielbicieli na całym świecie.

Dodaj komentarz!