„Jeśli artysta czuje więzi, jakie go łączą z jego potencjalnymi odbiorcami, zdaje sobie sprawę, że to, czego od niego mają prawo oczekiwać to właśnie jego wewnętrzna prawda. Jeśli zaś talent, który winien być uważany nie za prywatną własność artysty, lecz raczej za dobro powierzone, zostaje użyty do prywatnych, obcych sztuce celów, to postępowanie takie winno być uznawane za swego rodzaju sprzeniewierzenie” pisał przed laty Witold Lutosławski. Czytam myśli wielkiego kompozytora i zastanawiam się, na ile mogą one być istotne dziś dla twórców folkowych.
Zdają się być one na tyle ogólnie sformułowane, że w oczywisty sposób nie ograniczają się do żadnego z gatunków. Zakładają jedynie świadomość twórców i ich zdolność do refleksji. Być może brzmią nieco dziwnie czy egzotycznie w kontekście reguł rządzących dziś biznesem muzycznym, ale może właśnie dlatego powinny zabrzmieć ożywczo, odświeżająco (choć z drugiej strony czy nie są wręcz oczywiste?).
Naturalnie, pewien maksymalizm powyższej opinii, powyższego widzenia świata, może być trudny do przyjęcia i do respektowania w dzisiejszej rzeczywistości. Zapewne jest jednak nie tylko „aktem strzelistym” zaklęciem, etycznym wyzwaniem niespełnionej doskonałości. Jest też całkiem praktycznym, „namacalnym” opisem tego, co dzieje się (dziać powinno) między twórcą a jego odbiorcami. To z jednej strony wszak wezwanie do wielkiej pokory, z drugiej zaś do artystycznej odwagi. Do odrzucania łatwych rozwiązań i łatwych usprawiedliwień. Do zastanowienia się raz jeszcze, co w twórczości jest kwestią wiary, co determinacji czy pardon powinności.
Drugim powiedzmy domyślnym podmiotem powyższej wypowiedzi, którego nie powinniśmy tracić z pola widzenia, są jednak słuchacze odbiorcy, otoczenie, „środowisko”. To publiczność, która jakże często usypia artystów czułymi słówkami przedwczesnego zachwytu, która lubi czasem więzić twórców w pułapce swych oczekiwań, w pułapce „stylowości” a więc do znudzenia powtarzanych ogranych fraz, w których jest styl, ale za to nie ma już życia. Oczywiście nie chodzi tu o potrzebę nieustannego zmieniania wizerunku, ale o to, by nie zwyciężała pusta forma i granie płytkie dla zaspokojenia publiczności przyzwyczajonej do swoich ulubionych patentów.
Bo przecież stosunkowo nietrudno być „naj”. W każdej kategorii, w każdym „kręgu tematycznym” jest szansa na to, by stać się najlepszym, najpopularniejszym, etc. Tylko cóż ten termin oznacza? Czy od bycia „najlepszym spośród” nie jest więcej warta próba robienia czegoś po swojemu, bez wyścigów i statystyk? I to nie wbrew komuś czy czemuś, nie ze strachu przed konfrontacją, ale z potrzeby mówienia własnym głosem? Kwestia ta może dotyczyć zarówno tych, którzy są blisko tradycji, jak i tych, którzy ją przetwarzają. Rzecz przecież nie w gatunku, który się wybiera, ani w instrumentarium.
Jak więc się powyższe rozważania mają się do polskiego folku? To pytanie do wykonawców, słuchaczy, organizatorów, „środowisk”... O ile oczywiście wymienieni uznają, że ma ono jakieś znaczenie i będą chcieli sobie na nie odpowiedzieć.
Tomasz Janas