Jaka Wigilia, taki cały rok

Zwyczaje bożonarodzeniowe

Nie ma piękniejszych świąt, szczególnie świąt Bożego Narodzenia, niż te spędzane na wsi. Każdego roku wracałam do miejsca, gdzie się urodziłam, żeby poczuć ich wyjątkowość, przekonać się z przyjemnością, że tradycje, które je tworzą, nie przeminęły. Sześć lat temu znów tu zamieszkałam, wraz z moją własną, najbliższą rodziną i stałam się częścią przekazu tradycji.

Najbardziej magicznym, świątecznym dniem jest Wigilia. To dzień wyjątkowy – pełen wróżb, przesądów, czasem tak dawnych, że nie do końca je rozumiemy, ale kultywujemy, bo wyrośliśmy w tej tradycji i czujemy je „głęboko w kościach”. Wigilia jest dniem tak uroczystym, że wszelkie przygotowujące do świąt prace związane ze sprzątaniem, praniem, wszystkie mocno brudzące czynności, które trwały już na długo przed świętami, kończą się w przeddzień Wigilii, wieczorem, kiedy wszystkie kąty lśnią czystością, a ściereczki, ręczniki, robocze ubrania – wszystko jest uprane, bo nic brudnego nie powinno pozostać na kolejny dzień. Rano w Wigilię każdy ubiera się już w czyściutkie stroje, uroczyste, choć to jeszcze bardzo pracowity czas. Może dlatego, że „jaka Wigilia, taki cały rok”, a któż chciałby być cały rok brudasem? Z perspektywy czasu, kiedy zwyczaje znane w dzieciństwie nie są już oczywistością, najbardziej fascynujący wydaje mi się wigilijny podział na role męskie i żeńskie.

Co robi kobieta, a co mężczyzna w Wigilię?
Tradycyjnie kobieta spędza czas na przygotowaniach do postnika (pośnika), czyli postnej wieczerzy wigilijnej w domu, a mężczyzna poza nim. Na pierwszy rzut oka wydaje się to po prostu zgodne z charakterem świątecznych przygotowań, ale jednak jest w tym coś więcej. Co prawda w kuchni kobietom tego dnia nie brakuje pracy – lepienie filigranowych pierożków, smażenie góry racuchów, ryby przyrządzane na wiele sposobów, długotrwałe ucieranie maku, kończenie i zdobienie świątecznych ciast i potraw – to wszystko zajęcia bardzo pracochłonne. Mężczyźni również mają dużo pracy – ich rolą jest tak przygotować obejście, obory, stajnie, żeby zminimalizować wszelkie gospodarskie czynności podczas świąt. Z komórek, stryszków, stodół zrzucane jest i noszone do stajni siano, słoma, ziarno. Trzeba było naciąć zapas sieczki dla koni i bydła, do domu znieść ogromne zapasy drewna do opalania pieców. Gospodarz ma też inne, bardzo ważne zadanie – przygotowanie Króla. Dodatkowo Wigilia była dniem postnym, objadano się dopiero wieczorem, więc nie było po co zaglądać do kuchni. To jednak nie wszystko – tego dnia istniał nieformalny zakaz przebywania mężczyzn w domu. Najbardziej zgłodniali, a posiadający jakieś specjalne łaski u kucharek, mogli co najwyżej wetknąć głowę przez drzwi i żartami dopraszać się jakiegoś „przypalonego racuszka” albo deklarować się jako testerzy, „ czy dosolone”, a potem szybko oddalić się ze zdobyczą. Za to kobiety absolutnie nie mogły tego dnia wychodzić poza obręb gospodarstwa, a już szczególnie odwiedzać kogokolwiek – byłoby to wielkim nietaktem, a związane było z wróżbami i zwyczajami wigilijnymi.

Magia wigilijna
Bardzo często słyszy się takie określenie jak „magia świąt”, którą niektórzy rozumieją jako wyjątkowo miłą atmosferę świąteczną. Jednak dla mnie, wychowanej w roztoczańskiej wsi, magia świąt była bardzo realna. Składały się na nią wróżby, zwyczaje, przesądy i atawistyczne, głęboko zakorzenione poczucie wyjątkowości dnia, od którego słońca zaczyna przybywać. Już od rana trzeba było przestrzegać pewnych zasad, pamiętając także, że jaka będzie Wigilia, taki kolejny rok. Poranek wigilijny należało rozpocząć jak najwcześniej, zapewniając sobie tym samym pracę (a więc i dostatek) na cały rok. Ubieranie choinki w ozdoby i świecidełka to kolejny sposób na zapewnienie dobrobytu. Jedną z najważniejszych wróżb tego dnia było sprawdzenie, kogo zobaczymy jako pierwszą osobę – czy to wyglądając przez okno, czy to widząc ją wchodzącą do domu. Jeśli pierwszą osobą widzianą tego dnia był mężczyzna, wróżyło to szczęście na cały rok, a jeśli kobieta – nieszczęście. Mile widzianym zachowaniem życzliwego sąsiada było częste pokazywanie się pod oknami sąsiadek. Tego dnia nie wolno było niczego pożyczać, dawać, wynosić z domu, aby w kolejnym roku nie narazić gospodarstwa na straty i ubóstwo. Nie wolno było też zatrzymywać cudzej własności, wszelkie długi powinny być oddane do Wigilii. Najwięcej śmiechu, radości i żartów powodowały wróżby matrymonialne. W przypadku dorosłych panien „do wzięcia” wróżby traktowano jako obowiązujące przez kolejny rok. W przypadku małych dziewczynek, które również chciały brać udział w zabawach, wróżby mówiły ogólnie o przyszłości i miały szanse jeszcze się zmieniać w kolejnych latach.
Kiedy rano rozpalano paleniska wiejskich kuchni, niezamężne panny biegły szybko po drewno, każda chwytała naręcze i biegła z powrotem, a potem wszystkie zrzucały je pod kominem, głośno licząc szczapki – jeśli wypadła parzysta liczba, oznaczało to, że życie spędzą w duecie. Po zakończonym postniku panny wybiegały na dwór i stukały łyżką w płot – jeśli zaszczekał pies, znaczyło to, że w życiu dziewczyny pojawi się wkrótce kawaler. Istotna była też odległość i kierunek, z którego słychać było szczekanie – stamtąd miał nadejść przyszły mąż. Mnie zawsze odzywało się szczekanie z daleka i z północy – tak, jakby od Lublina... Wszystkie panny zarzekały się, że to tylko żarty, ale trzeba było widzieć determinację, z jaką coraz głośniej stukały w płot, żeby obudzić zaspane, bo sowicie nakarmione przed wieczorem i chowające się w budach przed mrozem psiska!
W czasie postnika spod obrusa wyciągano sianko – dobrą wróżbą było źdźbło długie, zielone, oznaczające zdrowe i długie życie, za to rozdwojone, poskręcane łodyżki wróżyły życiowe komplikacje, ale też przygody i podróże. Najgorsza wróżba to źdźbło krótkie, cienkie, żółte i uschnięte. Długą drogę, być może do domu przyszłej teściowej, oznaczało tego dnia także pasmo włosów przypadkiem pozostawione i nie wplecione w warkocz, ale z jakiegoś powodu nie była to dobra wróżba, więc panny bardzo starannie plotły warkocze w wigilijny poranek.
Całą wieczerzę spożywało się jedną łyżką, której nie wolno było odłożyć, gdyż mogło to oznaczać śmierć w kolejnym roku. Po zakończeniu posiłku, gospodarz zbierał od wszystkich łyżki i związywał je siankiem, mówiąc: „Abyśmy się wszyscy razem trzymali i nikogo na następnym postniku nie zabrakło”.
Miłym psikusem było przylepienie komuś potajemnie rybiej łuski, gdyż odnalezienie jej na ciele lub ubraniu oznaczało brak trosk finansowych, czyli że „pieniądze będą się nas trzymać”. Szanse na taką pozytywną wróżbę były wcale duże po całym tym przedświątecznym skrobaniu ryb, nawet pomimo skrupulatnych porządków.
Pojawianie się na stole wigilijnym określonych potraw było magią dobrych plonów, a więc każda istotna dla gospodarstwa uprawa miała swoją reprezentację: żytnie pieczywo, pszenne racuszki, owsiany kisiel, zupa owocowa na wielozbożowym zakwasie, czyli „słoducha”, barszczyk z uszkami, groch z kapustą, ziemniaki polane obowiązkowo olejem lnianym, smażone na oleju rzepakowym ryby, kluski z makiem, miodem i orzechami, kasza gryczana polana jagodami w syropie.
Gryka (reczka, tatarka) to najpopularniejsza tutejsza uprawa. Któregoś roku moja mama albo zapomniała o kaszy, albo uznała, że zredukuje ilość potraw i kaszy nie ugotowała, ale po interwencji małych dzieci, które uwielbiają czarne jagódki, szybko dogotowała ryż. W roku, który nastąpił po tej wigilii lato było tak deszczowe i mokre, że wszędzie stała po kostki woda i choć oczywiście wszyscy tylko żartowali, że to przez mamę cała okolica wygląda jak pola ryżowe, to i tak od tej pory już zawsze na wigilii jest kasza gryczana.
Każdy, kto siedział przy stole, musiał zjeść choćby symboliczną odrobinkę potrawy, „żeby się wiedło”, czyli obrodziło. Na stole zawsze stało dodatkowe nakrycie „dla tych, których z nami nie ma” lub „dla wędrowców”. Jeśli od ubiegłego roku kogoś zabrakło przy wigilijnym stole, puste nakrycie nabierało dodatkowego znaczenia.
Najbardziej magicznym momentem całej Wigilii było wejście Króla.

Król
Król to tajemnicza postać, chochoł wykonany ze zboża, którego snop, dwukrotnie przewiązany powrósłami, przypominał kształtem postać człowieka. Do zrobienia tej figury używano różnych zbóż, ale głównie żyta, które uważane było za najszlachetniejsze, bo z niego wytwarzano chleb. Miało bardzo wszechstronne zastosowanie („Kto ma żytko, ten ma wszytko”) i było ozime – wygrywało walkę z najsroższym mrozem i odradzało się na wiosnę. W czasach mojego dzieciństwa Król był wysoki i mógł mierzyć tyle, ile dawne odmiany żyta, czyli około 200 cm. W dzisiejszych czasach jest dużo mniejszy, symboliczny. Być może dlatego, że mechanizacja rolnictwa wymusiła uprawy nowych, niskopiennych zbóż.
Króla wnosi do izby gospodarz. Jest to uroczysty moment – wszyscy stoją w milczącym oczekiwaniu. Po wejściu Król wita się ze wszystkimi tradycyjną formułą „Pokój temu domowi” i kłania się. Wszyscy się mu kłaniają i dopiero kiedy zasiądzie w rogu izby, gdzie będzie stał przez całe święta, można zasiąść do kolacji.
Z wejściem Króla wiąże się nasza rodzinna anegdota. Gościliśmy kiedyś na wigilii młodego mężczyznę, rodowitego warszawiaka, który mocno wygłodzony tradycyjnym postem ochoczo skierował się ku stołowi, ale został dyskretnie zatrzymany i rozległy się szepty: „Jeszcze Król! Jeszcze Król!”. Jak się potem przyznał, oczekiwał wniesienia tacy z pieczenią z królika… Kiedy zobaczył dziwną postać i ceremonialne powitania, był ogromnie zdumiony.

Ewolucja tradycji
Z wszystkich wiejskich tradycji zapamiętanych z dzieciństwa, bożonarodzeniowe wydają się być najbardziej trwałe. Nie zmieniły się tak diametralnie czy nawet zanikły, jak zwyczaje weselne i towarzyszące pracom sezonowym. Porównując jednak do czasów obecnych nie tylko opowieści dziadków, ale również moje własne dzieciństwo, widać różnice.
Najwięcej zmian dotyczy stołu – kisiel owsiany czy słoducha to relikty przeszłości, a na wigilijnym stole pojawiają się coraz częściej kosmopolityczne, kolorowe sałatki czy eleganckie dania z łososia. Zwyczaj świętowania w licznym gronie, zbierania się całych, dużych, wielopokoleniowych rodzin pozostał, ale nikt już nie ma potrzeby wyścielenia izby grubą warstwą słomy, aby w nocy ułożyć tam wszystkich spać, jednego obok drugiego, ciasno jak śledzie w beczce. Nie słyszałam też, żeby ktoś rzucał łyżką kapustę z grochem na sufit – jak wynika z opowieści babci, była to wróżba, a zarazem świetna zabawa – wygrywał ten, komu udało się w ten sposób przykleić do sufitu jak najwięcej ziaren rozgotowanego grochu.
Dość tajemniczym zwyczajem, który zanikł już nawet w moim domu rodzinnym, jest przynoszenie do domu w święta koguta. Pamiętam, że dotykało się wszystkich dziobem koguta, bo dziobnięcie oznaczało dobrą wróżbę. Dawało się też ziarno i jeśli ptak je zjadł, była to dobra wróżba dla całego domostwa.
Renesans przeżywa kolędowanie – w czasach mojego dzieciństwa niemal w zaniku, obecnie jest reprezentowane przez liczne grupy kolędnicze, pukające od drzwi do drzwi, z pełnym panteonem postaci, takich jak: śmierć, turoń, diabeł, anioł, trzej królowie, z tradycyjnymi przedstawieniami, życzeniami, kolędami, dobrze wzmocnione instrumentami dętymi i koedukacyjne, co jest zmianą, bo kiedyś chłopcy kolędowali w drugi dzień świąt, a dziewczynki w trzeci.
Tradycja grudniowych świąt jest tak silna, że z fascynacją obserwuję, jak nowi członkowie wchodzący do rodziny, czasem z dalekich stron, nawet mieszkańcy miast bardzo szybko, niemal osmotycznie wchłaniają te zwyczaje, kultywują je, utożsamiają się z nimi. Łamiąc się w domu opłatkiem, używamy tradycyjnej formuły życzeń, którą chciałabym tu przywołać, dzieląc się symbolicznie i wirtualnie opłatkiem z wszystkimi czytelnikami „Pisma Folkowego”: „Obyśmy się w szczęściu, zdrowiu łamali, a Nowego Roku szczęśliwie doczekali!”.

Marta Białkowska
doktor biologii UMCS, żona wiejskiego weterynarza, mama Lili i Adasia, od kilku lat z powrotem zamieszkała wraz z rodziną na wsi, entuzjastka ekologicznej uprawy warzyw.

Skrót artykułu: 

Nie ma piękniejszych świąt, szczególnie świąt Bożego Narodzenia, niż te spędzane na wsi. Każdego roku wracałam do miejsca, gdzie się urodziłam, żeby poczuć ich wyjątkowość, przekonać się z przyjemnością, że tradycje, które je tworzą, nie przeminęły. Sześć lat temu znów tu zamieszkałam, wraz z moją własną, najbliższą rodziną i stałam się częścią przekazu tradycji.
fot. M. Wójtowicz

Dział: 

Dodaj komentarz!