Byłam w Dowspudzie...

...tak jak zresztą rok temu i nie widzę w tym nic dziwnego. Ciężko mi natomiast ocenić, czy trzeci już Festiwal Kultury Celtyckiej był lepszy rok temu czy teraz. Nie przyszłoby mi do głowy zastanawiać się nad tym, gdyby nie fakt, iż w ciągu trzech dni festiwalu prosiło mnie o opinię przynajmniej sześć osób, z samym szefem imprezy na czele. Nie da się chyba tego jednoznacznie stwierdzić. Było po prostu inaczej.

Głównym organizatorem był w tym roku wójt gminy Raczki, do której Dowspuda należy, pan Roman Fiedorowicz. W tym roku uświadczyłam wszystkich atrakcji przez niego zorganizowanych, wychodząc z założenia, iż nie przyjechałam do Dowspudy spać.

Festiwal rozpoczęliśmy na własną rękę, w kilka osób, już w czwartek wieczorem, albowiem akustycy po rozstawieniu sprzętu na scenie poszli wypocząć, i ktoś musiał tego wszystkiego pilnować. Padło na syna szefa, Piotra, który również gra w folkowym zespole (Folkstone), zatem skleciliśmy na poczekaniu zespół z trzech osób, o instrumentarium: mandolina, gitara i bňdhran oraz tancerze, którzy dołączyli do nas już następnego dnia. Nazajutrz oznajmiliśmy Monice Grace (fotograf i malarka niemiecko-irlandzko-polska), że gramy na otwarciu jej wystawy. Nie protestowała.

Tancerzy widziałam już rok temu, albowiem rzucali się w oczy, ale w tym roku poznałam ich osobiście. Są to, uwaga: Szkoci z Trójmiasta. Szkoci jak Szkoci, chodzą w kiltach, i strasznie się denerwują, jeżeli ktoś kilt nazywa spódnicą, tak że proszę uprzejmie czytelników, aby tego nie robili. Grają dorywczo na whistlach, bňdhranie i nie wiem na czym jeszcze, ale głównie tańczą. Przyjechało ich sześć osób, ale twierdzą, że jest ich więcej; nazywają się Najemne Bractwo Szkockie Bracia i Siostry Kaledonii. Następnego dnia, w sobotę prowadzili warsztaty tańców mniej lub bardziej szkockich, w których uczestniczyło sporo osób.

W niedzielę odbyły się z kolei warsztaty tańców bretońskich, trwające prawie cztery godziny, które przyprawiły najwytrwalszych o ciężkie zakwasy w łydkach. Grał na nich zespół Breiz (Wrocław), a prowadził je człowiek doskonale tańczący i nie zważający na plączące się nogi warsztatowiczów - Tomasz Kowalczyk ze Szczecina.

Monika Grace w tym roku również prezentowała zdjęcia z Irlandii, ale mniej pejzażowych, a znacznie więcej rodzajowych: puby, piwo, bňdhraniści, skrzypkowie, owce, budynki o tak dziwnych zestawieniach kolorystycznych, iż nie powstydziliby się ich fowiści; czyli ogólnie rzecz biorąc, elementy dla Irlandii charakterystyczne.

W niedzielę odbył się również pokaz slajdów w galerii, w którym, oprócz Moniki, brali udział fotografowie przyrody z Suwalszczyzny: Piotr Fiedorowicz , Marek Miś i Piotr Bułanow. Zdjęcia wszystkich autorów wywoływały okrzyki zachwytu i ogólnie bardzo się podobały.

Do imprez towarzyszących festiwalowi należał też wieczór autorski Marty Cywińskiej, autorki książki "Collage", ale niestety nie czytałam, więc nie jestem w stanie wiele powiedzieć. Sama Marta Cywińska twierdzi, że "książka jest o Celtach również".

Teraz chciałabym przejść do wykonawców, czyli części centralnej festiwalu, ale boję się, że kogoś ocenię bądź opiszę nie tak jak powinnam, lub nie tak, jak na to ten ktoś zasługuje, zatem jeśli się pomylę, to z góry najmocniej przepraszam.

Na festiwalu grał zespół miejscowy, bo z Raczek - Folkstone (w sobotę); ponadto dwa zespoły mniej miejscowe, bo z Augustowa (Koga - piątek) i z Suwałk (Shamrock - sobota).

W piątek, prócz Kogi (która jest grupą młodą, o niskiej średniej wieku, a jej repertuar obejmuje w dziewięćdziesięciu procentach pieśni morskie, choć prawdziwej szanty nie słyszałam żadnej), grał Przylądek Starej Pieśni, Cotton Cat oraz Kwartet Jorgi i ja. Przylądek Starej Pieśni składa się, uwaga: z czterech Marcinów, Tomka i Romka. Grają faktycznie "starą pieśń", ale przy użyciu sekcji rytmicznej i w sposób, który zarówno się słyszy jak i czuje w żołądku. Odbiór mieli doskonały, ale nie lepszy niż Kwartet Jorgi, który wprost trzymał publiczność w garści. Udało się to jeszcze Shamrockowi oraz zespołom bretońskim, które grały, jak się wyraził mój kolega, "magicznie". Cotton Cat gra i śpiewa standardy brytyjskie, w dużej części wylansowane w Polsce jakiś czas temu przez zespoły szantowe ("Wild Rover", żeby daleko nie szukać, został przez szantowców wręcz, przepraszam za zwrot, wyświechtany). Jednak zaprezentowali oni nie tylko repertuar morski, szantowcy bowiem "Amazing Grace" nie śpiewają. "Red Is The Rose" też nie. A szkoda. Ja śpiewam (przyszło mi pisać o sobie...) też ballady i też celtyckie, ale raczej mniej znane. Raz zdarzyło mi się zaśpiewać "Amazing Grace", ale dalibóg nie pamiętam gdzie i przy jakiej okazji. Zresztą, kto "Gadki" czytuje, ten w przybliżeniu wie.

W sobotę, prócz Folkstone i Shamrock (który, z różnych przyczyn, jest w trakcie zmiany wokalistki), wystąpił Slŕinte z Warszawy, świetnie grający irlandzką muzykę tradycyjną przy pomocy na pewno nie irlandzkich dudów. Tu mam okazję zaprosić na stronę dudziarską frontmana zespołu, Pawła Dziemskiego: www.dudziarz.z.pl, która jest merytorycznie dobra, a graficznie ostatnio też. Tam też można przeczytać alternatywną relację z tej samej imprezy. Więcej stron zespołów obecnych na tegorocznym festiwalu nie znam, zatem czuję się usprawiedliwiona, że ich adresów nie zamieszczam.

Ponadto tego wieczoru wspaniale grał jeszcze Bal Kuzest (Zgorzelec), czyli zespół bretoński, wspomagający częściowo Breiz na warsztatach tanecznych w niedzielę. I ja. Tak tak, wystąpiłam również w sobotę. Odnoszę wrażenie, że wtedy atmosfera panowała bardziej sprzyjająca mojemu koncertowi, ale pozostawiam ocenę tym, którzy słuchali. Ja niewiele pamiętam - miałam tremę.

Niedziela, oprócz tańców bretońskich, obfitowała w zespoły mające świetny kontakt z publicznością: Conor z Trójmiasta, grający raczej tradycyjnie, JRM Band, grający może mniej tradycyjnie, za to szybko i głośno, Breiz, i Open Folk z Warszawy. Co gra Breiz już pisałam, a jaki Open Folk jest, każdy widzi; mogę dodać, że podczas koncertu tego drugiego zespołu nastąpiło wydarzenie, które przejdzie chyba do historii festiwalu. Mianowicie wysiadł prąd. Publiczność stała skonsternowana, zespół też nie był zachwycony, gdy wtem rozległ się dźwięk: Paweł Iwaszkiewicz zaczął grać na bombardzie . Efekt był piorunujący. Dudziarz grał na dudach, basista przesiadł się na perkusję i było ich słychać w całej Dowspudzie, albowiem wszystkie te trzy instrumenty są raczej głośne. Ponadto, jedna ze Szkotek z Gdańska, Rhiannon, wyjęła (z kieszeni?) pochodnię, zapaliła ją i weszła na scenę oświetlić muzyków, co wywołało żywe reakcje publiczności. Przez chwilę zrobiło się nam wszystkim dziwnie i opadnięte szczęki wleczemy za sobą do teraz (mówię tu w imieniu swoim i znajomych, z którymi przyglądałam się całemu zajściu). A następnie prąd "wsiadł" z powrotem.

Po koncertach postanowiliśmy z innymi zespołami zorganizować céilidh w piwnicznej knajpie, w ramach festiwalu, ale nam się nie udało, z powodu mniej lub bardziej miejscowej ludności o wysokim stopniu przeszkadzalności.

Może za rok.

Sam wójt, Roman Fiedorowicz, zapowiada jeszcze więcej atrakcji w przyszłym roku. Nie wspomnę jakich, bo zapeszę, a szkoda by było ...


Urszula Kapała &nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp
http://www.k.pl/kapala &nbsp&nbsp&nbsp&nbsp&nbsp



bňdhran - rodzaj bębna, bardzo często używanego w muzyce celtyckiej i nie tylko. Podobno gra się na nim łatwo, ale ja tam nie wierzę.

bombarda - instrument dęty, bretoński, folkowa odmiana rożka angielskiego, czy też oboju. Krótsza od szałamai. Bardzo głośna.

céilidh - muzyczny wieczór celtycki, z tańcem, śpiewem i graniem, najczęściej na bardzo dużo osób, ale niekoniecznie. Ze słowiańska: wieczornica.

kilt - dolna część wdzianka Szkota w tartan.

tartan - szkocka krata, najczęściej klanowa, o zastrzeżonym wzorze (coś w rodzaju herbu).

whistle - tin whistle, lub low whistle; flażolet, czy inaczej: gwizdek, z założenia zrobiony z jednego kawałka cyny, w czasach obecnych zupełnie zwariował i przybiera rozmaite formy. Tin whistle jest cienki i gra wysoko; low whistle, jak sama nazwa wskazuje, gra niżej i ma, za przeproszeniem, długą rurę. Gra się na nich łatwiej niż na zwyczajnym flecie.

Post scriptum (Jan Kapała): Na uwagę zasługuje nieco przypadkowe, ale korzystne pojawienie się na Festiwalu wesołego miasteczka z pełnym zestawem karuzel, strzelnic itp. ... Stanowiło ono filtr, który skutecznie odcedził część publiczności mniej zainteresowanej muzyką, a bardziej imprezowaniem, dzięki czemu atmosfera na koncertach była wspaniała i słuchano aktywnie nie tylko muzyki "fizjologicznej", ale każdej, a wykonawców traktowano bardzo przyjaźnie. Z rozmów z pracownikami tego wesołego miasteczka dowiedziałem się, że aby nie zakłócać koncertów celtyckich nie puszczali disco polo i techno, których to gatunków zawsze słuchają ich klienci. Bardzo byli z tego zadowoleni i odniosłem wrażenie, że wręcz nie znoszą tej lawiny dźwięków, która im zazwyczaj towarzyszy.

Skrót artykułu: 

...tak jak zresztą rok temu i nie widzę w tym nic dziwnego. Ciężko mi natomiast ocenić, czy trzeci już Festiwal Kultury Celtyckiej był lepszy rok temu czy teraz. Nie przyszłoby mi do głowy zastanawiać się nad tym, gdyby nie fakt, iż w ciągu trzech dni festiwalu prosiło mnie o opinię przynajmniej sześć osób, z samym szefem imprezy na czele. Nie da się chyba tego jednoznacznie stwierdzić. Było po prostu inaczej.

Dział: 

Dodaj komentarz!