W rytmie zorby

W maju poślubne wojaże zawiodły nas na pięknąi dumną Kretę. To jedno z miejsc, gdzie zawsze jest za mało czasu,by zobaczyć wszystko. Ruiny pałacu króla Minosa w Knossos, piękne Santorini,czy zatrzymany w czasie monaster w Arkadii. Wieczory spędzane nazwiedzaniu pobliskiego Iraklionu lub w jednej z setek tawern zawszeodbywały się przy dźwiękach muzyki. Tej greckiej, a właściwie częstokreteńskiej, bo wyspa ceni swoją odrębność. Zwykle były to bardzo komercyjnepróbki, łączące rodzimy folk z popem, ale zdarzały się też prawdziwe perełki. Kreteńczycy kupczą wszystkim,co da się sprzedać, nawet magnesami na lodówkę z reprodukcjami świętych ikon. Potrafią też sprzedaćmuzykę i to zarówno tę graną na żywo, jak i na płytach. Ceny są różne, jakość także.

Niemal każde biuro podróży w ofercie wycieczek fakultatywnych ma Wieczór Kreteński, gdzie przydźwiękach rodzimej muzyki podawane są lokalne potrawy. Rezydentka zapytana przez nas o muzykówwspomniała, że grają bardzo dobrze i potrafią zabawić publiczność. Mimo to byliśmy pełni obaw,bowiem skoro wszędzie dokoła dominował kicz, mogliśmy się spodziewać najgorszego. Autokar prowadzonyprzez Szybkiego Janisa zawiózł nas do wsi, w której mieszkała tylko jedna rodzina - ojcieci jego synowie z żonami. Jechaliśmy jakiś czas bocznymi drogami wśród oliwnych gajów, aż wreszciedotarliśmy do doliny obsadzonej krzakami winnymi. Rodzina, do której jechaliśmy, miała własną winnicę,małe muzeum rękodzieła, sklepik z pamiątkami i spory budynek, coś na kształt gospody, z przyległymdo niej amfiteatrem. Chłodny wieczór sprawił, że cała impreza odbyć się miała w środku, na zewnątrzwystawiono tylko stoły z jedzeniem, z których mogliśmy do woli korzystać. O zaletach greckiejkuchni mógłbym pisać długo. Mousaka, bachlava czy nawet sos tzatziki smakują tam zupełnie inaczej niż w Polsce.

Kiedy przyjechaliśmy do wioski, przywitano nas kieliszkiem ouzo i obowiązkowym pamiątkowym zdjęciem.Hala gospody była wielka, poustawiano w niej długie stoły i ławy, a po prawej stronie scenę, na którejinstalowali się muzycy. Przed nią ustawiono podest, bez wątpienia służący do tańca. Pierwsze co rzuciłosię w oczy, to profesjonalne klawisze Korga. Ustawiający je muzyk właśnie coś na nich grał i brzmiałoto dość ciekawie, szkoda tylko, że na "dzień dobry" mieliśmy słuchać sztucznego instrumentu. Obawydotyczące strony artystycznej przedsięwzięcia wróciły. Szybko jednak obok klawiszowca pojawiło się dwóchinnych muzyków, jeden z elektroakustyczną gitarą, drugi z bouzouki. W takim składzie rozpoczęli grę.Okazało się, że gitarzysta, imieniem Kristof, jest również wokalistą, grał delikatnie, zostawiającmiejsce na popisy swojemu koledze grającemu na bouzouki. Klawiszowiec robił im tylko dyskretne tłoi całość zaczęła wyglądać bardzo dobrze. Po dwóch balladach przyszła kolej na tradycyjny taniec i tuklawisze zamieniły się w instrument perkusyjny, a gitarzysta złapał za drugie bouzouki. Wyszło ztego dość ostre brzmienie, trochę w stylu electro-ethno. Utwór ten zagrany był jako podkład do pokazutradycyjnego tańca.

Nowoczesne brzmienia połączone z transpozycjami ludowych tańców znamy już z wykonań licznych zespołówceltyckich, przyznam jednak szczerze, że pierwszy raz widziałem takie wykonanie tańców greckich.Zespół taneczny wracał jeszcze później wielokrotnie, pokazując zarówno tańce tradycyjne - zwłaszczaprzy surowiej brzmiących utworach - jak i współczesne, gdzie kroki i figury z tańców ludowychzmieszano z elementami baletu. Zmieniały się również stroje tancerzy, od tradycyjnych, po współczesne,z greckimi ozdobami. Oczywiście kulminacyjnym momentem zabawy była kolektywna nauka tańcaz "Greka Zorby". Niestety, organizatorzy nie przewidzieli jednego -niemieccy turyści sami dyktują warunki.Rozbawionym emerytom z kraju Goethego znana melodia bardzo się spodobała, ale próba nauczenia ichczegokolwiek spełzła na niczym i zamiast zorby postanowili zatańczyć węża...

Dla mnie najważniejszym punktem wieczoru nie był Zorba czy smaczne potrawy, a pojawienie się czwartegomuzyka - lirnika imieniem Adonis. Jego występ był równie magiczny, jak spacer po winnicy przy pełni księżyca.Piękne brzmienia greckiej liry i pewny, wibrujący głos, to było właśnie to, czego dotąd brakowałokreteńskiej imprezie. Muszę przyznać, że mimo iż momentami występ zespołu troszkę mnie śmieszył(zwłaszcza gdy na siłę próbowano wtłoczyć grecką muzykę w rytmy a la Deep Forest), to pojawienie sięAdonisa przesądziło sprawę.

Pobyt na Krecie, bez zapoznania się choć trochę z tamtejszą muzyką, jest praktycznie niemożliwy.Pojawia się ona wszędzie - w sklepach, tawernach i na rynkach. Warto na pewno wsłuchać się w niątam, pod kreteńskim niebem, gdzie nawet banalne historie o miłości śpiewane po grecku brzmią wiarygodnie.

Skrót artykułu: 

W maju poślubne wojaże zawiodły nas na pięknąi dumną Kretę. To jedno z miejsc, gdzie zawsze jest za mało czasu,by zobaczyć wszystko. Ruiny pałacu króla Minosa w Knossos, piękne Santorini,czy zatrzymany w czasie monaster w Arkadii. Wieczory spędzane nazwiedzaniu pobliskiego Iraklionu lub w jednej z setek tawern zawszeodbywały się przy dźwiękach muzyki. Tej greckiej, a właściwie częstokreteńskiej, bo wyspa ceni swoją odrębność. Zwykle były to bardzo komercyjnepróbki, łączące rodzimy folk z popem, ale zdarzały się też prawdziwe perełki.

Dział: 

Dodaj komentarz!