Kilimy na wersalkę

Cepelia

Fot. J. Michniuk: Sklep PILSKO

Firma Rękodzieło Artystyczne i Ludowe „Pilsko-Żywiec” Sp. z o.o. powstała w 1993 roku. Kontynuuje tradycje tkactwa artystycznego i ludowego Spółdzielni Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego w Żywcu, działającej w latach 1947-1992. O początkach działalności i znaczeniu Pilska dla kultywowania tradycji żywieckich opowiada jego dyrektor, Wanda Moroń.

Pilsko stworzyło własny, unikalny i rozpoznawalny styl tkaniny artystycznej i ludowej, odznaczający się w kolorystyce i wzornictwie produkowanych kilimów i gobelinów. Niepowtarzalne wzory tworzone są w oparciu o projekty własnych plastyków oraz na podstawie motywów, zaczerpniętych z malarstwa polskiego i światowego. Sklep firmowy oferuje bogaty asortyment ręcznie tkanych kilimów, gobelinów, chodników, futrzaków. Ponadto posiada szeroki wybór wyrobów sztuki ludowej: rzeźby, płyty z muzyką ludową, tradycyjne żywieckie zabawki, bursztyn, obrazy na szkle i wiele innych.

Moje początki w Pilsku i charakterystyka spółdzielni w czasach komunistycznych
Jestem związana z Pilskiem od 1977 roku. Trafiłam tam właściwie przez przypadek. Po ukończeniu szkoły średniej próbowałam dostać się na studia na kierunku bibliotekoznawstwo i informacja naukowa na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Bardzo lubiłam czytać. Niestety, z powodu ograniczonej liczby miejsc, mimo zdanego egzaminu i odwołania od decyzji komisji rekrutacyjnej, nie udało mi się dostać na studia. Musiałam zacząć szukać pracy, jednak było dość późno i większość wakatów była już zajęta. Wtedy znalazłam miejsce w spółdzielni. Nie było to żadne stanowisko biurowe. Zostałam przyjęta do tkalni dywanów, gdzie miałam się nauczyć tego rękodzieła. Najpierw siedziałam przy krośnie i uczyłam się robić węzełki, bo kiedyś produkowaliśmy dywany węzełkowe, dziś wycofane ze sprzedaży. Szkoliłam się ok. 1,5 miesiąca, a kiedy jedna z koleżanek wzięła urlop macierzyński, przeszłam do magazynu wyrobów gotowych. Praca była dla mnie niezwykle interesująca. Leżały tam piękne kilimy i gobeliny, które – jako młoda osoba – widziałam pierwszy raz w życiu. Były wtedy wysyłane za granicę, a także sprzedawane klientom indywidualnym. Była to wąska grupa odbiorców, np. lekarze czy architekci. Dla pracowników nabycie jakiegoś wyrobu własnej produkcji było właściwie niemożliwe. Z czasem awansowałam i trafiłam do działu zbytu, zaopatrzenia i transportu, gdzie pracowałam na stanowisku referenta ds. eksportu. To był czas, kiedy do Polski przyjeżdżali kontrahenci z zagranicy, żeby kupować nasze produkty. Jeździli od jednej spółdzielni do drugiej. Wszystko było zorganizowane przez tzw. Centralny Związek Spółdzielczości Rękodzieła Ludowego i Artystycznego Cepelia w Warszawie. Co ciekawe, eksport nie był skierowany do krajów bloku wschodniego, lecz głównie do Włoch, RFN-u, Francji, Holandii, Szwecji, Norwegii, Kanady, USA, a nawet Australii. Nasze produkty osiągały wtedy takie ceny, że klientom opłacało się pokonać wiele kilometrów, żeby zakupić te wyroby, a potem sprzedać z zyskiem u siebie. Dobrze pamiętam, że Włosi zamawiali wtedy tysiące metrów kilimów, których używali jako dywanów, co dla nas było swoistą profanacją (śmiech), ponieważ wiesza się je na ścianach. Wszelkie zamówienia, które otrzymywaliśmy, przychodziły z centrali w Warszawie, ale to były takie czasy, że wszystko musiało odbywać się za zgodą „góry”. Podobnie było z przydziałami wełny. Nie można było kupić tyle, ile się chciało, w jakim kolorze się chciało. Istniały rozdzielnie i one kierowały wełnę do spółdzielni. Dostawaliśmy ją m.in. z Łodzi. Najbardziej pożądana była wełna miękka, ponieważ ta, którą produkowano w regionie, była szorstka i przez to w trakcie produkcji powstawało bardzo dużo odpadów. Jak wspomniałam, nie można było otrzymać więcej wełny, niż obejmował przydział. Załoga spółdzielni była młoda, byliśmy bardzo zgrani. Podobała mi się moja praca, która była urozmaicona, dlatego po jakimś czasie zdecydowałam, że nie będę próbowała ponownie dostać się na studia, lecz zajmę się raczej rozwojem osobistym w firmie.
Jeśli chodzi o wyroby naszej spółdzielni, to nie mieliśmy prawa decydować, gdzie chcemy je sprzedać. Wszystko odbywało się za pośrednictwem centrali. Co prawda jeździliśmy na giełdę do Częstochowy, gdzie teoretycznie zawieraliśmy umowy kupna-sprzedaży, ale były to raczej pseudoumowy, ponieważ i tak wszystko było już odgórnie ustalone. Nie mieliśmy żadnych problemów ze zbytem, bo nasze wyroby były poszukiwane. Obracaliśmy się tylko w obrębie Cepelii. Istniało kilka regionalnych biur sprzedaży: w Krakowie, Katowicach, Wrocławiu, Poznaniu, Warszawie i Gdyni. Rozsyłały towar do sklepów Cepelii na swoich terenach. Były też oddziały w Szczecinie i Lublinie. Jak wspomniałam, sprzedaż była regulowana przez centralę, a potem krótko przez nas.

Kryzys spółdzielni i wielkie zmiany
Pod koniec lat 80. XX wieku przyszedł kryzys. Cepelia straciła płynność finansową. Zawoziliśmy do centrali towar, za który nam nie płacono. Sytuacja była zła, bo musieliśmy pokryć koszt materiałów i surowców oraz wypłacić pensje pracownikom, a Cepelia nie miała pieniędzy. Dlatego zaczęliśmy szukać innych sklepów. Zwróciliśmy się m.in. do PSS „Społem”, a na początku lat 90. XX wieku do powstających wtedy sklepów prywatnych. Dzięki tym poszukiwaniom miałam okazję zwiedzić całą Polskę. Razem z kierowcą wyszukiwaliśmy interesujący nas region i jechaliśmy tam. Nie mieliśmy żadnych wytycznych, więc mogliśmy sami decydować, gdzie szukać punktów sprzedaży. Powoli zaczęło jednak brakować towaru, co właściwie wyszło nam na dobre. Ładowaliśmy auto, jechaliśmy do jakiegoś miasta i sprzedawaliśmy prosto z samochodu. Z powodu dewaluacji ludzie pozbywali się pieniędzy, lokując swoje oszczędności w towarze. Chodziło o to, żeby nie mieć gotówki, ale posiadać rzeczy, które później można będzie sprzedać lub wymienić na inne produkty. Otworzyliśmy sklep firmowy, aby sprzedawać nasze wyroby na miejscu, nie ponosząc kosztów. Byłam pierwszym sprzedawcą. Sklep znajdował się najpierw pod biurami [ul. Kościuszki 45, Żywiec – przyp. J.M.]. Później wszystkie spółdzielnie zaczęły mieć problemy finansowe. Kiedy kupiliśmy nową maszynę przędzalniczą, zaczęły nas niszczyć odsetki od rat kredytu.
Spółdzielnia składała się z członków, posiadających po jednym głosie. Większość poparła jej rozwiązanie. Powołano likwidatora spółdzielni, rozpoczęły się zwolnienia – najpierw chałupników, później kolejnych pracowników. Zwalniano grupowo. Jako spółdzielnia byliśmy zadłużeni w banku, który ogłosił przetarg na sprzedaż długu. Wtedy w gazetach często można było przeczytać ogłoszenia o podmiotach gospodarczych, które były niewypłacalne.
Produkcja się zmniejszyła i część pracowników doszła do wniosku, że przy zredukowanej załodze mamy szansę przetrwać. Powołano nowego likwidatora – prawnika Zbigniewa Marcisza, który był prywatnie mecenasem sztuki. Zachwyciły go nasze ręcznie robione gobeliny i kilimy. Powiedział, że to nie może zaginąć. Pojawiła się szansa utworzenia spółki. Nasz likwidator namawiał nas, pracowników do wykupienia tego długu z własnych, prywatnych pieniędzy, abyśmy mogli dalej funkcjonować. Nie każdy chciał w tym uczestniczyć. Mimo trudności udało nam się wykupić dług i przekształcić w samodzielną firmę. Sprzedaliśmy maszynę przędzalniczą, dzięki czemu mogliśmy spłacić członków spółdzielni.
Przy spółdzielni działał Regionalny Zespół Pieśni i Tańca „Pilsko”. Wcześniej przy każdym ośrodku Cepelii istniała grupa ludowa. To było normalne. Jednak czasy się zmieniły. Zespół Pilsko miał w naszych budynkach salę do ćwiczeń. Spółdzielnia utrzymywała tę grupę, czemu niektórzy ludzie byli przeciwni, ponieważ wiązało się to z pewnymi kosztami. Miasto finansowało już Zespół Pieśni i Tańca „Ziemia Żywiecka”, nie było więc chętne, by dotować kolejny. Likwidator zdecydował, że nie możemy pozwolić, żeby ta grupa się rozwiązała i musimy ją wspierać. Dzięki niemu zespół przetrwał trudny okres, a teraz prężnie działa i osiąga sukcesy.
Potem wybraliśmy Zbigniewa Marcisza na naszego prezesa. Dostrzegł szansę dla naszych oryginalnych i unikalnych produktów.

Wzory kilimów i gobelinów
Mieliśmy plastyczki zatrudnione na miejscu, które tworzyły wzory. Były też motywy, które spółdzielnia kupowała od Cepelii w Warszawie. Centrala oferowała nam wzory o różnej tematyce – typowo ludowe motywy to koguty, rośliny czy kształty geometryczne. Aby powstał kilim, wzór musiał zostać namalowany, a to była praca dla plastyczek i plastyków. Dzisiaj pojawiają się głosy, że Cepelia nie dopuszczała indywidualności, że to była „masówka”. Oni mieli własne kryteria, które każdorazowo musiały być spełnione. Na tej zasadzie opierała się produkcja w spółdzielniach. Cepelia miała w nazwie rękodzieło i ludowe i artystyczne. Wzory tradycyjne musiały być zatwierdzone przez tzw. Krajową Komisję Artystyczną i Etnograficzną. Plastycy współdziałali z tym organem i nie mieli zbyt wielkiego pola do popisu, jeśli chodzi o indywidualną twórczość. Wysyłali wzory do Warszawy, ale nie zawsze były one zatwierdzane. Dowolność nie istniała. W tym momencie każdy twórca robi to, co chce. Jeśli chodzi o tkactwo ręczne, to kilimy i gobeliny wytwarzamy na miejscu, dywaników z węzełków już nie robimy, ponieważ jest to nieekonomiczne (ich cena byłaby za wysoka), a konkurencja na rynku dywanów jest duża.

Obecna sytuacja sklepu z rękodziełem
Galerie handlowe odciągają klientów z głównej ulicy miasta. Oczywiście, mamy stałych klientów. Jedni pojawiają się regularnie, inni odwiedzają nas kilka razy w roku, a czasem raz na dwa lata. To oczywiście nie wystarczy. Wielu klientów przyjeżdża z daleka i bardzo chwali nasze wyroby, jednak robią zakupy stosunkowo rzadko. Wprawdzie posiadamy stronę internetową, jednak nie mamy nikogo, kto mógłby ją rozwinąć i zrobić nam większą reklamę. Także sklepik „góralski” na rynku odebrał nam klientów, chociaż nie posiada takich wyrobów jak my, lecz raczej magnesy i inne tanie przedmioty, produkowane często w Chinach. Żywieccy przewodnicy informują grupy o naszym sklepie, jednak – moim zdaniem – ludzie są dziś bardzo wygodni. Chcą mieć wszystko na miejscu, a nasza placówka nie jest przy rynku. Często słyszymy opinie, że ktoś chciałby coś kupić, ale nie ma czasu bądź chęci, żeby do nas przyjść. To bardzo smutne, bo tylko u nas można dostać prawdziwe rękodzieło twórców z regionu oraz innych części Polski. Nasz sklep jest zamknięty w niedzielę, od początku nie praktykowaliśmy otwarcia w ten dzień tygodnia i nie mamy tego w planach. Robimy produkty na zamówienie, także w kolorystyce i wymiarach wybranych przez klienta. Staramy się nadążać za nowymi trendami, o których dowiadujemy m.in. w czasie targów. Tkamy np. kilimy o tradycyjnych wzorach, ale w tonach szarości. Często trafia do nas rękodzieło od twórców-amatorów, którzy sami się do nas zgłaszają. Pracują u nas na podstawie umowy o dzieło. Mamy w gronie twórców także osoby niepełnosprawne, które robią piękne przedmioty. Nasze rzeźby, umieszczone przy wejściu do sklepu, wykonał pewien głuchoniemy pan, powiązany z nami od lat, którego wspierał nasz świętej pamięci prezes Zbigniew Marcisz. Co ciekawe nasza firma wykonywała też od lat kilimy dla papieży; Jana Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka. Przekazywał je w czasie wizyt w Watykanie zespół Pilsko. Nasze kilimy wiszą teraz w Domu Pielgrzyma. To również coś, czym możemy się pochwalić. Jednym z naszych stosunkowo młodych produktów są gobeliny przedstawiające motywy z obrazów Tadeusza Makowskiego, które dosłownie ożywają, kiedy są tkane wełną. To również zasługa naszego świętej pamięci prezesa, który bardziej niż tradycyjne motywy roślinne upodobał sobie dzieła właśnie tego malarza. Współcześnie nasze zamówienia opieramy również na popycie. Jeżeli jakiś wzór się dobrze sprzedaje, to go powtarzamy, ale kolorystyka za każdym razem jest inna, nie ma dwóch identycznych. Mamy motyw ptaszków na kilimie, który od lat bardzo dobrze schodzi, podobnie jest np. z kilimami na wersalkę.

Przyszłość?
Nasze zarobki zawsze były niewielkie. Wielu z nas pracowało głównie dla idei, na pewno nie dla pieniędzy. Nawet teraz panie, które pracują w tkalni, trudno wysłać do domu, bo praca jest także ich hobby. Niestety mamy ograniczone środki i nie możemy sobie pozwolić na wypłacanie wysokich wynagrodzeń, dlatego martwię się o przyszłość, o kolejne pokolenie, które miałoby się zająć rękodziełem i prowadzeniem spółki. Na pewno nie jesteśmy zakładem przyciągającym młodych wysokimi zarobkami. Moim celem było zawsze zachowanie oryginalnej, rękodzielniczej twórczości w naszym regionie, bo ma ona dla mnie ogromną wartość. Te zawody nie powinny zaginąć, bo wraz z nimi znikną nasze tradycje. Słyszałam, że są organizowane warsztaty ginących profesji, co daje pewne nadzieje na przyszłość.

Wysłuchała i opracowała Justyna Michniuk.

Skrót artykułu: 

Firma Rękodzieło Artystyczne i Ludowe „Pilsko-Żywiec” Sp. z o.o. powstała w 1993 roku. Kontynuuje tradycje tkactwa artystycznego i ludowego Spółdzielni Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego w Żywcu, działającej w latach 1947-1992. O początkach działalności i znaczeniu Pilska dla kultywowania tradycji żywieckich opowiada jego dyrektor, Wanda Moroń.

Fot. J. Michniuk: Sklep PILSKO

Dział: 

Dodaj komentarz!