Festiwal Skrzyżowanie Kultur

Muzyczne Świątynie

W tym roku największemu w stolicy – a może i w Polsce - festiwalowi muzyki etnicznej Skrzyżowanie Kultur towarzyszyło hasło „Muzyczne Świątynie”. Program tłumaczył ten intrygujący podtytuł obietnicą „podróży do miejsc, gdzie muzykę traktuje się z niezwykłą nabożnością, gdzie zgodnie z tradycją przodków tworzy się misteria łączące rytm, słowo i taniec”, zaś według słów Marii Pomianowskiej, dyrektora artystycznego festiwalu, „muzyka stanowi dla nich pomost między światem materialnym a duchowym”. Jak w poprzednich latach zaproszono wielkie gwiazdy z kręgu world music z Iranu, Korei Połuniowej, Nigerii, Pakistanu, Mauretanii, Turcji.
Ku mojemu zaskoczeniu był to już 11. Festiwal! Nie wiadomo, kiedy te lata zleciały, ale jak się ogarnie myślą, ile wspaniałych zespołów można było usłyszeć w tym czasie pod Pałacem Kultury, można w te lata uwierzyć.

Gościem specjalnym tegorocznej edycji była Korea – zaproszono aż trzy zespoły z tego kraju i muszę przyznać, że po raz kolejny zachwyciłam się muzyką koreańską – a Geomungo Factory został moim absolutnym faworytem festiwalu.
Festiwal zainaugurował występ Kayhana Kalhora, irańskiego wirtuoza gry na kemancze – tradycyjnym instrumencie perskim. Muzyka perska jest piękna, płynąca i przenikająca przez różne głębie, a podana w mistrzowskiej formie rzeczywiście zachwyca. W istocie artysta zagrał tylko jedną piosenkę, która trwała godzinę, przechodząc przez różne fazy, by powrócić do pierwotnego motywu. Towarzyszył mu mistrz gry na cymbałach irańskich, Ali Bahrami Fard. Kayhan Kalhor zebrał ogromne brawa, ale bisów nie było ze zrozumiałych względów – kolejny utwór też by pewnie trwał z godzinę! Drugi koncert tego dnia też był irański – Alireza Ghorbani, śpiewak z towarzyszącym mu zespołem, wykonywał pieśni w stylu radif, który jest rodzajem improwizacji synchronizującej z nastrojem otoczenia. Niestety, po wirtuozie Kayhanie Kalhorze instrumentaliści wypadli dość blado, a wokalista śpiewał w sposób wyszukany, lecz barwą głosu nie porwał – w sumie całość nie urzekała. Szkoda, że wzorem występu sprzed lat koreańskiej artystki, Ahn Sook-Sun, nie wyświetlano na ekranie tekstów pieśni – wszak to poezja śpiewana – może łatwiej byłoby wejść w nastrój.
Prawdziwe „skrzyżowanie kultur” nastąpiło w trakcie wtorkowego koncertu pod hasłem Kolektyw Europa, w którym wystąpili ukraiński HulyaiHorod, białoruskie Ethno-Trio Troitsa i również białoruska Nasta Niakrasava – sama i z polską R.U.T.Ą. Najpierw każdy z wykonawców śpiewał kilka swoich utworów, a potem połączyli siły w składach mieszanych. Szczerze powiedziawszy, siła tego koncertu tkwiła w HulyaiHorodzie – to jest po prostu mistrzowska klasa śpiewu i bez nich, bez magnetyzmu tych wokali reszta wypadłaby nijako. Zaśpiewali kilka pięknych pieśni (w trochę szerszym składzie niż zazwyczaj), coś zagrali i zatańczyli na scenie, a potem podbudowywali wokalnie wspólne granie. Nawet „król” Kirczuk z Troitsy tym razem jakoś na kolana nie rzucił, dobierając utwory nieco biesiadne. R.U.T.A. załomotała zwyczajowe pieśni buntów chłopskich i ratowała ich wokalnie Nasta Niakrasava (która ma dobre umiejętności), zaś w utworach, które śpiewał wokalista, przydałoby się również wyświetlane libretto, bo z 4 kawałków rzekomo po polsku udało mi się usłyszeć tylko jedno słowo „dzieci”.
Po klimatach wschodnich przenieśliśmy się na bałkańskie południe razem z Kocani Orkestar z Macedonii – legendarną już kapelą dęciaków. Bębny, trąbki, tuby, puzony, wesołe śpiewanki i ogromna energia płynąca z muzykowania – to mieszanka, która ruszy najbardziej drętwą publiczność. Kocani Orkestar to po prostu maszyna do grania i zabawy – lekkość, naturalność i wdzięk. Lud ruszył w tany, śpiewacy zapraszali co lepiej wijące się pod sceną dziewoje do tańca, a na bisy zeszli w tłum, po czym za muzyką jak stado owiec wyprowadzili go do foyer. W kuluarach jeszcze trochę pograli ku radości gawiedzi, po czym impreza zakończyła się kupowaniem płyt przez tych, którym jeszcze było mało.
Po raz trzeci w ramach festiwalu jeden z koncertów poświęcony był promocji muzyki polskiej i bogactwa form, które wyrosły z naszych nut rodzimych. W koncercie Sounds like Poland zagrali: Olga Bilińska, Cukunft, Maciej Filipczuk i Goście Weselni, Muzykanci, Psio Crew, Banda Nella Nebbia, a na koniec Kayah i Transoriental Orchestra. Program ułożono różnorodnie i „bogato”, dobrze realizując ideę „skrzyżowania kultur” – choć statystycznie w tym przeglądzie najwięcej było motywów z muzyki żydowskiej. Bilińska na początek uśpiła publiczność ambientowymi kołysankami w jidysz dla koneserów, nastrój utrzymał Cukunft – klezmerskim jazzem w wersji czysto instrumentalnej i dopiero Maciej Filipczuk z Mateuszem Kowalskim i Michałem Lorenzem muzyką tradycyjną ożywili atmosferę. Pośród muzyków młodego pokolenia grających muzykę źródeł wspomniane trio to prawdziwa śmietanka i mistrzostwo. Zagrali parę oberków i mazurków z repertuaru nieżyjącego muzykanta wiejskiego, Kazimierza Mety, a publiczność, nie bacząc na wykładziny dywanowe, ruszyła w tany. Po Gościach Weselnych nastrój podtrzymali Muzykanci – po których na ogół można się spodziewać dużej dawki energii i dobrej muzyki. W doborowym składzie, powiększonym o dodatkowe skrzypce młodego Słowińskiego zagrali same przeboje i wyszło wspaniale. Dodatkowe skrzypce dają kapeli głębsze brzmienie i możliwości – tu i ówdzie brzmiała wręcz czardaszowo. Kolejne formy sięgały dwóch krańców estetycznych w folku – Psio Crew pokazała, że muzyka góralska może być lekkostrawna i wesoła, a Banda Nella Nebbia (laureat ostatniej Nowej Tradycji), że i Lutosławski mógłby się nazywać muzykiem folkowym.
Występ Kayah i jej Transorientalnej Orkiestry wypadł, szczerze mówiąc, dość żałośnie. Brak formy głosowej kierowniczki zamieszania byłby najmniejszym mankamentem (bardzo dobrze go rekompensowała druga wokalistka), gorzej, że to, co się działo muzycznie w projekcie, było nijakie. Spośród około piętnastu muzyków na scenie (pozbieranych z czołówki polskich instrumentalistów etnicznych i folkowych) słychać było zaledwie 3-4 instrumenty – perkusję, gitarę basową, czasem klawisze i wokal – czyli dokładnie to, co na koncertach zespołów popowych. Reszta mogła sobie spokojnie iść do domu bez straty dla akustycznej całości. Taki koncert w stylu Wianków nad Wisłą. Wrażenie chaosu i koncertu nie na miejscu potęgowały zachęty miotającej się po scenie artystki, by się „bawić!”, które pozostawały bez odzewu ze strony publiczności. Ta widownia jest wyrobiona, osłuchana i byle czego nie kupi. Bisów nie było.
Od czwartku zaczęły się koncerty koreańskie. Najpierw Geomungo Factory rzuciło publiczność na kolana. Po pierwszych utworach zdawało się, że na antycznych harfach o jedwabnych strunach można grać tylko nastrojowe (i hermetyczne) „brdim-brdam”, ale potem okazało się, że można na tym grać jak Rammstein! Mistrzostwo wykonania, egzotyczne aranżacje nieznanych melodii – idealne harmonie, z pozoru obce dla europejskiego ucha, porwały słuchaczy. Jedna z harfistek nawet powitała festiwal kilkoma zdaniami po polsku, których nauczyła się specjalnie na tę okazję, zyskując jeszcze serdeczniejsze owacje.
Kolejny zespół koreański, Baraji, również bardzo podobał się publiczności. Grupa inspiruje się kulturą szamanistyczną swojego kraju, a nurt, do którego przynależy, można określić muzyką tradycyjną. Podobnie, a jednak inaczej zabrzmiał Noreum Machi – trzeci koreański zespół, który zaczął od tradycyjnego tańca-przemarszu z bębnami, w strojach ludowych, ze śmiesznymi „antenkami” na czapkach, a potem, już w ubraniach współczesnych dał pokaz „synchronicznego walenia w bębny”. Kunszt bębnienia opracowany w stopniu doskonałym przywodził myśl, że chyba nie jest możliwa taka precyzja w wykonaniu człowieka, a nie maszyny – a jednak widzieliśmy to na własne oczy!. Szczególnie zachwycił mnie rodzaj beatboxu, w którym muzycy ustnie naśladowali dźwięk bębnów, oraz naturalne wciąganie publiczności do śpiewu i tańca.
Pozostali artyści, którzy wystąpili w tegorocznej edycji to Şivan Perwer, Kurd z Turcji – wokalista, poeta, wirtuoz gry na temburze obdarzony miękkim, mocnym głosem; Badakhshan Ensemble z Tadżykistanu – kwartet z gór Pamir; suficki mistyk z Pakistanu – Sain Zahoor; nigeryjski zespół afrobeatowy Seun Kuti & Egypt 80 oraz Noura Mint Seymali z Mauretanii, śpiewająca pieśni griotów. Şivan Perwer dał bardzo piękny koncert, przy okazji opowiadając trochę o historii Kurdów, największego narodu bez własnego państwa. W kuluarach rozdawano wydruki z tekstami pieśni przetłumaczonymi na polski – świetny pomysł, choć nie było mowy o tym, która pieśń jest powiązana, z którym tekstem. Piękna muzyka – podobnie jak w przypadku Badakhshan Ensemble, gdzie dzięki izolacji górskich terenów Tadżyskistanu muzyka tradycyjna była bliższa perskiej niż w krajach otaczających Badachszan. Drobniutka wokalistka i założycielka zespołu o urodzie Fridy Kahlo, Soheba Davlatshoeva, miała głos nieco kozi, ale za to niesłychanie pięknie tańczyła do jednego z utworów. Oprócz niej śpiewał też jeden z muzyków, były i utwory instrumentalne – całość spójna i płynna. Tego dnia co zespół z Badachszanu wystąpił Sain Zahoor z jednostrunową „bandżolą” o nazwie ektar i zespołem (tabla, bębny). Wspaniale przyodziany, wspaniale wyluzowany – do końca nie umiał przewidzieć, o czym zaśpiewa, bo nie wiedział, co go akurat natchnie w danej chwili. Dużo opowiadał pomiędzy utworami, tyle że w swoim rodzimym języku i nikt go nie rozumiał – a szkoda. Ktoś w kuluarach powiedział, że śpiewał o deszczu i deszcz natychmiast spadł, po czym padał przez tydzień. Prawdziwie rozczarowała mnie Noura Mint Seymali, która nie dość, że miała matowy, niezbyt ładny głos i śpiewała wysiłkowo, to jeszcze mąż ją tak zagłuszał gitarą elektryczną, że słuchać tego było ciężko. Bardzo chętnie posłuchałabym pieśni griotów i autorskich kompozycji pani Seymali po wyłączeniu prądu.
Po koncertach można było zostać w foyer obok sceny, gdzie sprzedawano płyty z muzyką, literaturę reportażową o tematyce etnicznej, jakieś jadło i napitki – spotkać się ze znajomymi i na gorąco wymienić wrażenia. Trzeba przyznać, że namiot festiwalowy z roku na rok jest fajniejszy – ogrzewany, obszerny, z mnóstwem miejsc, ale i wyłożony wykładziną – można było sobie usiąść pod sceną na co bardziej kameralnych koncertach i słuchać w skupieniu, niczym w domu na dywanie.
Nie brałam udziału w dyskusjach panelowych, które odbywały się w ciągu dnia, ale było sporo aktualnych tematów – mówiono m.in. o tożsamości ukraińskiej czy sytuacji Kurdów. Jak co roku odbywały się warsztaty muzyczne – tym razem kultury i muzyki koreańskiej (muzyka instrumentalna, taniec w kręgu, rytmika i tańce szamańskie), a także perkusji zachodnioafrykańskiej, pieśni Jedwabnego Szlaku oraz muzyki północnych Indii. W niedzielę też już tradycyjnie odbył się koncert dla dzieci pt. Mądrości afrykańskich griotów – składający się z warsztatów, opowieści i muzyki braci Dembele z Burkina Faso.
Tegoroczne Skrzyżowanie Kultur znów odkryło nowe światy, już jestem ciekawa, kto wystąpi za rok.

Joanna Zarzecka

Skrót artykułu: 

W tym roku największemu w stolicy – a może i w Polsce - festiwalowi muzyki etnicznej Skrzyżowanie Kultur towarzyszyło hasło „Muzyczne Świątynie”. Program tłumaczył ten intrygujący podtytuł obietnicą „podróży do miejsc, gdzie muzykę traktuje się z niezwykłą nabożnością, gdzie zgodnie z tradycją przodków tworzy się misteria łączące rytm, słowo i taniec”, zaś według słów Marii Pomianowskiej, dyrektora artystycznego festiwalu, „muzyka stanowi dla nich pomost między światem materialnym a duchowym”. Jak w poprzednich latach zaproszono wielkie gwiazdy z kręgu world music z Iranu, Korei Połuniowej, Nigerii, Pakistanu, Mauretanii, Turcji.

Ku mojemu zaskoczeniu był to już 11. Festiwal! Nie wiadomo, kiedy te lata zleciały, ale jak się ogarnie myślą, ile wspaniałych zespołów można było usłyszeć w tym czasie pod Pałacem Kultury, można w te lata uwierzyć.

fot. tyt. z archiwum festiwalu

Dział: 

Dodaj komentarz!