Generatory pr¹du - kurz - klaksony i otwarte ludzkie serca

Czynniki, które generują życie w Nepalu? - odpowiedź zawarta w tytule przychodzi nam na myśl, gdy ktoś postawi tak brzmiące pytanie. Odczucia dotyczące egzotycznego kraju, jakim bez wątpienia dla Europejczyka jest Nepal, opieram na dziesięciodniowym pobycie Czeremszyny na VI Międzynarodowym Festiwalu Folkowym.

Zaczęło się skromnym czterdziestominutowym opóźnieniem, gdy 8 marca wystartowaliśmy LOT-em z Okęcia do Frankfurtu nad Menem, by tam, po dwóch godzinach oczekiwania, udać się do Doha w Katarze. Tamże poczuliśmy się jak uczestnicy pokojowej operacji "pustynna zawierucha": masa szarego piachu, z którego wyłania się nowoczesne lotnisko, a horyzont rozpruwają olbrzymie wieżowce, zieleni niewiele, taki klimat. Kolejny przystanek - Kathmandu - już po pięciu godzinach lotu, jesteśmy trochę zmęczeni, ale perspektywa dotarcia do celu podróży i emocje z tym związane odpędza uczucie zmęczenia na dalszy plan. Ani się obejrzeliśmy, kiedy oczom naszym ukazał się Tribuwian Airport Kathmandu. Designe lotniska przypominał nam trochę lata poprzedniej epoki, jednak operacja nabycia wiz, a następnie odbiór bagaży, przebiegły bez większych komplikacji. Nasze zwątpienie i niepokój czy wszystko dotrze w komplecie zostało rozwiane - byliśmy w "komplecie". Aż wierzyć się nie chciało, że wszystko odbywało się bez zakłóceń. I słusznie, bo właśnie w tej chwili spotkało nas zdziwienie nr 1. Aluminiowa skrzynia, w której transportowaliśmy nasze instrumenty, została lekko zniszczona. Próbowaliśmy zgłosić to przewoźnikowi z nadzieją na odszkodowanie, jednak zrezygnowaliśmy po przejściu wstępnej procedury zgłoszeniowej, gdyż nie było podstaw, by liczyć na pozytywne załatwienie sporawy. Pracownicy lotniska byli bardzo mili i bardzo chcieli nam pomóc, jednak widząc na ich twarzach zakłopotanie, zrozumieliśmy, że nie bardzo wiedzą jak. Po około godzinnym wyjaśnianiu, poprosili o nasze numery telefonów obiecując, że zadzwonią jak tylko uda im się coś konkretnego ustalić. Przypomniała nam się sytuacja z polskiego filmu: "-Zadzwonimy do pana. -Ale ja nie mam telefonu. -Ok, ok, zadzwonimy." Na szczęście stan instrumentów nie budził zastrzeżeń.

Zespół już udał się w drogę do hotelu, a organizatorzy stanęli przed dylematem przetransportowania dwójki muzyków i ich zdezelowanego bagażu. Ale jak tu zmieścić skrzynię o wymiarach 120x50x50 do mikrobusika Suzuki, w którym bagażnik może służyć jedynie do przewozu damskiej kosmetyczki? Wszyscy ochoczo usiłowali nam pomóc, otoczył nas niemały tłumek oczekujący wcześniej na przylatujących turystów - bo to przecież lotnisko, z ofertą noclegu i innych usług turystycznych. Po kilku przymiarkach, nasze obawy rozwiał niewysoki (jak wszyscy Nepalczycy zresztą) taksówkarz, którego pojazd był zaopatrzony w bagażnik dachowy. Nie pozwalając nam dotknąć się do skrzyni, szybko i sprawnie wrzucił ją na dach, zabezpieczył sobie tylko znanym sposobem i zaprosił nas do środka. Usiedliśmy z Markiem na tylnej kanapie, jednak okazało się, że jest nas o dwie osoby więcej niż przewidziano w dowodzie rejestracyjnym, więc z racji, że ja byłem największy, poproszono mnie o zajęcie miejsca na pojedynczym fotelu obok kierowcy, a moje miejsce na kanapie zajęło dwóch przemiłych Nepalczyków. Jeszcze tylko zapięcie prowizorycznych, zakończonych karabińczykami wspinaczkowymi "pasów bezpieczeństwa" i ruszyliśmy. Oznajmiono nam, że podróż do hotelu potrwa około 15 minut. Wszystko poszło zgodnie z planem, poza drobnym szczegółem, a mianowicie sporą dawką adrenaliny, która podskoczyła nam na skutek sytuacji na drodze. Lewostronny ruch, brak pasów na dziurawych w części wyasfaltowanych ulicach (nawet nieśmiało pomyślałem, że może u nich też będzie Euro 2012), masa rowerzystów i skuterów wyprzedających się nawzajem to z lewej, to z prawej strony i wzbudzające grozę klaksony. Skuter wyprzedza rower - klakson, samochód wyprzedza skuter - klakson, pojazdy ostrzegają by pieszy nie przechodził przez ulicę - klakson. Klakson z lewej, klakson z prawej, klakson z lewej, klakson z prawej, żadnych zasad ruchu drogowego, brak sygnalizatorów, znaków drogowych jak na lekarstwo, a te które były, spełniały rolę wyłącznie dekoracyjną. Jednak coś nam się nie zgadzało w całej sytuacji - nikt się na siebie nie złościł, nie krzyczał, nie pokazywał niecenzuralnych znaków przez szybę, nie używał brzydkich słów (w naszej szerokości geograficznej zjawisko trudne do zaobserwowania, ale tutaj, jak się okazuje, jak najbardziej), a klaksony, mimo że były odrobinę przerażające, spełniały rolę wyłącznie ostrzegawczą. Wszyscy przyjmowali to za rzecz, bez której nie sposób funkcjonować na ulicy. Okazało się, że Nepalczycy są mistrzami w grze w tzw. "tchórza" - wyprzedzanie na trzeciego, przed zakrętem gdy z naprzeciwka jedzie pojazd i kto pierwszy ustąpi ten "tchórz". Szkoda, że nie ma takiej dyscypliny olimpijskiej, Nepal byłby wysoko w rankingu. Pierwszy czynnik wytłumaczony - klaksony, klaksony, klaksony.

Dotarliśmy do hotelu, gdzie na znak radości z naszego przybycia organizatorzy udekorowali nas naszyjnikami z aksamitek, a nasze czoła ozdobione zostały czerwonymi kropkami. Namaste!!! - przywitaliśmy się serdecznie i udaliśmy się na przygotowaną kolację. Menu było bardzo bogate, więc zakłopotani bogactwem wyboru pozwoliliśmy sobie skosztować wszystkich przygotowanych przez szefa kuchni dań. Jak się później okazało widok poruszającej się wzdłuż stołu kolejki, zanurzającej łyżki w złotego lub srebrnego koloru misach, by napełnić swe talerze smacznymi potrawami, będzie nam towarzyszył do końca tourne, trzy razy dziennie. Jedzonko naprawdę smaczne. Oczywiście nie obyło się bez obaw jak zareagują na tutejszą kuchnie nasze żołądki, jednak pomni przestróg, zaopatrzyliśmy się w Polsce w środki zaradcze płynne, bo płyny się dobrze wchłaniają. Dzięki temu ustrzegliśmy się poważniejszych "awarii" (mimo drobnych usterek), co pozwoliło nam delektować się smakami nepalskiej kuchni w niezmąconej niczym atmosferze.

Zakwaterowanie w apartamencie, odświeżające czynności higieniczno-sanitarne i pierwszy, wieczorny wypad w miasto. W tym miejscu chcielibyśmy złożyć głęboki ukłon dla naszego przewodnika o imieniu Gokharna, który wprowadził nas w klimat Kathmandu, pokazał wszystkie ważne i warte poznania miejsca. Nieoceniona była również jego pomoc przy zakupach - wiadomo jak się traktuje turystę obcokrajowca (jak najdrożej za jak najgorsze) i opędzaniu się od natrętnych "wciskaczy byle czego", czyli wszystkiego i niczego. Z Gokhą poznała nas Magda Pietruszka-Pandey i jej mąż, Nepalczyk Sujan Pandey, który jest kuzynem wspomnianego wcześniej Gokha (dla nich także serdeczne dzięki, www.odkryjnepal.pl).

Chwilę po przekroczeniu bramy hotelowego dziedzińca zostaliśmy narażeni na działanie kolejnych dwóch czynników wspomnianych w tytule. KURZ, tego w nepalskim krajobrazie miejskim nie brakuje. Kurz jest tam wszędzie, osiada na ludziach, ubraniach, samochodach, półkach sklepowych, fasadach domów. Bezwstydnie wdzierał się w nasze nozdrza, ale my byliśmy na to przygotowani, posiadaliśmy maseczki, które zabezpieczały drożność naszego nosa i gardła. Można by to porównać do kadzidła, które pomaga wiadomo jak, ale na bezrybiu i rak ryba. Nepalczycy wydają się tkwić w stanie permanentnej budowy. Materiały budowlane leżące przy drodze są widokiem, który nikogo nie dziwi. Piasek, żwir, kliniec, cegły zostały przywiezione, zostawione i czekają. Trudno stwierdzić czas tego oczekiwania, jednak nie o to tutaj chodzi. W połączeniu z wiatrem i wysoką temperaturą znakomicie wpisują się w krajobraz w postaci wspomnianego wcześniej kurzu. Przypomina mi się powiedzenie z czasów odbywania służby wojskowej - "żeby nie kurz to byłoby już" - to odpowiedź na pytanie, kiedy zakończysz odbywanie służby wojskowej. Identyczna sytuacja wydaje się mieć miejsce w Nepalu. Jest tu wiele niedokończonych budynków (to ma pewien związek z systemem podatkowym - nie skończone - nie płacimy). Kurz jednak nie jest jedynym czynnikiem działającym na ludzkie nozdrza. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy w stolicy 28-milionowego kraju codziennie, na kilka godzin, wyłączają prąd. Jak więc może takie miasto funkcjonować? Przecież nie działają systemy komputerowe, kasy fiskalne, nie funkcjonują windy w hotelach, sieć komórkowa, nie ma światła na ulicy, w sklepach, urzędach, prywatnych domach. Przeciętny Europejczyk (nie dotyczy Polaków, a już na pewno mieszkańców Podlasia) raczej nie może wyobrazić sobie takiej sytuacji. Pamiętajmy, że prądu nie ma ponad 1 milion mieszkańców, bo tyle około mieszka w Kathmandu. Jednak między przeciętnym Europejczykiem a Nepalczykiem jest ogromna różnica. Oni zawsze myślą pozytywnie, zawsze znajdą rozwiązanie, które nie wymaga dużych nakładów rzeczowych, finansowych, czy wielkiej pracy. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że zachowują spokój, nie przeklinają zakładu energetycznego, nie pędzą pod ministerstwo, nie pikietują - po prostu stosują w swoim myśleniu zasadę rozwiązania problemu, a nie narzekania i użalania się. Zdają sobie sprawę, że jeśli sami sobie nie pomogą, to nikt im nie pomoże. Trochę to smutne, ale oni się nie smucą, bo od smutku jeszcze nikomu elektryka w domu się nie pojawiła. Szast-prast i naszych uszu dobiegł odgłos pracujących silników dwusuwowych, co prawda miesza się on z hałasem wydawanym przez samochody i motory, których jest na ulicach stolicy bardzo dużo, jednak nasze wprawne oczy turystów dostrzegają te cuda techniki ustawione przed witrynami sklepowymi. Należy sobie zdać sprawę, że zmrok o tej porze roku zapada w Kathmandu około godziny 19.30, sklepy są otwarte do 22.00 i wszyscy są zadowoleni. Sami kilkakrotnie robiliśmy zakupy tuż przed zamknięciem i nie przeszkadzało nam przyciemnione światło. Może dlatego, że kojarzyło nam się z pewnego rodzaju lokalem. Można? - Można. Zdaliśmy sobie sprawę, że my to jesteśmy jednak wicemistrzami "prowizorki", bo rozwiązanie problemu braku prądu nie jest wyjątkiem potwierdzającym regułę (o czym postaramy się wspomnieć później). Prąd wyłączają również w godzinach porannych i zakład energetyczny nie informuje mieszkańców o przerwach w jego dostawie. Trochę strachu najedliśmy się, gdy wracając do pokoju hotelowego na szóstym piętrze, winda utknęła gdzieś między czwartym a piątym, a my, pogrążeni w ciemności, wsłuchiwaliśmy się w pulsujące dźwięki syreny alarmowej. Byliśmy akurat po smacznym śniadaniu, więc ten strach nie bardzo nam smakował. Nasza reakcja nie było już typowa ("o kur...?"). Nic bardziej mylnego. Zapomniałem dodać, że było to trzeciego dnia pobytu, więc wiedzieliśmy, że za chwileczkę włączą generator prądu i spokojnie pokonamy pozostały dystans, półtora piętra. Identyczna sytuacja jest z oglądaniem meczu krykieta, z nieplanowanym pobytem w toalecie… Po prostu… leci sobie prąd, nie wiadomo skąd… Jeśli w tym momencie wasze powonienie poczuło zapach kurzu w połączeniu ze spalinami wydostającymi się z rur wydechowych pojazdów ulicznych oraz agregatów prądotwórczych, oznacza to, że zamiar autora został spełniony, a wasza wyobraźnia "funguje" bez zarzutu. Nie jest naszym zamiarem biadolenie i mamy nadzieję, że na to nie liczycie.

Chcielibyśmy jeszcze opisać zjawisko, które zaciera obraz pewnych niedociągnięć i utrudnień technologicznych, a mianowicie otwartość i przychylność ludzi. Nawet tych sprzedawców, którzy widząc białego obcokrajowca windują na dzień dobry cenę o jakieś 200% w górę. Oni nie chcą cię oszukać, nie mają zamiaru cię oskubać, ot taka "nowa świecka tradycja", ponieważ gdy próbujesz odejść i mówisz, że za drogo i nie jesteś zainteresowany, oni mówią - " hallo, my friend, what is your price, please". Ty mówisz, że nie chcesz kupić, oni znowu - "ile możesz dać przyjacielu, proszę kup ode mnie". Proponujesz w końcu na odczepnego 30-40% ceny, chwila przekomarzania się i produkt jest twój. Oczywiście są i tacy, którzy nie znają zwyczajów tutejszej polityki handlowej, ale to wcale nie zrzuca winy za oszustwo na sprzedającego, bo oni nie chcą cię oszukać. I tak na każdym kroku uczynni, mili, otwarci. Służą pomocą by wynieść twoje bagaże do autobusu, przeniosą instrumenty na scenę, zrobią czarną herbatę lub kawę w hotelu na twoją prośbę. Wchodząc do twojego pokoju hotelowego zdejmują buty, mimo że ty tego nie robisz. Trochę ściska w klatce piersiowej, gdy się popatrzy na status materialny większości społeczeństwa. Jednak gdy widzisz, co rano oznaczone czerwoną kropką czoła i uśmiechnięte twarze, zdajesz sobie sprawę, że mimo wszystko są szczęśliwi. Emanują pozytywną energią i ona do nich wraca. Ot, bardzo prosty sposób na życie - polecamy.

Kilka słów o koncertach. Jak już wspomnieliśmy na początku, Czeremszyna została zaproszona do wzięcia udziału w VI Międzynarodowym Festiwalu Folkowym organizowanym w dniach 09-18 marca 2012, przez Everest Nepal Culture Group w czterech miastach Nepalu: Kathmandu, Butwal, Ghorahi, Pokhara. Swoisty "Tour de Nepal", rozpoczął się dla nas koncertem w czymś co można nazwać Teatrem Narodowym w Kathmandu. Duży budynek, widownia z balkonem, na której zasiadło około tysiąc osób, w tym spora liczba oficjeli i osobistości, ulokowanych w loży wykonanej z ustawionych w pierwszym rzędzie miękkich kanap. Koncert rozpoczął się oficjalnym powitaniem wszystkich tego powitania wartych. Przedstawiciele wszystkich uczestników - a było ich jedenastu, tj. Meksyk, Włochy, Grecja, Litwa, Finlandia, Estonia, Bangladesz, Sri Lanka, Indie, Nepal i Polska (dwa zaproszone kraje afrykańskie: Ghana i Togo, nie wzięły udziału, z powodów bliżej nie znanych) - trzymając flagę i tablicę z napisem kraju, ukłonili się pięknie licznie zebranej publiczności. Zanim ta uroczysta chwila nastąpiła, organizatorzy dali nam do zrozumienia, iż w ich bogatym słownictwie nie występuje zlepek wyrazów o wdzięcznym dla artysty brzmieniu - "próba dźwięku". W tym właśnie miejscu wypada zdjąć czapkę z głowy i ukłonić się Krzyśkowi Murawskiemu, naszemu realizatorowi dźwięku. Z góry nadmienię, że ten ukłon zostanie jeszcze wykonany czterokrotnie, ponieważ stwierdzenie "próba dźwięku" nie funkcjonuje w całym Nepalu. Natomiast z powodzeniem można używać stwierdzenia - "zrobił coś z niczego". "Coś", bo publiczność i organizatorzy byli zachwyceni naszymi występami, a "z niczego"... to chyba nie wymaga specjalnych wyjaśnień. Musicie Państwo wiedzieć, że pozostałe zespoły były dużo liczniejsze od Czeremszyny i odziane w piękne stroje prezentowały również tańce, więc teoretycznie robiły niezłe show już samą obecnością na scenie, nie mówiąc już o wspaniałych występach. Więc pierwszy koncert mimo, że nie zakończył się owacją na stojąco, dawał powody do zadowolenia i napawał wiarą na lepsze jutro.

Kolejnego dnia, spakowaliśmy swoje klamoty i wyruszyliśmy w trasę długości około dwieście km do Lumbini, miejsca narodzin Buddy, do takiego buddyjskiego Betlejem. Podróż trwała około sześć godzin, a widoki wspaniałe, zapierające dech w piersiach. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca kultu. Zwiedzanie trwało do zmroku, kolacja i około 21.00 wylądowaliśmy w czymś na wzór klasztoru buddyjskiego, gdzie pod osłoną moskitier spędziliśmy trzecią noc. Poranne (czyli o godzinie 04:00) modlitwy mnichów przy akompaniamencie gongów jak najbardziej pozwalają nam tę noc spędzić na czuwaniu - w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Dzień czwarty czas zacząć. Wyjazd do Butwal i pierwsza podczas nepalskiego tournee uliczna parada. Niesamowity klimat, wielobarwny korowód złożony z kilkuset ubranych w kolorowe stroje wykonawców witany serdecznie przez tłum mieszkańców. Na początku czuliśmy się jak misie na Krupówkach, każdy chciał sobie z nami zrobić zdjęcie. Ale ich uśmiechnięte, radosne twarze przekonały nas, że wnosimy odrobinę szczęścia i kolorytu do ich nie zawsze rozkosznego życia. My byliśmy gladiatorami, a oni chcieli być świadkami widowiska. Parada okazała się również świetnym narzędziem reklamowym. Zdaliśmy sobie z tego sprawę już w trakcie koncertu, podczas którego kilkutysięczna publika była dowodem, że poranny spacer był owocny. Publika ciepło przyjmowała wszystkich wykonawców, więc nieskromnie powiem, że nasz występ również spotkał się z owacyjnym i gromkim przyjęciem.

Następnym portem, gdzie zacumowaliśmy, było Ghorahi, prowincja Dang. Wieczorne powitanie naszyjnikiem z kwiatów, "bindi" na czoło - w hinduizmie może oznaczać bycie mężatką (dotyczy oczywiście kobiet), i może być pozostałością po porannych modlitwach, ale równie dobrze może oznaczać - "nic", ot, taka ozdoba. Potrzebowaliśmy odpoczynku. Serpentyny jezdni, dziury w drogach i brak klimatyzacji w aucie zrobiły swoje, śpaliśmy jak zabici. Scenariusz kolejnego dnia zupełnie podobny do poprzedniego: parada, lunch i koncert. No i tutaj oczom naszym ukazał się widok, który podziałał jak balsam na nasze rany. Publiczność licząca sobie bagatela około siedem tysięcy głów - aż chce się grać. Czeremszyna wykazała się poważnym podejściem do tematu i przygotowała tutejszej widowni nie lada niespodziankę. Podczas wieczornej podróży busem towarzysząca nam nepalska wolontariuszka Sapana nauczyła nas folkowej nepalskiej piosenki, a dokładnie rzecz ujmując, byliśmy w stanie przyswoić tylko jej refren. Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki i słowa "… resham firiri…", (pieśń o miłości dwojga młodych i o przeszkodach na ich drodze, jak nic nasz podlaski "Hołub"), siedem tysięcy Nepalczyków oszalało, byli nasi. Wzięliśmy ich do folkowej niewoli, śpiewali z nami refren Hosadyny (wprawdzie bardzo prosty, bo "… la la la…" i po polsku i po nepalsku brzmi podobnie), aż strach było o coś więcej ich poprosić, bo zrobiliby to bez mrugnięcia.

Mniej więcej w połowie drogi z Ghorahi do Khatmandu leży Pokhara, tam też się udaliśmy dnia szóstego. Sto sześćdziesiąt km upajania się górskim krajobrazem i malowniczym widokiem miasteczek i osad napotkanych przy drodze, nie mieliśmy zbyt wiele czasu, aby się zatrzymać, więc autobusowy rumor co rusz przecinał dźwięk migawek fotograficznych. Osiem godzin "offroadu" i dotarliśmy do miejsca skąd początek bierze wiele tras trekkingowych. Pokhara przywitała nas zachodzącym słońcem. Znowu show się udało, jednak tym razem okraszone było zjawiskiem naturalnego schłodzenia rozentuzjazmowanego tłumu, a mianowicie deszczem połączonym z gradobiciem. Chwile grozy przeżywał jedynie Krzysiek, bo i tak wątłe bardzo wyposażenie sceniczne stanęło w obliczu atmosferycznego nadwątlenia. W swoim żywiole była za to Ewa Stankiewicz, odpowiedzialna za dokumentację fotograficzną trasy. Nic nie robiąc sobie z odcisków na palcach, z jeszcze większą częstotliwością uruchamiała migawkę aparatu. Nepal, grad, Czeremszyna, to nie zdarza się często. A my? Cóż, jak zwykle: "Husońki", "Mariczka", "Hosadyna" i... "Resham firiri". Burzliwe oklaski były ponownym dowodem na to, że dwa bratnie narody, Polacy i Nepalczycy, mają się ku sobie, więc radośnie oddaliśmy się oczekiwaniom na jutrzejszy wschód słońca na punkcie widokowym Sarangkot.

Ósmego dnia budziki zadzwoniły o 03:30 czasu tutejszego, tj. około 22:45 czasu polskiego. Pewnie myślicie, że organizatorzy po naszych prośbach zorganizowali nam próbę dźwięku, taką tajną, żeby nikt nie dowiedział się przedwcześnie jaki mamy repertuar. Jeśli tak myślicie to jesteście w błędzie. Wstaliśmy tak wcześnie, by udać się na "strych świata" - Sarangkot, 1592 m n.p.m. i masyw Annapurny - 8091 m n.p.m.; szczyt Maczapuchare - 6993 m n.p.m.). Zerwaliśmy senne pajęczynki z oczu i wyruszyliśmy do położonej na wzgórzu malowniczej miejscowości Sarangkot, by przywitać wyłaniające się zza ośnieżonych górskich szczytów słoneczko, niosące nowy piękny dzień. Mimo przenikliwego wiatru, z otwartymi ustami obserwowaliśmy wyłaniające się, błyszczące od wiecznego lodu i śniegu szczegóły górskiej panoramy. W dolinie, z blednącymi wraz z nastającym dniem ognikami świateł, budziła się do życia Pokhara. A w nas coraz bardziej rosło zdziwienie. Nim się obejrzeliśmy minęły dwie godziny. Droga powrotna do Pokhary w świetle dziennym raczyła nasze oczy niesamowitym widokiem. Śniadanie, spacer brzegiem jeziora w celu spalenia nabytych kalorii połączony z procesem zaopatrzenia w pamiątkowe gadżety, obiad i siedem godzin jazdy. Trasa zatoczyła koło, w hotelu Landmark w Kathmandu zameldowaliśmy się około godziny 20:00, a tam … nie zgadniecie - kolacja.

Ostatni dzień festiwalu rozpoczęliśmy od zgłębienia tajemnic poznanego wcześniej placu Durbar, powędrowaliśmy przez Thamel, obok Chhetrapati Chowk. Wejście na Durbar Square wymaga opłaty, jednak identyfikatory zawieszone na naszych szyjach rozwiązały sprawę płatności, choć później zorientowaliśmy się, że wchodząc od południowej strony, ulicą Freak Street - słynną w latach 70-tych ulicą "dzieci kwiatów", nawet plakietka nie jest potrzebna. Za wielu hipisów nasze oczęta nie uświadczyły. O tej porze dnia przewracają się pewnie na drugi bok. Cóż… Odwiedzamy jeszcze żyjącą boginię Kumari, wprawdzie obcokrajowcom wstęp wzbroniony, ale nasz opiekun Samrat (zuch nad zuchy) poprosił i pozwolono nam stanąć oko w oko z boginką. Autobus zawiózł nas na Plac Tundikhel, gdzie trwały przygotowania do finałowego koncertu. Relację na żywo z tego wydarzenia przeprowadziła nepalska telewizja Himalaya TV. Wystąpiliśmy jako dziewiąty z kolei zespół, a grupa przed nami, pochodząca z Bangladeszu, podkradła nasz pomysł z nepalskim hitem. Chcieliśmy zrezygnować z wykonywania tego utworu, jednak nasz "anioł" - Samrat szybko odwiódł nas od tego zamiaru. "Resham firiri" musiała zabrzmieć, na pożegnanie z festiwalem. Owacje na stojąco i wspólne tańce przed sceną i na scenie utwierdziły nas w przekonaniu, że byliśmy godnym reprezentantem Polski i Podlasia na międzynarodowym festiwalu. Otrzymaliśmy wstępną propozycję udziału w następnych edycjach, więc chyba nie daliśmy plamy. Zespół Czeremszyna z Czeremchy wystąpił w składzie: Joanna Grabowska, Magdalena Zinkow-Antoniuk, Barbara Kuzub-Samosiuk, Romuald Rakowski, Krzysztof Sawicki, Marek Ławreszuk i Mirek Samosiuk.

Jeśli wydaje się Wam, że na pytanie - "Jak w kilku słowach określilibyście pobyt w Nepalu?" - odpowiemy: "Sex, drugs, and rock'n'roll", to jesteście w błędzie. My powiemy ze spokojem w głosie: Generatory prądu - kurz, klaksony i otwarte ludzkie serca. Bo Nepal uspokaja, ładuje naprawdę pozytywną energią, choć słowo "rock'n'roll" ciśnie się często na usta, gdy w przenośni, jednym słowem, chcemy coś opisać.

Skrót artykułu: 

Czynniki, które generują życie w Nepalu? – odpowiedź zawarta w tytule przychodzi nam na myśl, gdy ktoś postawi tak brzmiące pytanie. Odczucia dotyczące egzotycznego kraju, jakim bez wątpienia dla Europejczyka jest Nepal, opieram na dziesięciodniowym pobycie Czeremszyny na VI Międzynarodowym Festiwalu Folkowym.

Dział: 

Dodaj komentarz!