Z dziennika turysty

Autobus relacji Kołomyja – Werchowyna. Jadą panie ze składanymi długimi stołami, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak sztalugi – okazuje się, że to stoliki do sprzedaży ziarnek słonecznika. Jadą ludzie z rozmaitymi torbami, a jeden facet wtaszcza telewizor owinięty dywanem i ustawia go koło kierowcy na masce silnika. W Kosowie wsiada pani z czterema worami kartofli. Na którymś przystanku, gdzieś w połowie trasy, kierowca wyskakuje zza kierownicy z wiadrem w ręku, wprawnym ruchem zaczerpuje wody z przydrożnego rowu (pełnego po deszczach), dolewa do chłodnicy i jedziemy dalej.

Ukraina 1999
Huculszczyzna

Wyprawa pierwsza. Pierwsza dla wszystkich – świeżych spojrzeniem i zielonych jak szczypiorek na wiosnę. Skład sześcioosobowy. Po przygodach na granicy i całej dobie w pociągach (w tym genialnym wynalazku ukraińskim pod tytułem wagon „plackartnyj”, z miejscówkami do leżenia za godziwie niską cenę) lądujemy rankiem 1 sierpnia w Kołomyi. Od razu przy dworcu obskakują nas łapiduchy – jeden z nich, właściciel busa, koniecznie chce nas zawieźć tam, gdzie zechcemy. – Do Werchowyny? – myśli chwilę i wypala – Za sto hrywien! Mądrość i przeczucie każą nam uparcie się wykręcać. Łapiduch proponuje chociaż kurs na dworzec autobusowy, „bo to daleko”, ale się nie dajemy – Kołomyja nie Nowy Jork, można się przejść. Bezinteresowna staruszka stwierdziła, że to ze dwa kilometry, napotkani ludzie ochoczo wskazują drogę. Jakaś pani słysząc obcą mowę, wychyliła się zza żywopłotu i woła – Wy na awtostancje? A to jeszczo priamo, a patom za cerkwią, jeszcze ze dwieście metrów. – Te przejawy ludzkiej bezinteresownej życzliwości wprawiają nas w nieustanne zdumienie.

Na „awtostancji” stwierdzamy, że mamy jeszcze z półtorej godziny do autobusu. Kupujemy bilety dla sześciu osób za 14 hrywien. Porozumiewamy się dziwacznym „suahili”, stanowiącym mieszaninę rosyjskiego i polskiego, przeplatanego słowami z ukraińskich piosenek. Podjechał autobus do Werchowyny. Taka mała, ogórkowata pszczółka, pamiętająca zapewne wiele podróży, której stan techniczny, jak i lekko osobliwy wygląd na oko budzi duże wątpliwości. Pakujemy się na tył, bo jednak to sześć osób plus plecaki. Z przodu ulokowali się pozostali pasażerowie. Ludzie z wyrozumiałością traktują nasze toboły, które zawalają pół podłogi, życzliwie uśmiechają się, zagajają rozmowę; ktoś nam robi zdjęcie, żebyśmy byli na nim wszyscy.

Jest niedziela – po wsiach ludzie w haftowanych koszulach, czasem w całych strojach huculskich, idący do cerkwi. Góry coraz większe, piękniejsze, mijamy drewniane cerkiewki i kolorowe, zadbane domki w ubogich wsiach. Śliczne widoki. W końcu Werchowyna. Autobus charknął z wysiłkiem ostatni raz, wypuścił kłąb spalin – tym razem chyba na zewnątrz – i wytoczyliśmy się nad brzeg Czarnego Czeremoszu. Gdy się później próbowaliśmy dowiedzieć, czy Werchowyna to miasto, czy wieś, nikt nam jednoznacznie nie umiał odpowiedzieć – ot, po prostu – takij... rajonnyj centr. Domy porozrzucane po górkach jak okiem sięgnąć i wszystko to Werchowyna. Centrum ciągnie się wzdłuż jednej, długiej i krętej ulicy Iwana Franki. Pomnik Iwana Franki, ukraińskiego wieszcza, też jest, a jakże! Nasz Mickiewicz to mucha w porównaniu do kultu Iwana Franki na zachodniej Ukrainie. Co drugi dom to knajpa, co trzeci – sklep, czynne do późna w noc – fenomen, jakim nie może się poszczycić żadna ze stolic europejskich. A jak się do tego doda przystępność cen, to po prostu żyć nie umierać. A na pewno nie wyjeżdżać.

Nocujemy u Romana Kumłyka (najznamienitszego muzykanta w okolicy – jak nam objaśnił pytany o drogę sąsiad). Akurat go nie ma – gra na weselu, a u Hucułów to impreza dwudniowa, bez orkiestry się nie obędzie. Żona Romana, Marijka, mówi, że za godzinę w cerkwi będzie „wienczańje” – ślub z tego wesela, co na nim Roman gra. Można pójść popatrzeć, jeśli chcemy, a ma być ładnie, bo się żeni dyrygent chóru z cerkwi. Gotujemy więc szybki obiad, stroimy się w miarę naszych turystycznych możliwości i idziemy do cerkwi. Z trzema aparatami fotograficznymi – jak japońska wycieczka – na szczęście przynajmniej aparaty produkcji radzieckiej.

Para młoda się spóźnia, a na ganku cerkwi panie z chóru mają próbę, w podeszczowym powietrzu echo pięknie niesie śpiewy. Nie chcemy przeszkadzać, ale wołają nas i zachęcają do wejścia do cerkwi – Dywytysia, chodźcie, oglądajcie, róbcie zdjęcia! Naróbcie pięknych zdjęć. O, chłopcy to mogą też wejść za Carskie Wrota...

W czasie uroczystości panie zabierają nas ze sobą na chór, na górę, żebyśmy wszystko dobrze widzieli. Wrażenie rzeczywiście niesamowite. Piękna, drewniana cerkiew, nowa, ale pieczołowicie ozdobiona rękodziełem, haftami, malowidłami. Państwo młodzi w uniwersalnych strojach ślubnych, ale goście często-gęsto po huculsku. Dziewczyny w eleganckich sukienkach zakładają w cerkwi chustki na głowę. Wszystko widzimy po raz pierwszy, więc wszystko jest niezwykłe. Chór śpiewa pięknie, ale kiedy w pewnym momencie dochodzi do głosu solista – zapiewajło – po prostu nas zwala z nóg. Jaki facet ma głos! Jakie zawijaski robi! Dystansuje wszystkich mu podobnych, których słyszałam przedtem i potem. Po mszy para młoda staje w progu kościoła i dzieli się kołaczem, ale najpierw patrzy przez niego w dal na świat, żeby zobaczyć przyszłość i żeby dzieci były okrągłe jak dziura w kołaczu. Potem go przerywają w pół i kto urwie większy kawałek, ten będzie rządził w domu. Ponoć huculskie wesele trwa dwa lub trzy dni, a kapela gra pięćdziesiąt godzin, z krótką przerwą na nabożeństwo. Goście piją i tańczą na przemian – dają radę pić, bo tańczą, a dają radę tańczyć, bo piją.

Kolejnego dnia idziemy na wycieczkę w stronę Zamagóry. Pogoda nijaka – szare chmury przewalają się niezdecydowanie. Po pewnym czasie zatrzymujemy się w szałasie-altance na krótki odpoczynek i wtedy dogania nas pani na koniu. Pyta nas, czy nie chcielibyśmy zobaczyć „kastioł”. – Kastioł? – Nie bardzo wiemy, o co chodzi, bo niby jaki kościół na tych górach? Ale zobaczyć, czemu nie? No więc zawracamy za panią, która jak się okazuje prowadzi nas do gospodarstwa, które mijaliśmy wcześniej. Szorujemy z powrotem przez pół góry, dziwiąc się, że chciało się pani taki kawał za nami jechać. Pani pyta, czy ktoś chce się przejechać konno. Popatrzyliśmy po sobie – nikt chyba nie ma doświadczenia w tym względzie – ale Jurek ochoczo się wyrywa – To ja chcę! – A ty umiesz jeździć koniem? Jeździłeś kiedykolwiek? – Nie, ale ze wsi jestem, widziałem kiedyś – odrzekł niefrasobliwie Jurek, po czym dosiadł konia jakby niczego innego w życiu nie robił i pojechał przodem, radośnie wystawiając łeb na deszcz.

Na miejscu pani zaprowadziła nas do chaty, która z zewnątrz niepozorna i nie wyróżniająca się spośród otaczających ją szop i obórek, po przejściu w głąb korytarzem zabudowanej werandy, okazała się całkiem sporym domostwem. Pojawiło się kilkoro ciekawych dzieci, wyjrzeli ciekawie inni domownicy, a pani zaprosiła nas do pokoju i zaczęła wyciągać haftowane stroje. Dopiero nas oświeciło i przypomniało się zapomniane słowo z lekcji rosyjskiego – przecież „kastioł” to obyczaj! Pani chciała nam pokazać trochę tradycji! Porwała Medzię w obroty i zaczęła ją ubierać w kompletny strój huculski – haftowana „soroczka”, zapaski, fartuch, serdak, skarpety we wzory, kierpce, korale, naszyjnik carskich monet, chusta. Medzia popiskuje z uciechy przed lustrem. Przebranie pasuje do jej egzotycznej urody jak ulał – Medzia odkrywa nową twarz i bardzo się sobie w tej roli podoba.

Po Medzi pani zabrała się za Jurka – koszula, serdak, portki, czapka, ciupaga – tylko buty sportowe – traperskie. Chichoczemy wszyscy, emocje rosną z każdym elementem stroju. Zaciekawione dzieci kręcą się po reprezentacyjnej izbie, która i tak kolorowa i pełna motywów ludowych teraz zapełniła się haftami, koralikami i rejwachem. W końcu „Hucuł” i „Hucułka” gotowi.

Nazajutrz raniutko mamy wyjeżdżać, a chcemy jeszcze spędzić wieczór z naszym gospodarzem. Marijka, chcąc nas ugościć czymś tradycyjnym, nagotowała kuleszy. Roman wyciągnął skrzypce, Jurek trochę podłączył się na akordeonie. Przed świtem zrywamy się na autobus, który uwozi nas w stronę Podola.

Ukraina 2000
Czarnohora

13 lipca. W Kołomyi (ludzie w pociągu mówili, że na pewno tu trzeba wysiadać) niespodzianka – znów, jak kiedyś we Lwowie – nie poznajemy dworca, ba, nie widać nawet żadnego budynku, który by dworzec mógł przypominać! Okazuje się, że tu remontują i metoda jest taka, że się wysadza ludzi het precz za miastem, żeby nie przeszkadzali w remoncie. Kołomyja przechodzi pospolite ruszenie. Ponoć to na okoliczność wrześniowego festiwalu huculskiego. Na Ukrainie jak się remontuje, to się remontuje – pełną parą i dosłownie wszystko. Wszędzie rusztowania, pełno gruzu, zdarty asfalt z ulic, odnawiane wszystkie elewacje, chodniki, murki – widok jak kadry z filmu o powojennej Warszawie.

Zatrzymujemy się u Romana Kumłyka na jedną noc. Śpimy prawie do dziewiątej. Deszcz. Chmury zawiesiste, ale jakieś takie blade – jest nadzieja, że się polepszy. Wychodzimy po późnym śniadaniu. Roman ma kolejną grupę w muzeum – żegna nas z okna – Jak będziecie w Dzembroni, to pytajcie o Paraskę, szo Palakiw noczuje. Tam się można posuszyć, i namioty, i wszystko. Paraska. Powiedzcie, że wy od Romka. I pamiętajcie, jak coś nie tak, to wracajcie.

Przestaje padać. Na dróżce idzie pani do studni i woła – Stójcie, stójcie! Ja za chwilkę będę wracać! – i pędzi do tej studni. Przystajemy zdumieni, ale o co chodzi? Okazuje się, że pani nie chciała nam przynieść pecha przechodząc z pustym wiadrem przed nami. No, a z pełnym, to wręcz przeciwnie!

Autobus-pszczółka ledwo się trzyma, czystością nie grzeszy, ale pojemność ma jak z gumy. Wsiada obładowana pani z siatami z targu. Jej koleżanka pomaga jej się gramolić i mówi – A cóż ty tak wracasz, jak z Polski? – W końcu kierowca daje nam znak, że czas wysiadać – na krzyżówce na szóstym kilometrze, czyli koło drogi do Zaroślaka. Wysypujemy się na drogę, przed nami napis „Howerla 16”, słońce świeci optymistycznie.

Nocujemy w stacji naukowej Uniwersytetu Lwowskiego, na prawie 1800 m n.p.m. – ponoć najwyżej położona siedziba ludzka na Ukrainie. Stacją opiekuje się małżeństwo – facet złota rączka wszystko robi sam, od zwykłych napraw po fikuśną boazerię; kobieta zajmuje się ogródkiem (co nie jest proste na tej wysokości) i domem. Wieczorem siadamy przy stole w kuchni razem z gospodarzami i młodym naukowcem Tarasem. Pani częstuje nas fantastycznym dżemem z borówek i herbatą w termosie, my wyciągamy jakieś słodycze. Gospodarze pokazują zdjęcia ze stacji, również w gazecie. Opowiadają o pracy na stacji, w której przebywają przez większą część roku, na zimę wracając do Worochty.

Następnego dnia obchodzimy Pożyżewską zboczem i wchodzimy na grań na Dancerzu. Robimy zdjęcia i tańczymy poloneza – w końcu to „Dancerz”. Niesamowicie zielone zbocza gór, w dole jakieś jeziorko, połoniny szumią na wietrze. Krótki popas i ruszamy w kierunku Howerli – na Pożyżewską i Breskuł. Czasem mijamy paru turystów rosyjskich lub ukraińskich. Słońce, wiatr, nie za gorąco. Podejście na Howerlę faktycznie dość strome, ale za to po kamieniach – jak po schodach. Posapując ździebko, zdobywamy najwyższy szczyt Karpat ukraińskich! Radość tak wielka, jak góry dookoła. A góry jak okiem sięgnąć – już nie morze, tylko ocean gór z każdej strony. Dość dobrze widać Gorgany – Pietrosa, nawet Karpaty rumuńskie.

Niedziela. Za płotem przy szopie dwóch facetów reperuje motor. Podchodzimy zapytać o najbliższy sklep z chlebem i, zgodnie z radą Kumłyka, o Paraskę, szto Palakiw noczuje. – Paraska? W Dzembroni? – Tak, w Dzembroni. – A, to będzie drogą, ze sześć kilometrów. Skręca się przy takim podwójnym mostku, takim dziwnym, o tak... – pokazują rękami. Niedługo potem się okazuje, że, ku naszej zgubie, w ocenie miejscowej ludności każda odległość jest odległością sześciokilometrową! Później też wychodzi na jaw, że jesteśmy w Bystrecu, a nie w Dzembroni...

Znajdujemy sklep – właściwie drewnianą budkę, w której można kupić kilka artykułów. Chleba nie ma, bo tu w pobliżu nigdzie nie ma piekarni, gospodynie same pieką. Przed okienkiem stoi jedna gospodyni – przyszła na ploteczki i pestki ze słonecznika do sklepikarki – oferuje, że jeden chleb może nam sprzedać za półtorej hrywny. Dobry i jeden. Przynosi z pobliskiej chałupy bochenek wiejskiego chleba – okrągłego jak babka – niesamowity zapach, mimo że chleb nie jest najświeższy.

Szukamy noclegu u ludzi, bo trzeba rzeczy i namioty posuszyć. Zatrzymujemy się u gospodarzy na granicy Bystreca i Dzembroni. Gospodyni mówi – Nie ma mojego męża, ale on nie będzie miał nic przeciwko temu. Tu i u sąsiadów Polaki nocują... – pokazuje nam pokój z normalnym piecem kuchennym, ba, nawet z zapieckiem! Łóżka, hafty, liżniki, obrazki – klimaty huculskie – dla nas aż za duży luksus, ale będzie się można wysuszyć. Pani napaliła w piecu, wywaliliśmy wszystkie rzeczy z plecaków i porozkładaliśmy po całej izbie. Ciuchy mokre na sznurek, wilgotne w domu, namioty (oba, drugi też mokry) rozłożone w wielkiej sieni. Zamokło wszystko, nawet paszporty Renatki i Jarka. Wieczorem gospodyni z córkami (ma ich pięć, teraz w domu są dwie) przyniosły placków z rabarbarem i dzban mleka (Ojej! nie trzeba! naprawdę!) i przyszły pogadać...

Przechodzimy koło miejsca, gdzie się zatrzymuje autobus. Jarka coś tknęło, żeby podejść do siedzących na ławce chłopów i zapytać, czy jutro będzie autobus, bo dwójka z nas musi wracać wcześniej. A tu chłopy mówią, że tego autobusu o siódmej nie będzie! Można się wydostać autobusem z drugiego przystanku 4 km dalej, godzinę czy dwie wcześniej.

Po drodze podpatrujemy, w jaki sposób z przechodzeniem przez rozliczne płoty radzą sobie stare babki – a one myk, myk, wyjmują belkę i górą albo dołem. Jedna mijana pani nagabuje nas, czy nie chcemy kupić liżnika albo koszuli, bo właśnie wraca z targu i jej zostało. Bez przekonania godzimy się obejrzeć. Liżnik jest przepiękny – czarno-szaro-kremowy, duży, kosmaty. Koszula męska, z pięknym haftem, ale ma plamę – Błażej by wziął, ale czystą. Po krótkich targach ja staję się właścicielką wełnianego liżnika i jeszcze idziemy za panią do jej domu zobaczyć inne koszule i ręczniki. Pani poczuła klienta, to pędzi przez te płoty i łąki tak, że w sandałach nie możemy za nią nadążyć.

Gospodyni, która też się rano wybierała z Dzembroni i której przynosimy te rewelacje, nie wydaje się zdziwiona brakiem autobusu i stwierdza spokojnie – A, to trzeba będzie pójść na wcześniejszy. Na Ukrainie w ogóle nikt się nie denerwuje tego typu przeciwnościami, bo i co to da? Nie ma potrzeby stresować się rzeczami, na które się nie ma wpływu. Na pożegnanie gospodyni napiekła świeżego chleba – kupujemy od niej parę bochenków i od razu jeden zjadamy, jeszcze ciepławy.

Trafiamy u końca naszej wędrówki do Paraski. Paraska to żwawa, konkretna agrobizneswoman – drobna postać, bystre, czarne oczy – zupełnie inaczej ją sobie wyobrażaliśmy. Śpimy w drewnianym domku z kuchnią i podestem do spania przez całą szerokość chałupki.

Podchodzimy na Popa Iwana. Mijamy drugi dom Paraski, pastwisko, opuszczoną chałupę, błotniste pole. Wyprzedza nas dwóch facetów w gumowcach i z parasolkami. Spotykamy ich później na podejściu na Smotrec. Robimy postój, coś mi się stało w kolano. Jeden z Ukraińców w gumowcach zagaduje nas z pretensją, czemu my – Polacy – przyjeżdżając w Czarnohorę przepłacamy i zawyżamy ceny, a potem oni też mają drożej, a ich nie stać!? Trochę zdębieliśmy, ale uderzyliśmy w gadkę, że my też nie Amerykanie i kombinujemy, żeby było tanio. Chłopak, który nas zagadnął, mówił całkiem poprawną polszczyzną. Od słowa do słowa dogadaliśmy się, że my studenci; oni pracują na uczelni we Lwowie i nawiązała się nić porozumienia.

Pop Iwan! Doszliśmy! Ruiny obserwatorium astronomicznego są rzeczywiście imponujące i stosunkowo mało zniszczone. Zachowały się nawet tynki, schody. Obserwatorium, otwarte w 1938 roku, było najwyżej położonym obiektem w Polsce. Po dziesięciu miesiącach działalności, wraz z wybuchem wojny, Rosjanie zdjęli dach, żeby niszczało – i na tym kończy się historia, a zaczyna legenda „Popa Iwana”. Chmury przetaczają się po szczycie co chwila mącąc i tworząc nowe widoki. W przeb
yskach słońca (nawet!) widać – niesamowite! – niemal całe Zakarpacie. Czuję się jak na dachu świata – i to wcale nie musi być Tybet, jeśli chmury są pod tobą, a z chmur wyłania się morze gór.

Schodzimy do wsi porządnie zmęczeni i mokrzy. Przemek ofiarował się, że pójdzie do sklepu – marzyło nam się piwo i ciastka. Za chwilę przychodzi i mówi, że sklep zamknięty, bo autobus nie przyjechał i nie przywiózł sklepowej, która pojechała rano po zaopatrzenie.

Na podwórku Paraski dobiegają nas dźwięki muzyczki jakby Kumłykowej. Wchodzimy zaciekawieni do głównego domu, a tam koncert! Roman z kapelą grają dla nocującej w głównym domu wycieczki! Polecieliśmy do naszej chałupki szybko się przebrać i z powrotem. A tu zaczynają się tańce. Kapela zasiadła na ławie w sieni i zaczyna „reszeto” – Kumłyk zbiera chętnych. Poszliśmy w tan! Reszeto, potem jakiś walczyk, poleczka, w końcu kołomyjki. Miejsca mało, chętnych sporo, kapela na żywo – tańce i popisy były, że ho,ho, chałupa się trzęsła. Na koniec chłopaki huknęli przyśpiewkę dla kapeli, potem zaśpiewaliśmy jeszcze drugą.

Paraska powiedziała nam, że po koncercie może dać nam zupy, bo jej zostało. Wcinamy pyszny barszcz, aż się nam uszy trzęsą, a tu na stół wjeżdżają pierogi! Głęboki talerz pełen świeżutkich pierożków zalanych śmietaną. Do tego jeszcze ciasto i na koniec na stole ląduje budyniek swojskiej roboty z jagodami. Gadamy przez stół z Romanem i Stefanem. Któryś z grajków podsuwa nam jeszcze jeden talerz pierogów (tylko trochę oponujemy), a za pierogami wędruje do nas kolejka wódki postawionej kapeli przez Paraskę! Huculskim obyczajem przepija się do sąsiada jednym kieliszkiem, który potem wędruje do kolejnej osoby. Bimber według jakiegoś autorskiego przepisu, z jakimiś ziołami czy na owocach – o niezwykłym delikatnym aromacie. Bardzo dobry.

Jeszcze tego wieczoru okazuje się, że Paraska ma koszule i różne rzeczy do sprzedania. Wielkie przymierzanie w kuchni i Błażej staje się posiadaczem pięknej huculskiej koszuli, Medzia poszewki, a Jurek wełnianych skarpet. Niestety, znów żeńskie „soroczki” były na nas za kuse.

Ukraina 2001
Festiwal Huculski w Werchowynie

Dojechaliśmy autobusem relacji Kołomyja – Werchowyna. Na jakimś urzędzie wywieszono plakat z bardzo ramowym programem, określającym tylko z grubsza godziny rozpoczęcia koncertów i dyskusji – trudno się zorientować, co, gdzie, kiedy. Poszliśmy do znajomych zostawić plecaki, coś zjeść i co nieco się ogarnąć po podróży.

Dokoła placu stragany z rękodziełem ludowym – zachęcają zarówno masówką, klasycznym kiczem, jak i prawdziwymi perełkami ceramiki czy tkactwa. Na scenie po kolei prezentują się różne grupy taneczne. Kilkunastoosobowe zespoły z różnych miejscowości. Między zespołami prezentującymi autentyczny folklor huculski zdarzają się i takie występy, jak choćby tańce kozaków w lekkim rytmie country. Obok koncertów wystawa haftów huculskich. Taka wystawa to prawdziwy rarytas dla podpatrywaczy wzorów. Ściany holu domu ludowego obwieszone gęsto planszami, na których poprzyczepiano najrozmaitsze obszycia koszul i serwet z opisami, z którego regionu Huculszczyzny pochodzą – krzyżykowy zawrót głowy.

Po festiwalu. Chcemy trochę pochodzić po połoninkach. Jedziemy autobusem do Bukowca, bo stamtąd prowadzi droga na Pisany Kamień. Pisany Kamień to ogromna skała, czy właściwie zespół skał, z którym wiążą się czarcie legendy i historia Legionów Polskich. Na skale, prócz napisów w stylu „Kocham Tanię” i „Wasia jest głupi”, również wyraźna inskrypcja o Batalionie Marszałka Piłsudskiego.

Ukraina 2002
Świdowiec, Zakarpacie

W tym roku tylko zahaczamy o Huculszczyznę, głównym celem wyprawy są góry, a potem wychodzi tak, że i ruiny zamków w Dolinie Cisy. Na Połoninie Krasnej nocujemy przy pasterskim szałasie bardzo sympatycznej rodziny, którą spotkaliśmy na podejściu z wioski. 13-letni chłopiec, Alosza, przybiega do nas i zaprasza do swojego domu. Zaszczyceni, korzystamy z zaproszenia. Alosza jest ciekaw świata i lubi zapraszać turystów. Własnoręcznie, pod okiem matki, robi nam ser; pokazuje jak się jeździ konno „po kozacku”. Robimy trochę zdjęć i gospodarz prosi nas o zrobienie zdjęcia ich bykowi (!) Oczywiście robimy i obiecujemy wysłać po powrocie do Polski.

Po zejściu z gór lądujemy w Usti Czornej i po noclegu na „turbazie” (znów suszenie kompletnie przemoczonego namiotu i plecaków) łapiemy rano autobus do Mukaczewa. Opuszczamy góry znów jakimś „wesołym autobusem”, ze smutkiem, że znowu było tak krótko. Za rok czeka na nas Rumuńska Bukowina.

Skrót artykułu: 

Autobus relacji Kołomyja – Werchowyna. Jadą panie ze składanymi długimi stołami, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak sztalugi – okazuje się, że to stoliki do sprzedaży ziarnek słonecznika. Jadą ludzie z rozmaitymi torbami, a jeden facet wtaszcza telewizor owinięty dywanem i ustawia go koło kierowcy na masce silnika. W Kosowie wsiada pani z czterema worami kartofli. Na którymś przystanku, gdzieś w połowie trasy, kierowca wyskakuje zza kierownicy z wiadrem w ręku, wprawnym ruchem zaczerpuje wody z przydrożnego rowu (pełnego po deszczach), dolewa do chłodnicy i jedziemy dalej.

Dodaj komentarz!