Warszawiak Manu Chao

-czyli dole i niedole wykorzenionego podczas budowy kapitalizmu

Hiszpańsko-francuski pieśniarz Manu Chao nieodmiennie kojarzy mi się z Warszawą i z upalnym latem 1999 r., które, świeżo przeprowadziwszy się do stolicy, spędziłem u mojej kuzynki, w mieszkaniu przy Marszałkowskiej. Kuzynka jest światowa, wtedy właśnie wróciła ze stypendium w Paryżu i wybierała się na stypendium do Rzymu (albo na odwrót) i to właśnie z jej kaseciaka popłynęły słowa takich piosenek jak "Clandestino" ("Potajemny"), "Bongo Bong" czy "Desaparecido", którą to później, gdy się zacząłem uczyć hiszpańskiego, przełożyłem następująco (na czym, skądinąd, moja nauka języka Cervantesa w zasadzie się skończyła):


Zaginiony

Mówią o mnie zaginiony,
Co zna wszystkie świata strony,
W lot się pojawiam, znikam w lot,
Szybciutko, szybciutko w cień zasłony.
Ktoś puka - jakby kulą w płot,
Ktoś do mnie mówi - cisza, ot,
Nie odpowiada nikt, bo, cóż,
Mnie tam w ogóle nie ma już.

Mówią o mnie zaginiony,
Wyrzucony z gniazda ptak,
Mówią wynarodowiony,
Lecz to wcale nie jest tak.
Ogromny noszę w sobie ból,
Co dech zapiera, zwala z nóg,
Straszliwy ciąży na mnie wyrok,
Co mnie bez przerwy pcha za próg.

Mówią o mnie zaginiony,
Co zna wszystkie świata strony,
W lot się pojawiam, znikam w lot,
Szybciutko, szybciutko w cień zasłony.
Mechanizm taki w sobie mam,
Który mi naprzód każe gnać,
Mam trwale w duszy szlak wyryty,
Którego kresu ani znać.

Mówią o mnie zaginiony,
Co zna wszystkie świata strony,
W lot się pojawiam, znikam w lot,
Szybciutko, szybciutko w cień zasłony.


Był to dziwny okres w moim życiu. W Warszawie znalazłem się, ponieważ w mojej pracy nastąpiły zmiany: szefa-choleryka zastąpił szef-sfinks, największy akcjonariusz spółki. O ile szefowi-cholerykowi chodziło w życiu tylko o pieniądze i władzę i było to po nim widać na milę, o tyle, o co chodziło w życiu szefowi-sfinksowi, tego nie był w stanie dojść nikt. I o ile szef-choleryk bywał rubaszny, o tyle szef-sfinks był zawsze powściągliwy w wyrażaniu uczuć i śmiertelnie poważny. Szef-sfinks był z gatunku tych, którzy nie mówią, a przemawiają, nie jedzą, a posilają się, i nie myślą, a są zdania. Chodzący wieszak na garnitury, choć akurat najlepiej ubranym facetem w firmie był szofer - anzug leżał na nim idealnie. Szofer mierzył zresztą wysoko. Już gdy go przyjmowano, zażądał takiego samego kontraktu, jaki miał dyrektor handlowy, tylko z mniejszym wynagrodzeniem.

- Ma być kontrakt menedżerski? - zapytałem, bo to ja odpowiadałem za przygotowanie umów o pracę.

- Tak! - odpowiedział.

No i szef podpisał mu ten kontrakt menedżerski.

To właśnie nowy szef zarządził przenosiny firmy z Krakowa do Warszawy, gdzie łatwiej mu było utrzymywać lukratywne kontakty osobiste. Nie bez wahania, no i trochę też nie mając innego wyjścia, postanowiłem dać temu miastu szansę. Tata bardzo mnie do tego namawiał, upatrując w tym wielką dla mnie szansę na dalszy rozwój zawodowy. Mama też się starała uspokoić moje obawy, choć innego rodzaju.

- Gdy my przenosiliśmy się z Gliwic do Krakowa - mówiła - straszono nas, że nie znajdziemy tu sobie przyjaciół, że nikt nie będzie chciał z nami rozmawiać. Tymczasem mieszkamy tutaj ledwo dwadzieścia pięć lat i znamy już dwa małżeństwa!

Mieliśmy w Warszawie jedną taką bardzo ładną sekretarkę, kruczowłosą i smagłolicą pół-Bułgarkę, która jednak była żywym dowodem na to, że kawały o blondynkach są krzywdzące. W ogóle w całym biurze na jakieś pięćdziesiąt osób był tylko jeden kolega, niejaki pan Jurek, z którym dało się porozmawiać na interesujące tematy - muzyka, kino, książki, podróże, polityka. Polecił mi on lekturę "Maga" Fowlesa i film o Elżbiecie I z Erikiem Cantoną w jednej z ról, który to film obejrzałem jednak dopiero kilka lat później w telewizji. Nie pamiętam już, prawdę powiedziawszy, czy był pan Jurek absolwentem słynnego "Reytana", czy tylko chciałby za takiego uchodzić, chyba jednak to drugie. Pozostali koledzy z pracy byli, owszem, sympatyczni, ale nie mieli jakichkolwiek pasji ani zainteresowań. W Krakowie często mi się zdarzało spotykać przypadkowo w galerii czy kinie studyjnym kolegów z roku, po moich kolegach z warszawskiej pracy raczej bym się tego nie spodziewał. Żeby chociaż chcieli robić tę osławioną karierę po trupach, ale też jakoś nie. Byli jakby z innego świata, a ja byłem dla nich niepoważny.

Chcąc wybić się na samodzielność, zacząłem się rozglądać za jakąś nową robotą, co jednak szło mi jak krew z nosa. Niby stolica to miasto, w którym codziennie niejedna osoba zamienia, jak w znanym góralskim kawale, psa za milion na dwa koty po pięćset tysięcy każdy, ale mnie się to jakoś nie udawało. Zapraszano mnie na jakieś rozmowy, ale czar pryskał już w momencie powitania, już od pierwszego pewnego uścisku dłoni, jakby ci zamknięci w wieżowcach ze szkła i stali eleganccy prawnicy, moi interlokutorzy, z reguły niewiele starsi ode mnie, na mój widok zaczynali się zastanawiać, jak mogli się tak pomylić. W każdym razie patrzyli na mnie jakoś tak trochę dziwnie. Jean Cocteau powiedział kiedyś, że dobre wychowanie polega na ukrywaniu tego, jak wysoko człowiek ceni sam siebie, a jak nisko innych. Ci ludzie byli świetnie wychowani, choć za to, że mieli pojęcie, kim był Cocteau, głowy już dać nie mogę. Pytali mnie zazwyczaj, czy nie miałem kłopotów z zaparkowaniem. Nigdy nie miałem.

W tych okolicznościach trubadur antykapitalistów , rzecznik wykorzenionych i piewca kolorowej wielokulturowości - Manu Chao stał się moim przewodnikiem muzycznym na kilka następnych lat.


***

José-Manuel Thomas Arthur Chao urodził się w Paryżu 21 czerwca 1961 r., jako syn pisarza i dziennikarza Ramóna Chao i Felisy Ortegi, uciekinierów z frankistowskiej Hiszpanii. Wychował się na przedmieściach stolicy Francji w lewicującym środowisku artystyczno-intelektualnym. Pierwszą kapelę (pod wpływem punkowej grupy The Clash), nazwanej z angielska Hot Pants (Gorące Portki) - stworzył w połowie lat '80 XX wieku z kuzynem Santim, drugą - Los Carayos (Fiuty) - z bratem Antoniem, trzecią, najbardziej znaną - Mano Negra (Czarna Ręka) - na cześć serbskiej organizacji konspiracyjnej, choć podobno istniała też andaluzyjska organizacja anarchistyczna o tej samej nazwie, skądinąd po hiszpańsku zwrot "aquí hubo mano negra" (znać tu czarną rękę) oznacza podejrzenie, że władze dokonały jakiejś niezgodnej z prawem manipulacji) - z jednym i drugim. Śpiewali w wielu językach - po hiszpańsku, angielsku, francusku, arabsku, ich muzyka była - w różnym czasie w różnych proporcjach - mieszanką rockabilly, punk rocka, ska, reggae, folku, a także rytmów latynoamerykańskich i afrykańskich z ra? na czele. Najbardziej znanymi piosenkami z tego okresu były "Indios de Barcelona" (Indianie z Barcelony), "Madame Oscar" (Pani Oscar), "Sidi H'bibi" (Umiłowany pan), "Magic Dice" (Zaczarowane kości do gry) czy "Mala Vida", którą przedstawiam tutaj w moim przekładzie:


Pieskie życie

Przez ciebie to mam pieskie życie,
Powiedzieć to już najwyższy czas,
Cyganko Moja, zdaj przynajmniej sobie sprawę
(Posłuchaj mnie choć jeden raz),
Że mi nie dajesz złapać tchu.
Przez ciebie to mam pieskie życie,
Jakby mi serce smutek zgniótł.

Czemu podsycam w sercu żar,
Skoro w twym dla mnie tylko lód?
Cyganko Moja! Memu sercu głód doskwiera,
(Posłuchaj mnie choć jeden raz)
Miłości doskwiera głód.
Przez ciebie to mam pieskie życie,
Jakby mi serce smutek zgniótł.

Hot Pants wydali album, Los Carayos trzy albumy, a Mano Negra - w okresie swojej działalności - cztery albumy studyjne, dwa koncertowe i jedną składankę. Grupa odbyła też tournée po Ameryce Łacińskiej, gdzie dawała darmowe koncerty w przestrzeni publicznej dla widowni zupełnie nieprzywykłej do tego typu kontaktów z kulturą: "chłopów z boliwijskiego płaskowyżu, Indian ekwadorskich z Cuenca, gniewnych studentów meksykańskich, studentów w argentyńskim mieście Rosario, noszących koszulki z wizerunkiem Che, (…) więźniów politycznych w Chile, dzieci "zaginionych bez wieści" rodziców w Buenos Aires, gitarzystów-amatorów grających po knajpach w osadach na sertao gdzieś na północnym wschodzie Brazylii czy po barach dla zagubionych ludzi w meksykańskiej Tijuanie" . Zespół koncertował też w Europie, Japonii i Stanach Zjednoczonych, gdzie zdarzyło mu się supportować Iggy'ego Popa. W 1992 r. Mano Negra powtórzyła środkowo- i południowoamerykańskie tournée, tym razem jednak podróżując statkiem. To był już jednak schyłkowy okres działalności grupy, której członkowie zaczęli się od siebie coraz bardziej oddalać. W 1993 r. z ośmiu muzyków w podróż pociągiem po Kolumbii wybrali się tylko niektórzy, a do końca wytrwało jedynie dwóch. W 1994 r. nagrano jeszcze album studyjny, ale w następnym roku zespół ostatecznie rozwiązano.

Manu Chao rozpoczął karierę solową i w 1998 r. wydał płytę "Clandestino" ("Ukryty"). O ile Mano Negra to było takie radosne, hecne granie, o tyle występując pod własnym nazwiskiem Manu Chao mocniej uderzył w struny społeczne i polityczne, śpiewając o imigracji, wielkomiejskich gettach, niesprawiedliwości społecznej, narkotykach, choć także o miłości. Muzyka stała się mniej punkowa, mniej alternatywna i o ile wcześniej w piosenkach dominował język francuski, o tyle teraz najczęściej słyszało się hiszpański. Manu Chao został nieformalnym bardem ruchów antyglobalistycznych, od czego się jednak żartobliwie odżegnuje. W swojej muzyce pragnął odtworzyć dźwięki muzyki ulicznej i sceny barowe z wielu krajów i kultur. Wplatał w utwory komunikaty radiowe oraz urywki ścieżek telewizyjnych i filmowych we wszystkich możliwych językach. W 2001 r. wydał płytę "Proxima estación: Esperanza" (Następna stacja: Nadzieja), w 2004 r. prawie w całości francuskojęzyczną "Sibérie m'était contéee" ("Gdyby opowiedziano mi Syberię", albo bardziej obrazowo: "O co chodzi z tą Syberią?" - warto przy okazji zwrócić uwagę na okoliczność, że grafikę płyty stworzył Polak - Jacek Woźniak), a w 2007 r. - "La Radiolina" ("Radyjko"). Odniósł międzynarodowy sukces, jego piosenki śpiewali młodzi działacze antykapitalistyczni protestujący w Pradze, Mediolanie, Genui czy w nowojorskim Central Parku, choć popularność artysty w krajach anglojęzycznych jest już mniejsza. Z płyty "Clandestino" pozwolę sobie jeszcze zaprezentować utwór pt. "Malegría" w moim przekładzie:


Nieszczęście

Przez ulicę zniechęcenia
Przechodziłem skoro świt
Mego nieszczęścia niosąc głaz.
Na ulicy zniechęcenia
Jest bar, w którym moje łzy
Topię w gorzałce cały czas,

Gdy Twój pobrzmiewa głos…

Na ulicy zniechęcenia
Jutro znowu będę tkwił
Pijąc gorzałkę cały czas.
Na ulicę zniechęcenia
Głaz przyniosę, tak jak dziś,
By go utopić jeszcze raz.

Gdy Twój pobrzmiewa głos…

Poratuj, Panno Święta, znasz mój los,
Nalej mi jeszcze jeden raz,
Jutro Ci oddam każdy grosz.

Twój uśmiech mnie pociesza,
Twojej twarzy koi śnieg,
Nalej mi jeszcze aż po brzeg.

Gdy Twój pobrzmiewa głos…

Moja warszawska przygoda również zakończyła się nieszczęśliwie, ale to już temat na zupełnie inną opowieść. Skądinąd kilka lat po opisywanych wydarzeniach dowiedziałem się, że w niedługim czasie po mojej wyprowadzce ze stolicy, firma, w której byłem zatrudniony, padła, gdyż szefowi-sfinksowi popsuły się układy z jednym z najbogatszych Polaków, od którego dostawał zlecenia. O tym ostatnim krążyły plotki, że każdemu, kto wypadł z jego łask, wręczał uroczyście statuetkę Złotego Fallusa z Brylancikiem, ale czy to prawda i czy ten wątpliwy zaszczyt przypadł w udziale również szefowi-sfinksowi, tego się nie dowiedziałem. Tak czy inaczej szef-sfinks przestał się pokazywać w swoim środowisku, bo każdemu był winien jakieś pieniądze, a nie był ich w stanie oddać.

Do chwili obecnej (jesień 2014 r.) Manu Chao wystąpił w Polsce czterokrotnie, ale ani razu w Warszawie. Cały czas wypatruję jego kolejnych płyt.


Maciej Froński
Skrót artykułu: 

Hiszpańsko-francuski pieśniarz Manu Chao nieodmiennie kojarzy mi się z Warszawą i z upalnym latem 1999 r., które, świeżo przeprowadziwszy się do stolicy, spędziłem u mojej kuzynki, w mieszkaniu przy Marszałkowskiej. Kuzynka jest światowa, wtedy właśnie wróciła ze stypendium w Paryżu i wybierała się na stypendium do Rzymu (albo na odwrót) i to właśnie z jej kaseciaka popłynęły słowa takich piosenek jak "Clandestino" ("Potajemny"), "Bongo Bong" czy "Desaparecido"...

Dział: 

Dodaj komentarz!