W środku kapustki czyli folk w Brukseli(brukselce)

Swego czasu przez jakiś czas przebywałam w Brukseli i okolicach, smakując na próbę tamtejszego urzędniczego żywota. Wbrew wcześniejszym obawom całkiem od świata folkowego nie byłam odcięta, choć (oczywiście) hasło "folk music" u przeciętnego zjadacza "komisyjnego" chleba wywoływało wyłącznie skojarzenia typu "Dolly Parton?" czy, w najlepszym wypadku, "Joan Baez?".

Folk festynowy - problemy z tożsamością narodową

Pierwsze zetknięcie z ludowizną na "obczyźnie" nastąpiło przy okazji festynu z okazji 106. rocznicy powstania Alei Tervuren. Jak widać każda okazja do świętowania jest dobra. Wyszłyśmy z koleżanką z domu i natknęłyśmy się po prostu na festyn, który rozpełzł się wzdłuż całej kilkukilometrowej Alei i jednej z jej przecznic. Oprócz targu staroci, atrakcji sportowych i spożywczych były występy muzyczne. Ustawiono kilka scen, na których grano przeróżną muzykę.

Trafiłyśmy na tańce greckie - najpierw na scenie, a potem interaktywne pod nią, z udziałem publiczności. Tuż po Grekach konferansjer zapowiedział Polaków. Wyszło czterech facetów w... słowackich strojach i zaczęło rzępolić. Kapela w zasadzie góralska - trzech lub czterech skrzypków i jedne basy - ale repertuar "mieszany". Trochę góralszczyzny, trochę chałtury ("Siadła pszczółka", "Mazureczek", całkiem weselne kawałki, itd.), z wykonaniem średnio, ale i nie bolało za bardzo po uszach - ogólnie rzecz biorąc Trebuniami-Tutkami to oni nie byli - raczej drugi gatunek - ale robili tak zwany wizerunek za granicą. W "Mazureczka" brutalnie wdarła się dziecięca grupa dęta, no i Polako-Słowacy musieli zejść ze sceny. Podpytani o tożsamość, wyznali, że są z okolic Cieszyna, a nazywają się "Wałasi".

Ponadto kowal, tokarz i rymarz pracowali "na żywo"; paradowała dziecięca orkiestra dęta (parę osób dęło, reszta hałasowała na różnych przeszkadzajkach), potem też dęta, ale tym razem orkiestra wojskowa w dawnych mundurach, a Indianie i Azjaci sprzedawali swoją cepeliadę.

Folk na ulicy

W Gandawie (Gent) na ulicy rozłożyła się capoeira. Całkiem liczna grupa młodych adeptów tej pięknej, tanecznej sztuki walki śpiewała i grała donośnie wpadającą w ucho melodię, a coraz to dwóch śmiałków (lub śmiałkiń) stawało do pojedynku. Szalenie malownicze widowisko, szczególnie, że i muzycznie, i pod względem ruchowym gandawscy capoeiros byli naprawdę dobrzy.

Akurat był weekend przed świętem narodowym, więc we wszystkich belgijskich miastach odbywały się festyny i rozmaite atrakcje muzyczne. Na gandawskiej scenie postawionej na kanale gorące rytmy kubańskie i brazylijskie. Południe, żar się z nieba leje, ludzie siedzą pod parasolkami barów lub na własnych łódkach i słuchają samby.

W Antwerpii na głównym deptaku handlowym co parędziesiąt metrów siedzi jakiś bębniarz (vel grupka bębniarzy), zarabiając na piwo lub inne, nieujawnione cele. Najfajniej prezentuje się chyba ojciec z synem, łomoczący ładnie w jakieś kubły. Jest i kobziarz szkocki w klasycznym kilcie. W Antwerpii w ogóle chyba ludzie lubią muzykę. Na jednym z rynków duża scena, a na niej miejscowe "koło gospodyń miejskich" w teatralnych kapeluszach śpiewa z nut, przy użyciu dyrygenta, coś na kształt niemieckich "heimat-melodies", gromadząc publikę w podobnym sobie wieku. Obok, wśród kawiarnianych stolików, które szczelnie zapełniają wszystkie chodniki na starówce, przewija się dwóch Cyganów (przynajmniej na oko Cyganów) z akordeonem. Lekko i wprawnie grają klimaty bałkańskie, hity klezmerskie, a i "Nad pięknym modrym Dunajem" się trafi, i zbierają datki do kapelusza.

W Brukseli każdy chodzi z jakimś identyfikatorem - zauważyła koleżanka na widok pana o cygańskiej czy arabskiej urodzie, grającego pod Radą na Rondzie Schumana - w samym centrum dzielnicy instytucji europejskich. Pan ma zalaminowaną sporą kartkę, informującą, na co zarabia, a gra na rumuńskim instrumencie - połączeniu skrzypiec i trąbki. Rezonans wąskich skrzypek dobywa się przez trąbkową tubę. Pan ma stałe stanowisko i przychodzi codziennie na swój róg placu jak inni do biura.

Folk hiszpański

Na brukselskim dorocznym festynie hiszpańskim było na tyle głośno i jazgotliwie, że trudno było docenić walory muzyczne jakiejkolwiek kapeli. W bardzo długiej i szerokiej alei parkowej rozstawiły się głównie knajpy, ale też atrakcje wesołego miasteczka i stoiska promocyjne różnych regionów. Każda knajpa serwowała potrawy regionalne oraz grała muzykę, ale że lokale były poustawiane na gęsto, się to wszystko radośnie i bezładnie mieszało. W niektórych miejscach znajdowały się dość duże podesty do tańca przygotowane na wieczorną zabawę; tu i ówdzie sobie ktoś podtańcowywał; w jednym miejscu małe dziewczynki tańczyły pięknie flamenco, w innym rodzinny band grał jakieś tradycyjne "hiciory".

Jeśli chodzi o atrakcje wesołomiasteczkowe, to muszę powiedzieć, że chyba nigdy w życiu nie widziałam tylu rodzajów strzelnic zgromadzonych w jednym miejscu - czego to ludzie nie wymyślą?! Główną atrakcją było jednak żarcie regionalne i dzięki przewodnictwu kolegów z pracy udało mi się kilku rzeczy spróbować. Festyn przyciągnął chyba wszystkich belgijskich Hiszpanów, ale również Portugalczyków oraz wszelką ludność hiszpańskojęzyczną i nie tylko - co widać było między innymi po tym, że i ja tam byłam, paellę jadłam i sangriję piłam.

Folk w ambasadzie

Przyjęcie w Polskim Przedstawicielstwie przy UE z okazji wygranego referendum. Na stole pierożki, sałatka jarzynowa (jak na święta u mamy), kajzerki, kiełbasa, smalec, ogóreczki i inne rarytasy - jakaż cudowna odmiana po codziennej "tekturze" z marketu czy stołówki (po sali krążą słuchy, że jedzenie pewnie przywieźli Młodzi Rolnicy czy kolarze, którzy akurat do Brukseli przybyli). Przy stole ustawia się kapela góralska, która po mowach i toastach zaczyna pobrzękiwać, ale słabo ją słychać, gdyż liczne towarzystwo i muzyka rozpierzchają się po ogrodzie na tyłach ambasady. A grają naprawdę na przyzwoitym poziomie, choć repertuar "przekrojowy" - od czystej góralszczyzny, przez jakieś klimaty słowackie, łemkowskie, po sztandarowego "Mazureczka" włącznie. Ktoś mówi, że górale są miejscowi i naszych gór na oczy nie widzieli. Podchodzę zapytać - rzeczywiście, Kapela Góralska Czarna Góra; mieszkają w Genk w Limburgii (na wizytówce Koen Lukasczyk). Nie wiem, czy kiedykolwiek w polskich górach byli - lecz mówią piękną polszczyzną, a i w muzyce obeznanie duże wykazują.

W drugiej części wieczoru deszcz spędza wszystkich do środka i wtedy zaczyna się granie na całego. Ludzie, po kilku lampkach wina bardziej zainteresowani muzyką - zaczynają się gibać i nucić - orkiestra po kilku lampkach wina robi coraz mniej przerw, a i grać zaczyna prawdziwie "z przytupem" i charakterem. Atmosfera się rozgrzewa. Śpiewająca skrzypaczka ma głos ładny i gardła nie żałuje, męska część kapeli śpiewa też zacnie. Większość piosenek to czołowe folkowe hity. W końcu nie wytrzymujemy i chyłkiem przyłączamy się do śpiewu, a koleżanka wytańcowuje z jednym z muzykantów. Impreza przeciąga się do późnych godzin nocnych.

Folk w metrze

Wsiadam któregoś wieczoru do metra, w moim wagonie akurat ustawia się akordeonista o śniadej cerze. I co gra? "Jarzębina czerwona" - ani chybi! Odegrał całą, zebrał drobniaki od słuchaczy i zmienił wagonik.

Folk "na bele czym"

Najpierw widziałam całą grupę na festynie, walącą całkiem melodyjnie w metalowe beczki po ropie - ponoć należą do "takiej słynnej grupy", co to po całym świecie gra na czym popadnie, a najchętniej na przedmiotach uznawanych za śmieci. Potem natknęłam się na występ solisty, który na niewielkiej scenie ustawionej w dziedzińcu brukselskiego ratusza zgromadził takie akcesoria, jak zestaw butelek szklanych zielonych zamiast klawesynu, rama od roweru z naciągniętą struną (zakłada się toto na ramię przez głowę), jakieś beczki i inne gadżety, które trudno spamietać. Grał na tych rupieciach fantastycznie, racząc zachwyconą publiczność pokaźną dawką pięknej muzyki. Okazuje się po raz kolejny, że grać można na wszystkim.

Folklor bazarowy

Niedzielny bazar "na Midi", rozpościerający się szeroko wokół brukselskiego południowego dworca kolejowego, to skrzyżowanie naszego Stadionu Dziesięciolecia, lubelskiego rynku warzywnego na Ruskiej i wschodniego suku. Poza świeżymi warzywami i owocami można tu kupić i sprzedać dosłownie wszystko. Są handlarze połyskliwych i wzorzystych tkanin, są sprzedawcy tanich ciuchów i arabskich chust. Na kilku stołach piętrzą się góry daktyli, fig, kandyzowanych owoców, można kupić ciekawe przyprawy, jest też muzyka - na płytach i kasetach, głównie arabskie "disco polo", ale też standardowe piraty płyt zachodnich. Każdy gardłuje i zachęca do kupowania, ceny ogólnie przyzwoite, a targowanie dozwolone. Przed zakupem kaset z muzyką pan puszcza rozmaite próbki, a panie w chustach ochoczo doradzają kupującym.

Gorące rytmy w Rouen

Z okazji Armady - zlotu wielkich żaglowców w Rouen - odbywa się między innymi koncert zespołu "prosto z Afryki" (niestety, nie udało mi się dociec skąd naprawdę). Ogromna grupa perkusyjna, do tego chórek i tancerze; "plemienne" tańce i śpiewy z aranżacjami w stylu początkujących Ich Troje. Scena była wielka, ludzi sporo, więc widziałam całość trochę z daleka, ale może to i dobrze, bo jak już się bębniarze wyszumieli i zaczęły się śpiewy chałturowe (niby się nie znam na muzyce afrykańskiej, ale ich "chałturowość" czuło się "gołym uchem") i tańce z tak zwanym podtekstem, za długo tego oglądać się nie dało, zwłaszcza że melodia wydawała się być jedna i ta sama. Część towarzystwa wymiękła i poszła zajmować miejsce na oglądanie fajerwerków.

Po dawnemu,czyli Ommegang

Co roku w lipcu odbywa się w Brukseli parada Ommegang, czyli procesja w średniowiecznych strojach, wędrująca między dwoma zabytkowymi placami Grand Sablon i Grand Place. Podając za przewodnikiem - święto zapoczątkowano w XIV wieku na pamiątkę przybycia statku, na pokładzie którego przywieziono z Antwerpii figurę Matki Boskiej, a następnie przez lata cała uroczystość zeświecczała, stając się pretekstem do parady poszczególnych cechów rzemieślniczych i możnych miasta. Wielokolorowy tłum w dawnych strojach - mieszczańskich i plebejskich - wędruje dostojnie lub radośnie, pieszo (większość) lub konno (to strażnicy), przy dźwiękach fujarek i nikłej muzyki z epoki, ku uciesze zgromadzonych gapiów, którzy nie kupili drogich biletów na Grand Plac, gdzie następuje ponoć efektowne zakończenie ceremonii (jednak po drodze widać wszystko z bliższej odległości, więc i biletowcy nierzadko samą paradą nie gardzą). Tegoroczne zdjęcia można obejrzeć w Internecie, miedzy innymi na stronie http://web.wanadoo.be/zone/URL_voyagebelgique.html (pod hasłem Photos: Omegang Bruxelles).

Folk (i nie tylko) naukowo

Z okazji święta państwowego i rocznicy panowania króla Alberta miasta oferowały szereg atrakcji wszelkiej maści kulturalno-rozrywkowej, jak darmowy wstęp do kilku muzeów, dzięki czemu w ostatni weekend przed wyjazdem udało mi się zobaczyć Muzeum Instrumentów Muzycznych w Brukseli. Mimo że przymierzałam się od początku pobytu, wizyta się ciągle odwlekała (choćby dlatego, że poza weekendami, normalnie pracujący człowiek nie jest w stanie skorzystać z dóbr kultury z powodu godzin ich otwarcia), a w końcu szłam bez większego przekonania.

Tymczasem - muzeum zachwyca. W secesyjnym budynku na poszczególnych piętrach zebrano bogate instrumentarium z różnych epok i regionów świata. Najdłużej zatrzymała mnie sala z instrumentami ludowymi, wśród których znalazły się i polskie ptaszki gliniane, i fujarki, i dudy wielkopolskie, i ukraińskie dwojnice, sopiłki (pochodzące od rodziny Tafijczuków), koza, cymbały itd. Jest też odtworzony warsztat lutniczy, jak z czasów rodziny Amatich. Muzeum ma bogatą kolekcję instrumentów dętych i całkiem sporo różnych harmonii i akordeonów. Są też różne "dziwolągi" o niespotykanych kształtach i "wynalazki" muzyczne.

Cała atrakcja zwiedzania tego przybytku polega na tym, że dostaje się bezprzewodowe słuchawki, przez które słychać muzykę graną na instrumencie, przy którym się akurat stoi. Kiedy się stanie trochę nie w tym miejscu, fale się gubią, ale za chwilę łapie się melodię z jakiegoś innego źródła. Niesamowita frajda, zwłaszcza, że często są to nagrania "naturszczykowskie", a każdy instrument ma po trzy-cztery melodyjki "w obiegu", więc nie jest monotonnie, nawet jak się chce postać dłużej przy jednym. Bardzo zabawnie wyglądają ludzie poruszający się w półmroku sal, między gablotami, w poszukiwaniu dźwięków. Po zdjęciu słuchawek słychać tylko skrzypienie podłogi i czasem jakiś komentarz zwiedzających, a jednocześnie ma się świadomość, że przestrzeń jest wypełniona dźwiękami.

I na koniec:Folklor nasz przaśny codzienny

U Araba w sklepie z pamiątkami w centrum miasta znajoma melodia - Seweryn Krajewski, który "czeka na tę jedną chwilę". Zaś któregoś wieczoru coś znajomego zaczęło grać z samochodu zaparkowanego na palcu pod oknami. Po krótkiej chwili zidentyfikowałam, że to polski szlagier Big Cyca "Facet to świnia", a źródłem okazało się radio samochodowe busa na białostockich numerach. Bo co drugi Polak w Brukseli jest z białostockiego, a najczęściej z Siemiatycz, więc Siemiatycze uchodzą w Brukseli za metropolię. I to dopiero jest ekspansja regionalna. Za parę lat każde dziecko w tutejszym przedszkolu będzie śpiewać "Hej, sokoły".

Skrót artykułu: 

Swego czasu przez jakiś czas przebywałam w Brukseli i okolicach, smakując na próbę tamtejszego urzędniczego żywota. Wbrew wcześniejszym obawom całkiem od świata folkowego nie byłam odcięta, choć (oczywiście) hasło "folk music" u przeciętnego zjadacza "komisyjnego" chleba wywoływało wyłącznie skojarzenia typu "Dolly Parton?" czy, w najlepszym wypadku, "Joan Baez?".

Dział: 

Dodaj komentarz!