Tam, gdzie jazz spotyka się z muzyką świata

Siesta Festival

Od siedmiu lat w jeden kwietniowy weekend audycja „Siesta” Marcina Kydryńskiego przedstawia swoje koncertowe oblicze za sprawą gdańskiego Siesta Festivalu, w tym roku pod oficjalną nazwą Gdańsk Lotos Siesta Festival. Przez te kilka dni w Filharmonii Bałtyckiej rozbrzmiewa przyjemna dla ucha muzyka świata i jazz.

Festiwale przyciągają tłumy siestowych słuchaczy, ale myślę, że z każdym rokiem widownia się rozszerza, bowiem na koncerty przyjeżdżają artyści promowani nie tylko przez Marcina Kydryńskiego. Tak też było tym razem. Między 19 a 22 kwietnia, oprócz ulubieńców z kręgu muzyki luzofońskiej, w Gdańsku pojawili się również doskonali wykonawcy, których twórczość oscyluje wokół jazzu i soulu.
Ósmą edycję festiwalu w klubie Stary Maneż rozpoczęła Sara Tavares. Ta portugalska gwiazda muzyki popularnej, mająca kabowerdyjskie korzenie, jest jedną z najczęściej pojawiających się na Sieście wokalistek. Jej melodyjne, subtelne, a jednocześnie taneczne piosenki, inspirowane afrykańskimi rytmami, zawsze wywołują uśmiech.
Podczas Siesta Festivalu Sara zaprezentowała głównie materiał z ostatniej płyty „Fitxadu”, ale mam wrażenie, że na starsze piosenki słuchacze reagowali bardziej entuzjastycznie i chyba nie wynikało to tylko z tego, że są one lepiej znane. Jednak nawet melodie z poprzednich albumów, takie jak „Balancê” czy przejmująca ballada „Ponto de luz”, zabrzmiały nieco inaczej. Jasny i otwarty głos Sary Tavares stał się dojrzalszy, nabrał nowych, ciemniejszych barw. Poza tym artystka, mimo ogromnej energii, miała w sobie wyjątkowo dużo smutku i melancholii, które nigdy wcześniej nie były u niej tak wyraźnie obecne. Wyczuwałam jej radość i wzruszenie, ale dość monotonny repertuar sprawił, że nie do końca dałam się porwać tej muzyce.
Podobny problem pojawił się również na dwóch innych koncertach festiwalowych. Pierwszy z nich – występ kolumbijskiej wokalistki Marty Gómez – okazał się właściwie „jednopłytowy”. Artystka zaprezentowała głównie piosenki ze świeżo wydanego albumu „La alegria y el canto”. Mimo że Marta porusza w nich często kwestie społeczno-polityczne, opowiada o problemach Ameryki Południowej i tematyka jest dość różnorodna, nie wpływa to na zmienność muzyki. Dominowały lekkie melodie oparte na durowej harmonii. Może dlatego szczególnie utkwiły mi w pamięci dwie przełamujące ten schemat interpretacje – przejmująca ballada „Tierra, tan sólo” z płyty „El corazón y el sombrero” oraz „La Melancholia” z najnowszego albumu, wykonana tylko z towarzyszeniem perkusji. Drugi utwór najlepiej uwidocznił wokalne możliwości Marty, która naprawdę śpiewa doskonale – mogłabym godzinami słuchać jej ciepłego, lekko drżącego głosu. Świetnie zaprezentował się także zespół, a zwłaszcza rewelacyjnie improwizujący flecista.
To jednak za mało, by stworzyć porywający koncert. Miałam po tym występie poczucie niewykorzystanego potencjału i ogromny niedosyt. Zdecydowanie zabrakło większej różnorodności. Bardziej wciągnęła mnie kołysząca muzyka podczas drugiego z tych nie w pełni satysfakcjonujących koncertów. Tito Paris to artysta, który nie ulega żadnym modom. Świat się zmienia, a on wciąż śpiewa swoje tęskne, kabowerdyjskie morny. Jego przepięknie zachrypnięty głos niesie przeróżne emocje i wspaniale oddaje melancholię tej muzyki. Nawet w dużej sali Filharmonii Bałtyckiej potrafi stworzyć atmosferę małego klubu, ale burzy się ona, gdy trzeba zbudować cały ponadgodzinny koncert. Po prostu robi się zbyt monotonnie. Niewątpliwie ożywiającym momentem było pojawienie się na scenie pieśniarki Fábii Rebordão – która w tym roku podczas Siesta Festivalu była również gwiazdą Nocy Fado. Artyści zaśpiewali razem „Sodade”, wielki przebój Cesárii Évory. Fábia zaprezentowała fantastyczne, szalone improwizacje, a Tito doskonale zestroił się z nią jako drugi głos.
Tradycją na festiwalu są wieczory z muzyką fado, podczas których sala kameralna Filharmonii Bałtyckiej zamienia się w lizbońską tawernę. Słuchacze przy stolikach próbują dań stylizowanych na portugalskie, a na maleńkiej scenie bez nagłośnienia występują artyści. To rzeczywiście wyjątkowa okazja, by usłyszeć ich w tak tradycyjnym wydaniu, kiedy pojawia się tylko pieśniarka lub pieśniarz i dwoje, ewentualnie troje gitarzystów, w tym oczywiście jeden z dwunastostrunową gitarą portugalską. Fábia Rebordão jest jedną z największych gwiazd młodego pokolenia. Mimo że nie nagrywa fado tradycyjnego, na koncercie zaprezentowała klasyczny repertuar, przeboje Amálii Rodrigues i piosenki Jorge'a Fernando – gitarzysty i producenta, który także występował na Siesta Festivalu. W interpretacji pieśniarki najbardziej podobały mi się przejmująco smutne melodie fado, a także doskonałe wykonanie (po polsku!) „Pod Papugami” Czesława Niemena. W takim repertuarze jej mocny, głęboki głos oddziaływał najmocniej. Szkoda, że podczas koncertu przeważały skoczne i lekkie kompozycje, w których Fábii niestety brakowało polotu.
Opisane występy bledną jednak przy pozostałych trzech, których z pewnością długo nie zapomnę, bo dostarczyły mi wielu różnorodnych wrażeń. Jeśli o kimkolwiek można powiedzieć, że cały składa się z muzyki, to z pewnością taką osobą jest Raul Midón. Ten niewidomy od urodzenia muzyk, zafascynowany Steviem Wonderem, w swojej twórczości łączy tradycję latynoską z brzmieniami soulowymi i jazzowymi. Nie pozwala się jednak łatwo zaszufladkować. Mam wrażenie, że odnalazłby się w każdym gatunku, ponieważ jest prawdziwym wirtuozem. Niesamowicie gra na gitarze, ale równie dobrze śpiewa. Każdy rejestr jego głosu to inna barwa, dlatego jego interpretacje mienią się kolorami. Ma ogromną skalę i możliwości – bez problemu sam tworzy swój drugi instrument, genialnie głosem naśladując dźwięk trąbki. Mimo że cały charakterystyczny beat koncertu budowali z nim także basista i perkusista, mnie najbardziej zachwycił krótki moment, kiedy Raul pozostał na scenie sam. W „Sunshine” („I can fly”) udowodnił, że potrafi być zupełnie samowystarczalny, grając jednocześnie na gitarze oraz instrumentach perkusyjnych i śpiewając, a w „Spain” Chicka Corei oczarował mnie nieskazitelną intonacją i wyczuciem rytmu. Chyba nikt podczas festiwalu nie był tak autentyczny, bezpretensjonalny i zwyczajnie... genialny. Raul Midón nie musiał na siłę zabawiać publiczności, wystarczyła muzyka.
Równie mocno poruszył mnie występ amerykańskiej grupy wokalnej – Take 6. Na ich koncert czekałam najbardziej i nie zawiodłam się. To sześciu świetnych muzyków, wyrastających z tradycji gospelowej, ale dziś poszukujących w ramach różnych gatunków. Koncert rozpoczął się mocnym, niemal hip-hopowym beatem, by później przejść w łagodniejsze, bardziej soulowo-jazzowe klimaty. Imponujące jest, jak wokaliści Take 6 stroją ze sobą, jak dbają o jakość każdego współbrzmienia. Choć na scenie widzimy sześciu artystów, brzmią jak jeden organizm, perfekcyjny instrument, w którym każdy dźwięk ma swoją rolę. Dlatego właśnie szczególnie zauroczyli mnie w cichych utworach, w których mogłam wsłuchiwać się w ich harmonię. Występy Take 6 to doskonale przygotowane show. Członkowie zespołu potrafią być świetnymi aktorami, a ich charyzma udziela się publiczności. Zresztą odnoszę wrażenie, że słuchacze, zachęcani coraz trudniejszymi melodiami do powtarzania, również zaangażowani byli w tworzenie koncertu.
Wyszłam z filharmonii niesamowicie naładowana pozytywną energią, a koncert w Starym Maneżu, zamykający festiwal, także pozytywnie mnie zaskoczył. Do tej pory na zakończenie odbywały się w Klubie Parlament typowo taneczne koncerty afrykańskie. W tym roku zmieniło się i miejsce występów, i muzyka, co bardzo mi odpowiadało. Wystąpiła brazylijska wokalistka Roberta Sá, która rozkołysała publiczność, ale w bardzo wyrafinowany sposób. Muzykę wykonywaną przez Robertę w zasadzie można by sklasyfikować jako brazylijski mainstream – jej melodyjne piosenki, z wykorzystaniem tradycyjnych rytmów z różnych regionów kraju, znają tam wszyscy. Jednak wbrew temu, co mogłoby się wydawać, ta muzyka nie ma w sobie nic plastikowego, lecz autentyczną energię i szczere emocje. Niski, ciepły i pełen spokoju głos Roberty Sá idealnie pasuje zarówno do bossa novy, jak i samby. Wszystko u tej artystki jest spójne, nawet cudowna zmysłowość, którą czuje się w śpiewie i subtelnych ruchach. Zachwyciła mnie zwłaszcza w dwóch balladach – na takie prawdziwe, pobudzające wyobraźnię emocje czekałam cały festiwal. Roberta była kontrastowa i porywcza, udowodniła, że muzyka to uniwersalny język, a szczery przekaz zostanie zrozumiany w każdym zakątku świata.
Każda edycja Siesta Festivalu jest inna. Jeśli miałabym wytypować coś, co spajałoby tegoroczną, byłyby to świetne wokale. Niektóre koncerty nie w pełni mnie porwały, ale doceniam niepodrabialne barwy głosów i wirtuozerię wszystkich wykonawców. Tym razem artyści z kręgu world music wypadli bardziej blado niż okołojazzowi mistrzowie. Nie wydaje mi się jednak, by była to kwestia gatunku, lecz raczej przemyślenia formy koncertu, czego u niektórych zabrakło. Mimo to wyjeżdżałam z Gdańska, mając poczucie, że festiwal dostarczył mi wielu emocji i różnorodnych doznań muzycznych. Już jestem ciekawa, co organizatorzy szykują na przyszły rok.

Gdańsk Lotos Siesta Festival
19–22 kwietnia 2018

Julia Brodowska
skrzypaczka, absolwentka Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach oraz studentka sztuki pisania na Uniwersytecie Śląskim. Stara się łączyć swoje dwie pasje – pisanie o muzyce oraz jej wykonywanie. Mimo że gra muzykę klasyczną, pasjonuje się brzmieniami z różnych stron świata. Prowadzi bloga „Subiektywnie o muzyce”.

Skrót artykułu: 

Od siedmiu lat w jeden kwietniowy weekend audycja „Siesta” Marcina Kydryńskiego przedstawia swoje koncertowe oblicze za sprawą gdańskiego Siesta Festivalu, w tym roku pod oficjalną nazwą Gdańsk Lotos Siesta Festival. Przez te kilka dni w Filharmonii Bałtyckiej rozbrzmiewa przyjemna dla ucha muzyka świata i jazz.

Fot. materiały prasowe organizatora: Tito Paris i Fábia Rebordão

Dział: 

Dodaj komentarz!