O potrzebie rozmawiania

Rozmowa to nie tylko umiejętność mówienia, ale i słuchania. Gotowość do otwartego kontaktu z drugim człowiekiem. Jej zaistnienie jest więc ograniczone aktem woli dwóch stron, które mają stać się uczestnikami potencjalnej rozmowy. Obie muszą chcieć się porozumieć. Gdy tego zabraknie, wszelkie gesty stają się karykaturą samych siebie. Te, oczywiste skądinąd, myśli przyszły mi do głowy po zakończeniu ostatniej edycji festiwalu „Mikołajki Folkowe”. Festiwalu interesującego w sensie poznawczym, skłaniającego jednak do postawienia raz jeszcze pytań o istotę polskiego folku, na przykład o to, na ile (i wokół czego) jest on dziś w stanie integrować ludzi.

Pretekstem do powstania tego felietonu stała się decyzja jury konkursu „Scena Otwarta”. W wyniku wspomnianej decyzji nie przyznano nagród, a jedynie cztery równorzędne wyróżnienia. Usłyszałem, że to werdykt zaskakujący, nawet skandaliczny, że byli tacy wykonawcy, którzy na nagrody zasłużyli itp. Rzecz miałaby może wymiar tylko anegdotyczny - wszak zawsze znajdą się tacy, którym konkursowy werdykt nie odpowiada - gdyby nie fakt, że jest ciągiem dalszym opowieści o polskim środowisku (nazwijmy je dla uproszczenia) folkowym. Nie inaczej było przecież w przypadku ubiegłorocznej edycji festiwalu „Nowa Tradycja”. Ówczesny werdykt podobnie wzbudził kontrowersje i liczne, często niesprawiedliwe, uszczypliwe komentarze. Co znaczące - generalnie nie było wówczas chęci dyskusji, tylko dość żenująca potrzeba wykrzyczenia pretensji wobec świata, wobec „onych” (jurorów, organizatorów). Jak wspomniałem „mówiło się” w kuluarach lubelskiego festiwalu, że werdykt jury jest niesprawiedliwy czy skandaliczny, ale właściwie nikt nie sformułował takiej opinii wprost, nikt nie zapytał „dlaczego?” i nie zaczekał na odpowiedź. Ponoć tylko na znanej wszystkim liście dyskusyjnej można było przeczytać własne (niemniej kontrowersyjne) opinie uczestników (słuchaczy) imprezy. Ponoć (to też wiem tylko ze słyszenia) przynajmniej część zespołów poczuła się dotknięta werdyktem, ale - o ile mi wiadomo - nikt nie zapytał żadnego z jurorów o uzasadnienie, o szczegółową opinię.

W tej konkretnej sprawie - jako członek wspomnianego lubelskiego jury - powiedzieć mogę, z całym przekonaniem, że był to najlepszy werdykt z możliwych. Dlaczego? Dlatego, że żaden spośród ośmiu zespołów, które zaprezentowały się w konkursie, nie przedstawił poruszającej, własnej, oryginalnej, autorskiej artystycznej wizji. Wszystkie zespoły zagrały na dobrym, profesjonalnym poziomie, demonstrując niezłe (momentami znakomite) opanowanie instrumentów i wykonywanego materiału. Rewelacji jednak nie było. I jeśli w zespole A świetne wrażenie robiła wokalistka, w zespole B muzyk grający na solowym instrumencie strunowym, a w zespole C muzyk grający na bębnie, to owe zachwyty były równoważone przez przeciętne zaangażowanie innych instrumentalistów z zespołu, przez brak wyrazistej wizji, przez niekonsekwentne operowanie gwarą, itd. Myślę, że miarą uczciwości jurorów jest to, że nie mówią zespołom będącym dopiero w drodze ku własnemu stylowi „jesteście świetni, najlepsi”. Przypomnijmy sobie, że laureatami Sceny Otwartej w poprzednich latach byli Jahiar Group, Stara Lipa czy Sarakina. Dziś każdy z nich ma na koncie udaną debiutancką płytę. Po tym, co usłyszałem w Lublinie, nie brałbym odpowiedzialności za to, czy którykolwiek z grających tam zespołów jest w stanie dziś nagrać interesujący album.

Najważniejszy w tym wszystkim jest fakt, że ów dyskusyjny werdykt może się stać (powinien się stać) rodzajem zachęty do dyskusji o polskim folku. O tym, jaka jest jego kondycja i co w nim uznajemy za wartościowe. Bo może rzeczywiście jest tak, że brakuje wyrazistych indywidualności, artystycznych osobowości (nie znaczy to, że ich nie ma, ale że jest ich mało)? Bo przecież fakt, że konkretne środowiska integrują się wokół muzyki tradycyjnej musi cieszyć, ale nie może przesłaniać ich realnej wartości. Bo ów wspólnotowy trend, który przed kilkoma laty był samoistną wartością, musi być dziś wsparty przez element twórczej kreacji. Bo ani koncentrowanie się wokół repertuaru polskiego, ani żydowskiego, ani żadnego innego nie uzasadnia braku twórczej wizji. Bo może jest jakaś prawda w tym, że - jak ktoś powiedział - młodzi muzycy nie słuchają dziś prawie niczego - oprócz siebie, że w ich graniu wiele dźwięków a mało muzyki. Bo może wszystkim nam brakuje pokory i świadomości, że tak zwany rozwój (każdego z nas) to ciężka praca mentalna, intelektualna (a w przypadku muzyków na koniec - techniczna). Na niektóre z tych pytań mam swoje odpowiedzi, na niektóre nie. Z Poznania bowiem nie wszystko widać, zwłaszcza środowiskowo-towarzyskie koneksje. A być może dzięki temu widać wyraźniej?

I jeśli prawdą jest (jak znów mówiono w kuluarach), że na lubelski festiwal nie przyjechała część środowisk jakoby dotkniętych werdyktem „Nowej Tradycji”, to jest to - moim zdaniem - paranoja. Bo może z tą naszą „folkowością” coś jest nie tak? Czy chodzi o zaszczyty i honory, medale i pierwsze miejsca czy o możliwość spotkania się z bliskimi sobie ludźmi, możliwość zaprezentowania życzliwym słuchaczom (i życzliwym jurorom) swojego sposobu rozumienia i interpretowania tradycji? Stosunek wielkości (czy raczej niewielkości) środowiska do ilości tlących się w nim konfliktów jest kolejnym paradoksem. Jedni określają swą działalność terminem folk, inni - choć również interpretują muzykę tradycyjną (np. w bardzo surowej stylistyce) - obrażają się na dźwięk tego słowa. Ktoś z kimś nie rozmawia, bo ten drugi użył słowa „moda”, ktoś na kogoś nie może patrzeć, bo jego kolega nie został nagrodzony na którymś przeglądzie...

Ufff. Uprzedzenia, zamykanie się we własnym gronie, ferowanie łatwych wyroków i niechęć do rozmowy - tak można by w nieco tylko naciągniętej poetyce odmalować stan „folkowego środowiska”. Ile w nim prawdy - to pytanie na które pewnie warto spróbować znaleźć odpowiedź. Z całą pewnością błędną odpowiedzią byłby wniosek, że nie warto organizować konkursów - być może są dziś one bardziej potrzebne niż kiedyś. Warto jednak w tym - całkiem naturalnym - wyścigu nie zatracić czegoś naprawdę istotnego.

Skrót artykułu: 

Rozmowa to nie tylko umiejętność mówienia, ale i słuchania. Gotowość do otwartego kontaktu z drugim człowiekiem. Jej zaistnienie jest więc ograniczone aktem woli dwóch stron, które mają stać się uczestnikami potencjalnej rozmowy. Obie muszą chcieć się porozumieć. Gdy tego zabraknie, wszelkie gesty stają się karykaturą samych siebie. Te, oczywiste skądinąd, myśli przyszły mi do głowy po zakończeniu ostatniej edycji festiwalu „Mikołajki Folkowe”. Festiwalu interesującego w sensie poznawczym, skłaniającego jednak do postawienia raz jeszcze pytań o istotę polskiego folku, na przykład o to, na ile (i wokół czego) jest on dziś w stanie integrować ludzi.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!